wtorek, 24 marca 2020

Portmagee - w przystani osiemnastowiecznego szmuglera



Pierwszy dzień nowego roku, przypadający na środę, rozpoczęłam od przeciągania się w cudzym łóżku.  Wygodnym, ale jednak trochę za krótkim i ciut za wąskim, by mówić o pełnym komforcie. Co nie zmienia jednak faktu, że spało mi się bardziej niż przyzwoicie. 

Łóżko było obce w przeciwieństwie do całej reszty - te strony Irlandii były mi bardzo dobrze znane i tak też przeze mnie lubiane. 

Jeszcze zanim je opuściłam, wiedziałam już, że stary rok pozostawił po sobie przemiłe wspomnienie w postaci nietypowo łagodnej, jak na tę porę roku, pogody. Szczęśliwa passa trwała - nadal było sucho, bezwietrznie i bezdeszczowo, a radosne trele dobiegające z zewnątrz uświadomiły mi, że sama powinnam zamienić się w porannego ptaszka, jeśli chciałam zrealizować swój plan. Bo choć nie czułam na sobie zbyt dużej presji czasu - do pracy wracałam dopiero kilka dni później - to jednak przez te wszystkie lata życia na wyspie nauczyłam się jednego. I stało to trochę w opozycji do swojskiej "mądrości" przekazywanej z dziada pradziada, jakoby nigdy nie należało wierzyć kobiecie, koniowi i psu, bo ten ostatni kiedyś ugryzie, koń kiedyś kopnie, a kobieta - zdradzi. 

Zwykłam sobie żartować, że jestem jak Mowgli - wychowałam się wśród zwierząt, a za prawdziwą, bezwzględną dżunglę uważam świat ludzi. Zwierzętom ufam zatem bardziej niż gatunkowi ludzkiemu, ale to irlandzkiej pogodzie wierzę najmniej, bo z nią nie może się równać żadna - nawet najbardziej zmienna i humorzasta - kobieta. 


Doskonale zatem wiedziałam, że to, iż obudziłam się w taki piękny poranek, wcale nie wykluczało ulewy, wichury, gradobicia, ani opadów śniegu. Lawiny i upału - tego jedynie się nie obawiałam. Nie na darmo tubylcy zwykli sobie żartować, parafrazując Marka Twaina, mówiąc: "nie podoba ci się obecna pogoda? Poczekaj pięć minut!". I rubasznie z tego zaśmiewać. 

Z wyjściem z domu czekałam ostatecznie dłużej niż pięć minut - musiałam w końcu wypić kubek kawy i poczęstować miseczką mleka (tylko to miałam!) kota, który ponownie wpadł w odwiedziny - ale na szczęście nie odnotowałam w tym czasie żadnych rażących zmian atmosferycznych. 


Portmagee, które koniecznie chciałam zobaczyć jeszcze jeden, ostatni raz, zanim wrócę do swojego hrabstwa, wyglądało niemalże tak jak zawsze. Było jedynie mniej kolorowe niż zazwyczaj, bo przeważnie oglądam je letnią porą, no i też bardziej uśpione i mniej ruchliwe. Bez turystów koniecznie próbujących dotrzeć na majestatyczny Skellig Michael, przeżywający drugą młodość od czasu, kiedy zaliczył krótki występ w "Gwiezdnych Wojnach", bez ożywionych dyskusji dobiegających z pobliskich lokali gastronomicznych, bez rybaków krzątających się wokół swoich łodzi. I, o dziwo!, bez... śladów wczorajszej zabawy, która - jak przystało na sylwestra - była zakrapiana alkoholem przeróżnej maści. 


Z ulgą odnotowałam brak śladów "uzewnętrzniania się" pijanych uczestników zabawy, opróżnionych puszek, odłamków po szkle, które przecież tak często gościło w ich rękach w postaci najróżniejszych butelek, kieliszków i kufli. Tylko jeden samotny i przewrócony pokal - leżący na zielonym dywanie utkanym z alg i wyściełającym pochylnię w porcie - zdradzał czyjąś niefrasobliwość. 


