Pokazywanie postów oznaczonych etykietą film. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą film. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 30 kwietnia 2024

U progu maja

Nie bardzo dowierzam, że to już koniec kwietnia! Kiedy to zleciało?! Drugi kwartał roku trwa w najlepsze, a jak tak dalej pójdzie (a raczej przeleci), to nim się obejrzymy, będziemy taszczyć do domu drzewko na Boże Narodzenie! Nie wierzycie? Cóż, jeszcze wspomnicie moje słowa!

Tegoroczna majówka jakoś niespecjalnie mnie ekscytuje. Nie mam absolutnie żadnego parcia na to, by gdzieś jechać. Bo długi weekend. Bo tak wypada. W dużej mierze wynika to z tego, że coraz większymi krokami zbliża się mój "epicki" urlop zagraniczny, a w tym roku przeszłam samą siebie, jeśli chodzi o plan podróży, i w porównaniu z nim wszystko inne wydaje się małym pikusiem. (Jeśli ktoś chce kartkę z wyjazdu, to niech da znać - chętnie wyślę).

Wczoraj wreszcie zarezerwowałam ostatnie noclegi, co nie tylko sprawiło, że poczułam się znacznie lżejsza (uff, wszystko poszło zgodnie z planem), ale nade wszystko uskrzydliło mnie, bo nagle ta wizja wyjazdu stała się jeszcze bardziej realna.

Wszystko byłoby cacy, gdyby nie to, że uświadomiłam sobie przy tym, jak ogromne zaległości mam w relacjonowaniu swoich wyjazdów. W ogóle nie opisałam zeszłorocznej podróży zagranicznej, mimo że była kapitalna i zdecydowanie nie zasługuje na zapomnienie! Czuję przez to teraz presję czasu, jego nieznośny oddech na karku, bo doskonale zdaję sobie sprawę, że im więcej wyjazdów do opisania, tym mniejsze szanse na to, że się z nimi uporam.

Miniony weekend - podobnie jak jego poprzednik - był niezwykle udany, a to wszystko za sprawą wyjazdu do miasta na zakupy.  W sobotę rano obudziło mnie intensywne słońce bezczelnie zaglądające mi przez okno do sypialni. Kiedy już obudziłam się na dobre i okiełznałam wiecheć na głowie, doszłam do wniosku, że czas nabyć wreszcie jakieś kolorowe kwiaty do ogródka. W zeszłym roku zabrałam się za to kilka miesięcy później, przez co później mocno tego żałowałam. W tym roku jestem więc mądrzejsza.

Jak wspominałam poprzednio, moje ukochane centrum ogrodnicze zamknęło się w minionym roku, musiałam więc inaczej sobie poradzić. Niestety w Lidlu nie było już praktycznie NIC z tych kwiatów, których dostawę otrzymali w czwartek, co nieszczególnie mnie zdziwiło. Na szczęście Woodie's, z którym nie robiłam sobie większych nadziei, okazał się bardzo pomocny. Skorzystałam z ich promocji (3 rośliny za €12 i 4 mniejsze za €10) i wyjechałam stamtąd wózkiem zapełnionym pięknymi petuniami, geranium i dalią. A jako że pogoda sprzyjała, to jeszcze tego samego dnia posadziłam je w donicach. Od tego czasu chodzę z bananem na twarzy i z wielką ekscytacją zaglądam do ogródka, aby sprawdzić postęp w ich rozwoju. Najważniejsze, że ślimaczy zwiadowcy jeszcze nie wypatrzyli moich kwiatów i nie przypuścili szturmu na nie. Domyślam się jednak, że walka z nimi jest tylko kwestią czasu.

W międzyczasie zaś usilnie walczę ze sobą i staram się nie ulec pokusie. Otóż zewsząd natrafiam na przepiękne, letnie i plażowe sukienki, a mały rozkapryszony bachor we mnie za każdym razem krzyczy: chcę to! Staram się logicznie podchodzić do tematu (te, które mam w szafie nie są zbyt często używane, a lato pewnie nie będzie zbyt ciepłe), ale różnie mi to wychodzi.

