Nie bardzo dowierzam, że to już koniec kwietnia! Kiedy to zleciało?! Drugi kwartał roku trwa w najlepsze, a jak tak dalej pójdzie (a raczej przeleci), to nim się obejrzymy, będziemy taszczyć do domu drzewko na Boże Narodzenie! Nie wierzycie? Cóż, jeszcze wspomnicie moje słowa!
Tegoroczna majówka jakoś niespecjalnie mnie ekscytuje. Nie mam absolutnie żadnego parcia na to, by gdzieś jechać. Bo długi weekend. Bo tak wypada. W dużej mierze wynika to z tego, że coraz większymi krokami zbliża się mój "epicki" urlop zagraniczny, a w tym roku przeszłam samą siebie, jeśli chodzi o plan podróży, i w porównaniu z nim wszystko inne wydaje się małym pikusiem. (Jeśli ktoś chce kartkę z wyjazdu, to niech da znać - chętnie wyślę).
Wczoraj wreszcie zarezerwowałam ostatnie noclegi, co nie tylko sprawiło, że poczułam się znacznie lżejsza (uff, wszystko poszło zgodnie z planem), ale nade wszystko uskrzydliło mnie, bo nagle ta wizja wyjazdu stała się jeszcze bardziej realna.
Wszystko byłoby cacy, gdyby nie to, że uświadomiłam sobie przy tym, jak ogromne zaległości mam w relacjonowaniu swoich wyjazdów. W ogóle nie opisałam zeszłorocznej podróży zagranicznej, mimo że była kapitalna i zdecydowanie nie zasługuje na zapomnienie! Czuję przez to teraz presję czasu, jego nieznośny oddech na karku, bo doskonale zdaję sobie sprawę, że im więcej wyjazdów do opisania, tym mniejsze szanse na to, że się z nimi uporam.
Miniony weekend - podobnie jak jego poprzednik - był niezwykle udany, a to wszystko za sprawą wyjazdu do miasta na zakupy. W sobotę rano obudziło mnie intensywne słońce bezczelnie zaglądające mi przez okno do sypialni. Kiedy już obudziłam się na dobre i okiełznałam wiecheć na głowie, doszłam do wniosku, że czas nabyć wreszcie jakieś kolorowe kwiaty do ogródka. W zeszłym roku zabrałam się za to kilka miesięcy później, przez co później mocno tego żałowałam. W tym roku jestem więc mądrzejsza.
Jak wspominałam poprzednio, moje ukochane centrum ogrodnicze zamknęło się w minionym roku, musiałam więc inaczej sobie poradzić. Niestety w Lidlu nie było już praktycznie NIC z tych kwiatów, których dostawę otrzymali w czwartek, co nieszczególnie mnie zdziwiło. Na szczęście Woodie's, z którym nie robiłam sobie większych nadziei, okazał się bardzo pomocny. Skorzystałam z ich promocji (3 rośliny za €12 i 4 mniejsze za €10) i wyjechałam stamtąd wózkiem zapełnionym pięknymi petuniami, geranium i dalią. A jako że pogoda sprzyjała, to jeszcze tego samego dnia posadziłam je w donicach. Od tego czasu chodzę z bananem na twarzy i z wielką ekscytacją zaglądam do ogródka, aby sprawdzić postęp w ich rozwoju. Najważniejsze, że ślimaczy zwiadowcy jeszcze nie wypatrzyli moich kwiatów i nie przypuścili szturmu na nie. Domyślam się jednak, że walka z nimi jest tylko kwestią czasu.
W międzyczasie zaś usilnie walczę ze sobą i staram się nie ulec pokusie. Otóż zewsząd natrafiam na przepiękne, letnie i plażowe sukienki, a mały rozkapryszony bachor we mnie za każdym razem krzyczy: chcę to! Staram się logicznie podchodzić do tematu (te, które mam w szafie nie są zbyt często używane, a lato pewnie nie będzie zbyt ciepłe), ale różnie mi to wychodzi.
Jako że na urlopie będę w bliskiej odległości od morza, to łudzę się, że je na nim wykorzystam. Z około dziesięciu (!), które wpadły mi w oko, ograniczyłam się do dwóch, które już do mnie jadą. Na zdjęciach w Internecie wyglądały pięknie, a jak będą wyglądać na mnie (i czy w ogóle trafiłam z rozmiarem), to się dopiero okaże. Dla własnego dobra muszę jednak przestać zaglądać na moją ulubioną stronę internetową. Innej rady nie widzę. W najgorszym wypadku ustawię się grzecznie w kolejce do Połówka. Już ma jednego klienta, hazardzistę uzależnionego też od filmików dla dorosłych, któremu blokuje dostęp do pewnych stron, najwyżej będzie miał kolejnego!
Oprócz tego w weekend przez przypadek natrafiłam na Netfliksie na irlandzki film "In the Land of Saints and Sinners" (2023), a że mam do tych produkcji słabość, to obejrzałam i absolutnie nie żałuję: piękne krajobrazy, stary, ale nadal jary Liam Neeson, cudowna Kerry Condon (skradła całe show zaraz po pejzażach!), i wielowymiarowi bohaterowie. Dla każdego widza kto inny może być świętym, a kto inny grzesznikiem. A może tak naprawdę wszyscy jesteśmy jednymi i drugimi? Jak najbardziej mi się podobał, ale ja - zaznaczam - nie jestem obiektywna.
Niedawno obejrzałam też za jednym zamachem głośnego "Reniferka" (fabuła poraża, bardzo dobry pod względem psychologicznym, no i jako przestroga też), a z doskoku oglądam "Loudermilka", który mnie dość mocno bawi. Tytułowy bohater jest antypatycznym dupkiem (tu niskie ukłony dla Rona Livingstona, który wciela się w tę postać i robi to niezwykle naturalnie, podobnie zresztą jak Richard Gadd w "Reniferku"), ale naprawdę dobrze się to ogląda. Chyba jednak największym zaskoczeniem był dla mnie obejrzany wczoraj wieczorem "X-Men Origins: Wolverine" (2009). Byłam święcie przekonana, że takie filmy to nie dla mnie, tymczasem ani przez minutę się nie nudziłam, oglądałam z wypiekami na twarzy, a po projekcji wyrzucałam Połówkowi, że przez tyle lat ukrywał ten film przede mną! Najwyraźniej mój gust jest bardziej eklektyczny, niż myślałam!