Jego obecność była jednak na tyle błaha, że w żadnym wypadku nie odbierała uroku tej rybackiej wiosce. Nie niszczyła też panującego w niej klimatu, a na ten składały się jego stałe elementy: spokojne (tego dnia) wody zatoki, sfatygowane łodzie przeróżnych rozmiarów, strategicznie ulokowane mewy - nauczone doświadczeniem, że tu zawsze znajdą się jakieś odpadki z pańskiego stołu - rybackie sieci i więcierze. Całe kopce więcierzy, tych "śmiertelnych pułapek", którymi wyławia się kraby i homary z ich naturalnego środowiska i zabiera je w ostatnią podróż. 

Marynistyczne korzenie osady są tu dość wyraźnie widoczne: a to poprzez nawiązanie nazwą lokalu do starodawnej przemytniczej tradycji, a to znów poprzez wykorzystanie morskich akcentów w dekorowaniu fasad, jak to ma miejsce w sklepiku z pamiątkami, lub w The Moorings leżącym w samym sercu wioski i oferującym możliwość noclegu, a także wyżywienia. 


Na jego krzykliwej bordowej fasadzie znajduje się granatowa kotwica, ale znacznie ciekawsza od niej jest ta autentyczna leżąca naprzeciwko lokalu. Ma niecałe cztery metry wysokości, waży dwie i pół tony, i pochodzi z czteromasztowca, który pod koniec listopada 1910 roku wyruszył z USA do Irlandii z dostawą zboża. 

Łodzi nie udało się jednak dotrzeć do miejsca swojego przeznaczenia, bo na przeszkodzie stanęły jej złowrogie skały w pobliżu Portmagee. Szczęśliwie obyło się bez ofiar, a całej załodze, złożonej z jedenastu osób, udało się wdrapać na skały i ocalić swe życie. Pomogła im w tym niewątpliwie także gościnność lokalnych mieszkańców, którzy przygarnęli rozbitków pod swój dach, nakarmili, napoili, ogrzali, a następnego dnia odstawili na pociąg, by nieszczęśnicy mogli wrócić, skąd przybyli. 


Statek widmo, a dokładniej mówiąc The Crompton, bo chyba jeszcze nie podałam jego nazwy, osiadł na skałach, gdzie spoczywał przez blisko dwa lata, aż wreszcie ocean upomniał się o swoje i wciągnął go w swoje odmęty. 


Kilkadziesiąt lat później wydobyto z niego pierwszą kotwicę i wyeksponowano ją na Valentii, leżącej dosłownie po drugiej stronie Portmagee, a tę widoczną w porcie wioski wyłowiono stosunkowo niedawno, bo dopiero w 2009 roku, z głębokości 18 metrów. Dziś jest atrakcją Portmagee - wioski, która sama w sobie stanowi największy odnośnik do jej marynistycznej przeszłości, jako że nazwano ją tak na cześć znanego osiemnastowiecznego szmuglera alkoholu i innych pożądanych dóbr, kapitana Theobalda Magee. Portmagee to po prostu jego port. I jedna z moich ulubionych wiosek rybackich w Irlandii. 





Z serii: "Znajdź różnice między obrazkami". A Ty ilu potrafisz się dopatrzyć? :)