Jako że na urlopie będę w bliskiej odległości od morza, to łudzę się, że je na nim wykorzystam. Z około dziesięciu (!), które wpadły mi w oko, ograniczyłam się do dwóch, które już do mnie jadą. Na zdjęciach w Internecie wyglądały pięknie, a jak będą wyglądać na mnie (i czy w ogóle trafiłam z rozmiarem), to się dopiero okaże. Dla własnego dobra muszę jednak przestać zaglądać na moją ulubioną stronę internetową. Innej rady nie widzę. W najgorszym wypadku ustawię się grzecznie w kolejce do Połówka. Już ma jednego klienta, hazardzistę uzależnionego też od filmików dla dorosłych, któremu blokuje dostęp do pewnych stron, najwyżej będzie miał kolejnego!

Oprócz tego w weekend przez przypadek natrafiłam na Netfliksie na irlandzki film "In the Land of Saints and Sinners" (2023), a że mam do tych produkcji słabość, to obejrzałam i absolutnie nie żałuję: piękne krajobrazy, stary, ale nadal jary Liam Neeson, cudowna Kerry Condon (skradła całe show zaraz po pejzażach!), i wielowymiarowi bohaterowie. Dla każdego widza kto inny może być świętym, a kto inny grzesznikiem. A może tak naprawdę wszyscy jesteśmy jednymi i drugimi? Jak najbardziej mi się podobał, ale ja - zaznaczam - nie jestem obiektywna.

Niedawno obejrzałam też za jednym zamachem głośnego "Reniferka" (fabuła poraża, bardzo dobry pod względem psychologicznym, no i jako przestroga też), a z doskoku oglądam "Loudermilka", który mnie dość mocno bawi. Tytułowy bohater jest antypatycznym dupkiem (tu niskie ukłony dla Rona Livingstona, który wciela się w tę postać i robi to niezwykle naturalnie, podobnie zresztą jak Richard Gadd w "Reniferku"), ale naprawdę dobrze się to ogląda. Chyba jednak największym zaskoczeniem był dla mnie obejrzany wczoraj wieczorem "X-Men Origins: Wolverine" (2009). Byłam święcie przekonana, że takie filmy to nie dla mnie, tymczasem ani przez minutę się nie nudziłam, oglądałam z wypiekami na twarzy, a po projekcji wyrzucałam Połówkowi, że przez tyle lat ukrywał ten film przede mną! Najwyraźniej mój gust jest bardziej eklektyczny, niż myślałam!

poniedziałek, 25 marca 2024

Muszę to z siebie wyrzucić!

Gdyby się ktoś zastanawiał, co robiłam w piątkowy wieczór, to już spieszę z odpowiedzią.

Byłam przybita do fotela!

Zakotwiczyłam w salonie przed szklanym ekranem, i nic, ani nikt, nie było mnie w stanie stamtąd ruszyć. Aktywiści z Just Stop Oil z powodzeniem mogliby się ode mnie uczyć uporu i determinacji w blokowaniu newralgicznych miejsc.

Ale zacznijmy od początku, jak Bozia przykazała.

Ledwo Połówek przekroczył próg domu, już go ochoczo wołałam: Siadaj, siadaj, tu masz gorący chowder, tam masz kocyk, OGLĄDAJMY! 


Doczekałam się bowiem tego pamiętnego dnia, kiedy na irlandzkim Netfliksie pojawił się "Top Gun: Maverick". Powiadam Wam, to był piękny dzień!

Tak, wiem. Normalni ludzie obejrzeli go już ponad dwa lata temu, a nawet zdążyli o nim zapomnieć. Ja tymczasem po raz kolejny udowodniłam, że mam wybitnie opóźniony zapłon.

Takie filmy to ja rozumiem, proszę państwa! Ile było w tym emocji, dramaturgii, pięknych i dynamicznych ujęć, ile sentymentu, ile dobrej zabawy i rozrywki! Za to zero dłużyzn - zadyszki można było dostać od wartkiej fabuły i goniącej akcji!

Normalnie to jesteśmy chyba najgorszym koszmarem każdego twórcy kinematografii. Publiką z piekła rodu.

On: nie potrafi zwyczajnie siedzieć na dupsku i gapić się w telewizor. Za trudne. Musi coś robić z rękami. I nie, niestety, nie jest to szydełkowanie, tylko granie na komórce. Na tym pierwszym można by było jeszcze zarabiać, drugie zaś jest zwyczajną stratą czasu.

Ona: nie lepsza. Bezwzględnie uważa, że film powinien zgrabnie zamknąć się w 90 minutach. Koniec i kropka. Te ponad dwugodzinne już zaczynają budzić u niej konwulsje. Tych trzygodzinnych nie tyka nawet dwumetrowym kijem.

Reasumując: tak, jak pisałam powyżej - duo z piekła rodem. Z nadpobudliwością ruchową i problemami w koncentracji (niezdiagnozowane ADHD?). Od takiej widowni uchowaj nas Panie.

Tymczasem stał się drugi cud nad Wisłą (a raczej nad rzeką Shannon). W piątkowy wieczór obydwoje grzecznie siedzieliśmy i z zapartym tchem wpatrywaliśmy się w Mavericka niczym cielę w malowane wrota.

On nawet nie dotknął swojego telefonu, ona nawet nie zauważyła, kiedy minęły te dwie godziny. Wspólnie za to orzekli, że już dawno nie widzieli tak angażującego emocjonalnie i dobrego filmu.

Ja tam jak na typową niewiastę przystało, jestem dość sentymentalna, więc "Top Gun 2" już na samym wstępie miał ode mnie plusa tak wielkiego jak krzyż na Giewoncie. Jako że uwielbiam lata 80. w muzyce i kinematografii, nie jestem absolutnie obiektywna. Połówek jednak znaczne bardziej twardo stąpa po ziemi, więc w jego przypadku raczej nie można było mówić o żadnej taryfie ulgowej. Film startował u niego z pozycji czystej karty, nie zaś tej uprzywilejowanej.

Oryginalny "Top Gun" zawsze wywołuje u mnie przyjemne ciepło na duszy, i - co ciekawe - z tym najnowszym było podobnie. W zasadzie już od sceny otwierającej. To było jak przyjemne spotkanie po latach. Otulające nostalgią i zalewające sentymentem.

Z niejakim podziwem spostrzegłam, że starzy "znajomi" niewiele się zmienili. Tom Cruise chyba karmi się boską ambrozją i popiją ją eliksirem młodości. A może po prostu kąpie się w oślim mleku niczym Kleopatra. Nie bardzo wierzę w jego krótki, cztero- i sześciogodzinny sen, a także dietę 1200 kalorii, jestem chyba za to w stanie uwierzyć, że mężczyźni z lat 60. są faktycznie jak wino: im starsi, tym lepsi.

Tom to też po części doskonały przykład na to, że nie ma brzydkich ludzi, są tylko biedni. Tom biedny był przez krótki czas, brzydki - raczej nigdy, ale to i owo sobie poprawił, dzięki czemu dziś można uwierzyć, że nie tylko odnalazł fontannę młodości, ale nawet się w niej wykąpał (i to niejednokrotnie!).

Jennifer Connelly, która jest jedną z moich ulubionych aktorek, również świetnie się tu prezentowała: wiek nie odebrał jej błysku w oku, ani nienagannej figury. Do twarzy jej było z tymi jaśniejszymi pasemkami. I tylko na Kilmera, wcielającego się w rolę chorego Icemana, przykro było patrzeć. Aktor zmagał się z rakiem przełyku, choroba nie była tylko i wyłącznie wytworem wyobraźni twórców tego kinowego hitu.

(Potencjalny spoiler poniżej)

Na zakończenie dodam jeszcze tylko, że film był naprawdę dobrym widowiskiem o wysokich walorach rozrywkowych. Finał zaś był wisienką na torcie. Miło było się mylić! Bo widzicie, myślałam, że jestem taka mądra i że przewidziałam zakończenie. W głowie miałam już gotowy scenariusz: heroiczną śmierć Mavericka będącą jednocześnie aktem poświęcenia i zadośćuczynienia za wyrządzone krzywdy Roosterowi. Jak ja się cieszę, że on przeżył! Że oni przeżyli!

(koniec spoilera)

To miało prawo się nie udać, wszak obydwa filmy dzielą grube dekady, a sequele już mają to do siebie, że wypadają gorzej na tle pierwowzoru (choć oczywiście bywają chlubne wyjątki, tak na szybko przychodzi mi tu do głowy "Dexter", a także "Love Story" - w moim odczuciu obydwie te produkcje są znacznie lepsze niż ich książkowe odpowiedniki). A jednak się udało! Co niektórzy nawet z pełnym przekonaniem twierdzą, że "Top Gun" z 2022 roku przebił tego pierwszego.