wtorek, 17 marca 2020

Walka o ogień. Wersja 2020


Tu miał być inny, bardziej okolicznościowy, wpis, ale w obecnej sytuacji, kiedy parady z okazji Dnia świętego Patryka zostały odwołane, naturalnie nie będzie także jego. Chciałam za to napisać parę słów w ramach odpowiedzi na Wasze pytania: czy panikuję i co o tym sądzę.
Sądzę, że gdybym już dawno temu nie straciła wiary w ludzi, to pewnie stałoby się to właśnie teraz.
Jest taka wysublimowana klątwa, która wydaje się niewtajemniczonym sympatycznym błogosławieństwem, i którą to przypisuje się Chińczykom. Brzmi następująco: "Obyś żył w ciekawych czasach!".
I w takich ciekawych czasach - w dodatku dzięki samym Chińczykom - właśnie żyjemy, jeśli faktycznie wierzyć w to, że wirus powstał na mokrym, chińskim targowisku, a nie w nowoczesnym i wyrafinowanym laboratorium.
Wow. Historia naprawdę lubi zataczać koło. W czasach prehistorycznych człowiek pierwotny walczył o ogień. W tych obecnych też walczy. Tyle, że o... papier toaletowy.
O tempora, o mores!
Trochę z niedowierzaniem, trochę z zażenowaniem przysłuchiwałam się i przyglądałam dantejskim scenom, które rozgrywały się w sklepach i przed nimi niedługo po tym jak premier Irlandii, Leo Varadkar, ogłosił zamknięcie placówek oświaty i instytucji kulturalnych.  
Niecały tydzień wcześniej robiłam swoje zwyczajowe zakupy tygodniowe w Tesco. Już wtedy dział z owocami i warzywami był przetrzebiony, ale częściowo zrzuciłam to na karb końcówki tygodnia i późnej pory zakupów. Podręcznych płynów do dezynfekcji rąk, których od dawna używałam i które uwielbiałam mieć zawsze przy sobie, nie było już wtedy od dłuższego czasu, ale półki nadal były zapełnione przeróżnymi rodzajami ryżu, makaronów, a nawet mydeł w płynie.
Tydzień później, po ataku szarańczy, na sklepowych półkach nie było już praktycznie żadnego z wyżej wymienionych produktów. Niespecjalnie mnie to zmartwiło, ucieszyły mnie jednak wywieszone komunikaty o tym, że wreszcie zaczęto reglamentować towar (dopuszczalne tylko pięć sztuk mydła na głowę, ale nawet tylu nie było na stanie). Szkoda tylko, że tak późno, kiedy najwięksi panikarze, egoiści i hieny - mające zamiar właśnie zarobić swój pierwszy milion - wykupili już po kilkadziesiąt sztuk i zgrzewek środków do dezynfekcji rąk.
Cudem udało mi się nabyć butelkę mydła do rąk, ale chyba tylko i wyłącznie dlatego, że pochodziło ono z najdroższej półki cenowej. Przy kasie zaś wysłuchałam historyjki o tym, jak tego samego dnia dwie kobiety niemal nie pobiły się o... opakowanie makaronu. Jedna bowiem naładowała do koszyka, ile tylko mogła, druga zaś uznała, że ta pierwsza ma za dużo, wobec czego postanowiła wziąć to, co w jej oczach się jej należało...
Pakowałam swoje rzeczy do torby, wstrzymując się od komentarza, za to kręcąc z dezaprobatą głową i posyłając ekspedientce współczujące spojrzenie. W tych trudnych czasach kasjerzy najbardziej potrzebują naszego zrozumienia, nie zaś obelg, pretensji, fochów i niepotrzebnych wyrzutów. To są ludzie, do cholery, a nie worki treningowe, na których można się do woli wyładowywać, bo nie ma papieru toaletowego. Pretensje można mieć za to do wszystkich tych, którzy zaczęli go masowo wykupywać. Takie sytuacje zaś sprawiają, że do przekleństwa "Obyś cudze dzieci uczył!", należałoby też dorzucić najnowsze - "obyś obsługiwał roszczeniowych klientów!".