A skoro już jestem w temacie filmów, to wczoraj skończyliśmy oglądać serial "Dżentelmeni", i już niestety nie było takiego szału jak w przypadku Mavericka. Może to świeży efekt wysoko zawieszonej poprzeczki, a może zwyczajnie serial nie jest tak dobry, jak film o tym samym tytule z 2019 roku? Czegoś mi w nim zabrakło. To niby ten sam Guy Ritchie, ale jednak inny. Oglądałam go głównie z uwagi na świetną kreację Susie Glass - w moim odczuciu Kaya Scodelario (serialowa Susie) zmiotła z planszy pozostałych aktorów.  

poniedziałek, 27 marca 2023

"Johnny". Zło dobrem zwyciężaj.

W sobotni wieczór klapnęłam ociężale na salonową sofę umęczona mijającym tygodniem, chorobą, życiem. Wszystkim razem i każdym z osobna.

Tylko Netflix może mnie teraz uratować, pomyślałam, licząc, że uda mi się znaleźć coś ciekawego, co pozwoli mi się zrelaksować.

Całkiem niedawno trafiłam w ten sposób na wybornego "Luthera", miałam więc nadzieję, że metoda na chybił-trafił zadziała także i teraz.

Jakież było moje zdziwienie, gdy jedną z pierwszych propozycji okazał się być polski film "Johnny". Ja, jak zawsze, do tyłu z bieżącymi wydarzeniami - w pierwszej chwili nawet nie zorientowałam się, że to polska produkcja (teraz już wiem, że film miał premierę jakieś pół roku temu!), moją uwagę przykuła jednak znana twarz.

"Przecież to ksiądz Kaczkowski!" - głos w głowie utwierdził mnie w przekonaniu, że się nie pomyliłam.

Nie żebym była religijną fanatyczką, znająca z wyglądu wszystkich kapłanów znad Wisły. Tego konkretnego jednak dobrze kojarzyłam dzięki mojej niezastąpionej mamie, która jakiś czas temu podesłała mi jego książki do przeczytania. Na okładce był wizerunek księdza. Ci, którzy znali Jana z widzenia, doskonale wiedzą, że był on bardzo charakterystyczny i zdecydowanie nie należał do "niewidocznych ludzi".

Jestem "trochę" uprzedzona do rodzimych produkcji. Bogiem a prawdą, nigdy specjalnie nie robiłam niczego by to zmienić. To taki rodzaj uprzedzenia, kiedy doskonale wiesz, że coś dyskryminujesz, ale nie jest ci z tego powodu wcale źle.

Bo ile razy można się sparzyć?

Raz - OK. Dwa - też. Nawet trzy. Z czasem jednak uczysz się odpuszczać. Sam Einstein twierdził, że szaleństwem (a ja dodałabym do tego jeszcze: głupotą) jest robienie tego samego w kółko i oczekiwanie innych rezultatów.

Niech mnie kule biją! Tego się nie spodziewałam!

Trochę nieśmiało wcisnęłam "play", sama sobie dodając odwagi - przecież nic nie tracę, najwyżej wyłączę po dziesięciu minutach.

Już po pięciu minutach wygodniej umościłam się na sofie, po dziesięciu szczelniej okryłam kocem, a po piętnastu byłam już całkowicie pochłonięta oglądanym obrazem. 

To chyba najlepszy polski film, jaki kiedykolwiek widziałam!

Wspaniała praca kamery, naturalna gra aktorska, absorbująca fabuła, poruszająca historia. Nade wszystko jednak podbudowująca.

Teraz sobie myślę, że tymi wszystkimi epitetami można by z powodzeniem określić samego głównego bohatera - świętej pamięci księdza Jana Kaczkowskiego, który w ciągu swojego, relatywnie krótkiego życia, inspirował rzeszę ludzi.

I niekoniecznie mam tu na myśli "moherowe berety", raczej zwykłych ludzi, często wręcz ateistów, którzy z różnych powodów odeszli od Kościoła. Jan na nowo przywracał im wiarę w dobro, dodawał otuchy, wlewał trochę ciepła w serca.

Sam o sobie żartobliwie mówił, że jest onkocelebrytą - człowiekiem znanym z tego, że ma raka. W rzeczywistości był kimś znacznie więcej. I co ciekawe, w pewnym sensie był całkowitym przeciwieństwem tak dobrze nam znanego wizerunku duchownego: moralizatora, hipokryty, aroganta, mizogina...

Podczas gdy inni kapłani stali na tak wysokim piedestale, że głowę mieli w chmurach, on zniżał się do poziomu zwykłego człowieka. Nie tyle mówił, co i jak robić, co po prostu demonstrował.

Pokazywał to, o czym niegdyś mówił ksiądz Popiełuszko (do którego Jan wydawał się mieć słabość) - udowadniał, że zło da się zwyciężyć dobrem.

I tu w historii pojawia się ten "zły" - Patryk Galewski. Los źle go w życiu potraktował, więc sam zaczął źle postępować. Nie miał dobrego wzorca. Ojciec alkoholik nigdy nie zadbał o to, by syn wyszedł na ludzi, by wyrósł w przekonaniu, że może wszystko. Resztę zrobiło złe towarzystwo.

Narkotyki, włamania, rozboje, poprawczak, więzienie. Historia stara jak świat? Ale tylko do pewnego momentu.  

Do momentu, w którym drogi obydwu z nich krzyżują się w puckim hospicjum, gdzie Patryk trafia w ramach kary. Nie bardzo nawet wie, co to to hospicjum, a już tym bardziej nie zdaje sobie sprawy, że praca w nim odmieni jego życie.

Nie wie, że w tym samym hospicjum, tej umieralni, tej "przechowywalni" terminalnie chorych on się tam na nowo narodzi. I że w tych narodzinach nie będzie towarzyszyć mu żadna akuszerka, a ksiądz (zresztą sam umierający).

Ksiądz, który pod powłoką dilera i recydywisty dostrzegł w nim przede wszystkim człowieka.

Tam, gdzie inni okazywali mu pogardę, on okazał mu miłosierdzie.

Tam, gdzie inni kręcili głową, i szeptali między sobą, że z tego chłopaka to już nic dobrego nie będzie, on okazał mu dobro. Miłość, do której nie był przyzwyczajony. Życzliwość, której nie zaznawał wcześniej. Zrozumienie, którego nikt mu nie oferował.

I choć zabrzmi to patetycznie - wiara, nadzieja i miłość potrafią zdziałać cuda.

W tym wypadku zadziałały. Patryk sam otwarcie mówi, że gdyby los nie postawił na jego drodze księdza Kaczkowskiego, dziś pewnie już by nie żył. Gangsterski świat zrobiłby swoje. Albo on sam skróciłby swoje życie (ma na swoim koncie próby samobójcze). W "najlepszym" wypadku siedziałby dziś za kratami.

Kiedyś tam, dawno temu, wstępując na duszpasterską ścieżkę, Jan Kaczkowski zawarł umowę z Bogiem - zrobi, co w jego mocy, by sprowadzić do niego zagubione "owieczki". Okazał się doskonałym pasterzem.

"Pacta sunt servanda" - jak mawiali starożytni. Umów trzeba dotrzymywać. Zmarł przedwcześnie w wieku 38 lat, 28/03/2016, ale jednak swojej dotrzymał.

"Johnny" to piękna i ciepła powieść o dwóch niezwykłych mężczyznach.

Poryczałam się jak dziecko, któremu zabrano lizaka.

Na koniec zaś cieszyłam, że oglądałam ten film w weekend, bez makijażu, w samotności - mogłam do woli smarkać w rękaw i pochlipywać. Nie wiem, czy da się ten film oglądać "na sucho". I nie wiem też, czy jest czego gratulować tym, którym nawet ani jedna łezka nie zakręciła się w oku.

Wzrusza do bólu. Chyba dlatego, że bezceremonialnie obnaża nasze zapotrzebowanie na "bajkowe" scenariusze pisane przez życie. Pomimo tego, że różnimy się wiekiem, rasą, pochodzeniem, płcią i wykształceniem, to tak naprawdę wszyscy chcemy tego samego.

Chcemy, by ktoś nas dostrzegł.

Chcemy, by ktoś w nas uwierzył.