Za tę ogólnonarodową panikę trochę winię też samego Varadkara, który niczym mitologiczna wieszczka Kasandra, zaledwie parę dni wcześniej wyskoczył z przerażającymi statystykami i numerkami: koronawirus może zmieść aż 163 000 mieszkańców Irlandii i dopaść nawet 60% całej populacji - prawie 3 miliony. Trzy miliony ludzi w małej Irlandii! To nic, że to najczarniejszy z czarnych scenariuszy. Szkody zostały poczynione. Lud zadrżał, ze sklepowych półek pospadały towary wprost do wózków przerażonych klientów. Mleko się rozlało i nawet nie było go czym wytrzeć, bo chusteczki, ręczniki i papiery toaletowe zostały już wykupione.
I chyba nie tylko ja pomyślałam, że Leo nieco poniosło, bo jak tylko na drugi dzień pojawiłam się rano w pracy, szef od razu spytał, czy słyszałam przemowę premiera, po czym stwierdził, że ludzie zwariowali, i wyciągnął telefon, by pokazać mi "jednego z lepszych memów, na jakie ostatnio trafił".
Gwoli jasności, nie - nie bagatelizuję problemu, tym bardziej, że moja mama pracuje w służbie zdrowia i jest w grupie podwyższonego ryzyka, ale jednocześnie uważam, że ostatnią rzeczą, której teraz potrzebujemy, jest epidemia paniki. 
W czasach takich jak te wychodzi z nas nasze prawdziwe oblicze. Nasza podła, egoistyczna natura. Wypełzają, niczym z puszki Pandory, wszystkie parszywe  i najgorsze cechy, które na co dzień tak często skrzętnie skrywamy.
Wygląda na to, że rację miał Albert Camus, pisząc, że "każdy nosi w sobie dżumę". Ta dżuma to nawet nie tyle zaraza, co po prostu element zła, który reaktywuje się w chwilach takie, jakie przeżywamy teraz: strachu, niewiadomej, paniki, zagrożenia życia, destabilizacji.
Czy panoszący się wirus naprawdę usprawiedliwia nas do kradzieży płynów do dezynfekcji rąk z publicznych toalet, siłowni, urzędów, a nawet biurek kolegów i koleżanek?
Czy naprawdę jest sens upadlać się i walczyć niemal na śmierć i życie... w imię paczki makaronu bądź papieru toaletowego?
I czy jest sens kupować kilkadziesiąt kilogramów mąki, kilkanaście bochenków chleba, i wydawać tysiąc złotych na samo mięso?
Czy nie zagalopowaliśmy się nieco?
Gdzie w tym wszystkim zdrowy rozsądek? Gdzie moralność? Gdzie godność osobista?
To prawda, że koronawirus nie zna żadnych granic, ale ludzie jednak powinni.
Skoro walki pierwotnych ludzi o ogień dawno się skończyły, a my znajdujemy się o kilka szczebli wyżej od australopiteka, to dlaczego nadal się zachowujemy jak on?
Każdy z nas podchodził do egzaminu dojrzałości. Każdy też pewnie ten egzamin zdał. Pytanie jednak, czy w czasach zarazy zdamy ten najważniejszy - egzamin z człowieczeństwa.
Jeśli już teraz bijemy się o głupi papier toaletowy, to do czego posuniemy się, jeśli nastąpi prawdziwa katastrofa? Do kanibalizmu?