Chcemy, by ktoś nas pokochał.

sobota, 4 kwietnia 2020

Rozdziobią nas kruki, wrony


Nie pamiętam już, jak dowiedziałam się o "Latarni" Roberta Eggersa. Zdaje się, że po prostu natrafiłam w gazecie na jej klimatyczny plakat reklamowy i to właśnie na jego podstawie momentalnie podjęłam decyzję o tym, że muszę ten film zobaczyć. 
Nie pamiętam też, kiedy ostatnio widziałam film, który wzbudzałby aż takie kontrowersje i polaryzację opinii. 
"Fenomenalny!" - głoszą jedni. "Fatalny!" - oburzają się drudzy. 
"Genialny!" - pieją jego zwolennicy. "Gówniany!" - ripostują przeciwnicy. 
I tylko patrzeć, kiedy ci ostatni zaczną podejrzewać tych pierwszych o hipokryzję i fałszywy zachwyt nad czymś, co na niego nie zasługuje, rodem z "Nowych szat cesarza" Andersena.  
Jeszcze kilka tygodni temu boczyłam się na mój miejscowy multipleks za to, że po raz kolejny zawiódł moje nadzieje i "Latarnia" nie ukazała się w jego repertuarze. 
Dziś już wiem, że wyszło mi to na dobre, bo gdybym trafiła do kina, miałabym problemy ze zrozumieniem wszystkich kwestii wypowiadanych przez bohaterów, szczególnie tych wychodzących z ust starszego latarnika, Thomasa (w tej roli kapitalny Willem Dafoe). 
Ostatecznie film obejrzałam z napisami, w domowym zaciszu i na cda.pl, a dzięki świetnej robocie Sztywnego Patyka, który bardzo trafnie przetłumaczył wypowiadane kwestie - zachowując jednocześnie ich specyficzny, archaiczny klimat - nic mi nie umknęło.   
Jaki to był film? 
Mroczny i klimatyczny. Trochę w klimacie mistrza suspensu, sir Alfreda Hitchcocka. I były nawet ptaki! ;) Podobał mi się nastrój grozy i niepokoju umiejętnie stopniowany i budowany. Tu nawet niewinne sygnały dźwiękowe wydawane przez latarnię wydawały się być złowrogie i jakby podszyte drugim dnem.
Nietypowy. Inny. Realistyczny. Wspaniale odwzorowano tu dziewiętnastowieczne realia i ducha tej epoki. Nietypowy format obrazu i jego surowe, achromatyczne barwy cudownie podkreślają vintage'owy charakter tej produkcji. I choć początkowo nie skakałam z radości, kiedy zorientowałam się, że jest to czarno-biały film, teraz już nie wyobrażam sobie obejrzenia go w kolorowej wersji. Zostałby brutalnie odarty ze swojej niepowtarzalności i nastroju. 
 
Wymagający. Enigmatyczny. Trudny. Intrygujący. Tyle razy zastanawiałam się, co przegapiłam i czego nie widzę. Oczywiście zauważyłam, że  twórcy "Latarni", bracia Eggers, hojnie czerpią z mitologii greckiej, ale mimo to czuję, że pod wieloma względami ten film tak bardzo mnie przerósł. Że moje spostrzeżenia to tylko czubek góry lodowej, a cała reszta tropów stylistycznych pozostaje nadal niewidoczna dla mojego oka. Kusi mnie zatem, by - pozostając w greckiej tematyce - powtórzyć za Sokratesem: "wiem, że nic nie wiem". A oglądałam go dwukrotnie, mając z tego ponownego seansu jeszcze większą frajdę niż za pierwszym razem.
Oszczędny w kolory, obsadę, dźwięki, a jednocześnie tak wspaniale wyważony. Wygląda to trochę tak, jakby bracia Eggers znaleźli idealną recepturę na film grozy i nie zawahali się jej użyć. 
Prosty i surowy, o mocnym wydźwięku. Jednocześnie bogaty w przepiękne kadry. Montaż stoi tutaj na mistrzowskim poziomie. Zdjęcia są wprost nie z tego świata! Kilkukrotnie zatrzymywałam film, patrzyłam z podziwem i honorowałam je minutą ciszy. Piękne, robiące wrażenie, wysmakowane. Z przyjemnością obejrzałabym wystawę zdjęć z "Latarni". Nie pogardziłabym też kilkoma obrazami na swojej ścianie.  
"Latarnia" to teatr dwóch aktorów. Tak właśnie się czułam - jakbym oglądała wytrawną sztukę teatralną, nie zaś zwyczajny film. Miałkie dialogi ustąpiły tu miejsca imponującym monologom, a każdy z deklamujących je aktorów wykonuje kawał dobrej roboty. 
Robert Pattinson wreszcie się zrehabilitował po roli trupiobladego, anemicznego wampira ze "Zmierzchu", o ekspresji rozgotowanego ziemniaka, i wreszcie odkrył, do czego służą mięśnie twarzy. Chyba też utarł nosa wszystkim tym, którzy mieli problem z odróżnieniem go od kloca drewna. Mimo że spisał się bardzo dobrze, to jednak nieco odstawał od swojego kolegi z planu, ale Willem Dafoe to marka sama w sobie. Był genialny w swojej roli "kameleona". 
Nie wiem, czy taki był właśnie zamysł twórców, ale widziałam w nim kilka przeróżnych - skrajnych nawet! - wcieleń: od niegroźnego staruszka po zaborczego szaleńca traktującego latarnię z przesadnym pietyzmem, niczym swoją żonę, i "uprawiającego seks" z laterną. Gdzieś w tym wszystkim mignęło mi nawet umęczone oblicze Chrystusa, a także wizerunek Posejdona i gromowładnego Zeusa walczącego z krnąbrnym Prometeuszem za wszelką cenę chcącym dobrać się do jego "ognia". Momentami widziałam w nim też... wilkołaka o diabolicznym spojrzeniu i uśmiechu - i chyba nie byłam zbyt osamotniona w swoich odczuciach, bo Ephraim (Robert Pattinson) zarzuca mu, w jednej ze słownych potyczek, iż nie ma w nim już człowieka. 
Przez to, że "Latarnia" jest filmem ambitnym, skomplikowanym, bogatym w ukryte znaczenia i wielowarstwowym, zdecydowanie stanowi wyzwanie dla swoich odbiorców, uprzednio jednak skutecznie ich dzieląc na dwa obozy: tych, którzy z całym przekonaniem stwierdzają, że to największy gniot ever, i na tych, którzy bez wahania umieszczają ją na kinematograficznym piedestale. 
Tak, "Latarnia" jest - mówiąc kolokwialnie - zakręcona jak ruski termos. I tak, ryje beret. 
Ale też zapada w pamięć, z rzadka... rozśmiesza, prowokuje do myślenia, do teoretyzowania, domniemania i do rozważań nad nieco przeterminowanym zagadnieniem - szaleństwa jakże często związanego z pracą latarnika. I choć dziś ta kwestia nie wydaje się już tak tajemnicza jak kiedyś, bo trujące właściwości rtęci, na które eksponowani byli niegdyś latarnicy, są powszechnie znane, to jednak nadal można podumać nad szaleństwem w kontekście samych bohaterów filmu. Czy pobyt na odludziu, izolacja, i latarnia faktycznie były katalizatorami nieszczęść Ephraima i Thomasa? 
Końcówka filmu nie serwuje widzowi gotowej odpowiedzi na tacy. Wręcz przeciwnie - zostawia go z całą masą wątpliwości i pytań. Pytań, na które samemu trzeba sobie wypracować odpowiedź. Tak pół żartem, pół serio, to tylko Ephraim dostał odpowiedź na nurtujące go pytanie i na własnej skórze boleśnie przekonał się, dlaczego soczewka Fresnela nazywana jest też schodkową ;)

wtorek, 16 grudnia 2014

Kiedy łowca staje się zwierzyną. "The Grey" - pseudorecenzja

O „The Grey” słyszałam coś tam, kiedyś tam. Tak na dobrą sprawę to jeszcze tydzień temu nie powiedziałabym na jego temat nic poza tym, że ma w obsadzie charyzmatycznego Irlandczyka, Liama Neesona. Jednak w czasie moich ostatnich zakupów w Tesco los zaprowadził mnie do stoiska z płytami CD i DVD, gdzie mój niedbale błądzący wzrok zatrzymał się na Neesonie, znajdującym się na okładce filmu. Pięć euro? Tanioszka! Biorę!


Filmu nie obejrzałam jeszcze tego samego wieczoru. Okazja nie sprzyjała, inne sprawy niecierpiące zwłoki domagały się mojej uwagi. Odłożyłam go zatem „na później”, bo przecież płyta nie zając, nie ucieknie, a co nagle, to po diable. A skoro już mowa o diable, to jest coś, czego od pewnego czasu unikam jak diabeł wody święconej – blurbów, a mówiąc bardziej zrozumiałym językiem – streszczeń filmu bądź książki zamieszczanych z tyłu na okładce. Można się bowiem natknąć w nich na minę spoilerem zwaną. A ja lubię podchodzić do filmu niczym do Kinder niespodzianki. Nie chcę wiedzieć, o czym dokładnie jest i co będzie się działo przez pierwsze kilkadziesiąt minut. Lubię znać gatunek, by uniknąć tych, których nie lubię, ale niekoniecznie tematykę.