wtorek, 3 marca 2020

Życie w służbie ludzkości


Książka Pata Marry'ego "The Making Of a Detective: A Garda's Story of Investigating Some of Ireland's Most Notorious Crimes" okazała się być dla mnie istnym darem niebios i chyba nie mogła wpaść w moje ręce w lepszym czasie.

Zacznę od tego, że usłyszałam o niej przypadkiem, dzięki niezawodnemu RTÉ Radio 1, ale nie przez przypadek zapragnęłam ją przeczytać. Ta tematyka była mi bowiem od dawna bliska, i choć już na tamtym etapie byłam zapoznana z najgłośniejszymi przestępstwami, które wstrząsnęły Irlandią, nie miałam jednak okazji czytać książki, która wyszła spod ręki wybitnego detektywa, a takim właśnie był Pat Marry. Był, bo choć nadal żyje, to jednak już nie jest zawodowo czynny, jako że po 33 latach sumiennej, ale jakże żmudnej i wyczerpującej psychicznie służby w irlandzkiej policji, An Garda Síochána, przeszedł w 2018 roku na zasłużoną emeryturę.
Zamówiłam ją w bibliotece chyba jeszcze tego samego wrześniowego dnia i nie bardzo zdziwiłam, kiedy trafiłam na koniec długaśnej kolejki, nie dającej żadnych nadziei na to, że książka trafi do mnie w najbliższych tygodniach.
Grzecznie czekałam na nią przez te ostatnie miesiące minionego roku, a kiedy już niemal zapomniałam, że takie zamówienie widnieje na moim bibliotecznym koncie, dostałam SMS-owe powiadomienie z biblioteki, że dzieło Pata Marry'ego czeka na odbiór, na co pozostało mi jedynie przyklasnąć.  
Wyczucie czasu miała idealne - tak się bowiem składało, że pakowałam się na sylwestrowy wyjazd do Kerry i potrzebowałam czegoś nowego do czytania, a nie chciałam zabierać ze sobą żadnych podręczników ani "Jesieni cudów" Jodi Picoult -  cegły, którą męczę już chyba trzeci miesiąc i nadal nie mogę skończyć, bo jakoś tematyka mi nie podeszła. Zabrnęłam jednak za daleko, by się poddać i ją porzucić (bardzo nie lubię tego robić).
Sylwestrowy wieczór okazał się być idealną porą na czytanie, bo kiedy dotarłam już na miejsce, nagle zdałam sobie sprawę, że od północy dzieli mnie jeszcze "cała wieczność", a w realizacji mojego planu polegającego na spacerowaniu i podziwianiu pięknych widoków przeszkadza mi... wszechobecna ciemność. Wszechświat zdecydowanie nie był po mojej stronie, bo na sylwestrową noc pechowo przypadł nów. Noc była zatem czarna jak smoła, a ja pomimo największych chęci nie mogłam zlokalizować nawet najmniejszej gwiazdy, która prowadziłaby mnie do mojego prywatnego "Betlejem".
Kiedy przebywa się w takich warunkach na "odludziu", nie widzi się dosłownie nic.
Jak na ironię losu znajdowałam się w pięknych okolicznościach przyrody, ale nie mogłam ich podziwiać. Valentia, na której jest tyle lamp ulicznych, co kot napłakał, spowita była czarnym całunem (i szybko dotarło do mnie, że nic tu po mnie), droga od "mojego" domku do Portmagee - również. A ponieważ wyglądałam jak ninja i od stóp do głów odziana byłam w czerń, prędko zrozumiałam, że spacer w takich warunkach jest tak samo bezpieczny jak skok na bungee... bez zabezpieczającej uprzęży i liny.  
Wróciłam więc do wynajmowanego domku, odkorkowałam szampana o kilka godzin za wcześnie, wypiłam duszkiem o kilka lampek za dużo, a kiedy już zaczynało mi szumieć w głowie, rzuciłam się na łóżko i zaczęłam czytać książkę Pata, wychodząc z założenia, że to najmądrzejsze, co mogę zrobić.
Istniało dość spore ryzyko, że zasnę, bo narzuta na łóżku była tak mięciutka i przyjemna, a ono samo nieubłaganie mamiło mnie niczym mitologiczne syreny Odyseusza. Wystarczyło tylko zamknąć oczy... Jednak tak samo jak on oparłam się pokusie, bo jak tylko zaczęłam czytać, to już nie mogłam się oderwać. I niech to zdanie będzie najlepszą rekomendacją. Skoro ja (ja! - mająca mniej więcej taką samą tolerancję na alkohol jak noworodek i upijająca się samym jego zapachem) nie zasnęłam, Wy też nie zaśniecie!