O filmie przypomniałam sobie w sobotnie popołudnie. Jako że uwinęłam się już ze sprzątaniem domu, z czystym sumieniem mogłam poświęcić resztę czasu na przyjemności. Tylko że z pękającą od bólu głową i narastającym bólem brzucha średnio widziało mi się robienie czegoś kreatywnego. Czytanie, pisanie, wkuwanie – nie tym razem. Ale oglądanie już tak.

Naciśnięcie przycisku pilota przeniosło mnie do nieco depresyjnej rzeczywistości Johna Ottwaya granego przez Neesona. Do realiów jego pracy, która – jak sam mówi – znajduje się na końcu świata. Pomiędzy byłych więźniów, uciekinierów, włóczęgów, dupków. Men unfit for mankind.

John jest myśliwym. Wynajęto go do zabijania wilków i do ochrony swoich kolegów przed nimi. Mocny i twardy jest tylko z zewnątrz. W środku tymczasem zjadają go zgryzoty. Kiedy go poznajemy, sam jest niczym ranne, krwawiące i obolałe zwierzę, któremu zostało już niewiele życia. Ale to już wkrótce ma się zmienić. Nasz bohater jeszcze nie wie, że wsiadając do samolotu, będzie jednym z nielicznych, którzy wyjdą z niego cało i żywo. I w tym momencie rozpoczyna się kino survivalowe osadzone w zimnym i nieprzyjaznym środowisku Alaski.

„The Grey”, znany w Polsce jako „Przetrwanie”, jest dramatem o zmaganiu się z własnymi słabościami i strachem. O przewrotnej ludzkiej naturze, która chwilę wcześniej może pragnąć samobójstwa, a niedługo potem z całych sił desperacko chwytać się życia. To film o woli przetrwania, ale także o śmierci. I o tym, że można zmierzyć się z nią na dwa sposoby: bierny i czynny. Można się poddać, ale można też walczyć.

Z samym filmem też można obejść się na dwa sposoby. Można potraktować go bardzo dosłownie. W sposób płytki i niemetaforyczny. Widzieć tylko to, na co się patrzy i nic poza tym. Można też zrobić coś zgoła odmiennego. Dostrzec w filmie przenośnię, głębszy sens i drugie dno. Mam wrażenie, że reżyser i scenarzysta, Joe Carnahan, zachęca nas do sposobu drugiego, bo kiedy tworzył „The Grey”, sięgnął delikatnie do dydaktyzmu i moralizatorstwa. Maybe I’m just seeing things…

Nie twierdzę, że „Przetrwanie” to najlepszy film jaki widziałam. Nie powiedziałabym też, że to mocny thriller, bo dla mnie nie do końca wpisuje się on w „rysopis” dreszczowca. Za to z łatwością wskoczył w ramy dramatu. Dobrego dramatu. Tematyka nie jest innowacyjna, można mieć déjà vu, wrażenie „ale to już było”. Sama przez moment pomyślałam, że będę oglądać drugi „Alive”. Widz oglądając film czuje pismo nosem. Instynktownie domyśla się, co będzie się działo. Gdybym teraz zrobiła ankietę na temat losów grupki bohaterów ocalałych z katastrofy, pewnie wszyscy udzieliliby poprawnej odpowiedzi.

Trzeba też przymknąć oko na pewną dozę nierealizmu. To jest akurat coś, czego widz musi się w pewnym momencie swojego życia nauczyć. Twórcy w pewnych sytuacjach ponaciągali rzeczywistość, może nieco zdeformowali obraz krwiożerczych wilków, ale nie na tym należy się skupiać. Dobra gra aktorska, a także nastrojowa i udana ścieżka dźwiękowa rekompensują minusy. No i ta Alaska - surowa, piękna i zabójcza. Niczym femme fatale. I to coś, czego nie potrafię zdefiniować, a co sprawia, że film mimo wszystko zapada w pamięć.