Lubię czuć więź z autorem książki albo chociaż jej bohaterami, i w tym przypadku tak właśnie było. Szybko polubiłam Pata, bo był szczery, prostolinijny, skromny i niczego nie ukrywał. Już w samym prologu szczerze wyznał wątpliwości i frustracje, jakie nim szargały niedługo po tym, jak opuścił mury szkoły policyjnej - bez pleców, które ułatwiłyby mu karierę, za to z głową pełną ideałów i z nieodpartą chęcią, by służyć, pomagać, zmieniać świat na lepsze. Wyjątkowo dobrze było mi znane  zdanie, które i on wypowiedział pewnej letniej nocy: "There has to be more to life than this", kiedy dopadła go frustracja związana z bezsensownością i nudą jego ówczesnej egzystencji, sprowadzającej się tylko do "ochraniania" brytyjskiej ambasady. 
Kolejne strony sprawiały, że autor tylko i wyłącznie zyskiwał w moich oczach: jego upór, konsekwencja, determinacja, kodeks wartości, pracowitość mróweczki i pieczołowitość z jaką wykonywał swoje zadania, zrobiły na mnie piorunujące wrażenie. Ale to nie one najbardziej mnie zaskoczyły.
Zdecydowanie najbardziej zdziwiło mnie to, że pomimo trzech dekad babrania się w szlamie, taplania w ludzkim szambie - w tym, co ludzie mają w sobie najgorsze, pomimo oglądania miejsc okrutnych zbrodni, których nie da się "odwidzieć", choć bardzo by się tego chciało i wiele by się za coś takiego oddało, pomimo tego całego zła Pat daleki jest od ferowania wyroków i określania nawet najokrutniejszych zbrodniarzy diabelskim nasieniem.
Ile w tym człowieku jest zrozumienia dla grzesznej ludzkiej natury, ile miłosierdzia i ile troski o to, by nawet największy bydlak traktowany był z godnością i szacunkiem! Ile w nim jest człowieczeństwa! - właśnie to mnie nieustannie zaskakiwało.
Pat nigdzie nie napisał, że jest pełnym zrozumienia, ciepłym człowiekiem. Nie musiał, bo chyba zupełnie nieświadomie taki portret siebie naszkicował. Tak właśnie go sobie wyobrażam - jako dobrodusznego, życzliwego człowieka, do którego przychodzi skruszona bliska mu osoba, mówiąc: "Sorry, I fucked up", a on w odpowiedzi bierze ją w ramiona i nie robi żadnych wyrzutów.
Mordercy, z którymi miał do czynienia na swojej ścieżce zawodowej, odebrali mu prawo do spokojnego przesypiania nocy, być może ograbili go z kilku(nastu) lat życia, dali w zamian nieznośną bezsenność, ale jednego go nie pozbawili -  człowieczeństwa.
Oprócz przenikliwego umysłu, niebywałego atutu każdego szanującego się detektywa,  wysokiego IQ oraz inteligencji emocjonalnej zazdroszczę mu właśnie tego człowieczeństwa, humanitarności i wiary w ludzkość. Podziwiam, że nie dał się psychicznie zgnoić i zdeptać, a o to akurat nietrudno w jego profesji i jego świecie.
Bardzo przyjemnie spędziłam czas, czytając tę lekturę, ale lojalnie uprzedzam, że natrafiłam w niej też na takie fragmenty, przy czytaniu których drżała mi broda, a oczy zaczynały łzawić... Pewnych rzeczy nie mogę zwyczajnie zrozumieć. Na przykład tego, jak można bestialsko zakatować swoją żonę, po tym jak spędziło się z nią kilkanaście lat życia, po tym jak się ją tuliło, całowało, kochało, po tym jak wyznawało się jej miłość na ślubnym kobiercu? Po tym, jak spłodziło się z nią dzieci. Ten konkretny fragment mnie zmiażdżył. Bo co może być bardziej wyrazistym przykładem czegoś, co określiłabym jako "the ultimate betrayal", jeśli nie wsunięcie kobiecie złotej obrączki na palec, a następnie doprowadzenie do zsunięcia jej z jej opuchniętych, posiniaczonych i sztywnych palców przez patologa sądowego przeprowadzającego sekcję zwłok...
Jak można też narazić swoje dzieci na wstrząsający widok zmaltretowanej i zalanej krwią matki? Jak można skazać je na traumę, która pozostanie z nimi już do końca życia?
Jak można kogoś tak skatować, że przez osiemdziesiąt ostatnich minut swojego życia będzie przeżywał piekło na ziemi, usilnie próbował zadzwonić i wezwać pomoc, ale nie będzie mógł wymówić żadnego słowa, bo życie będzie z niego wyciekało niczym woda z pękniętego naczynia?
Jak można brutalnie zatłuc swoją żonę, a potem z pełną premedytacją zadzwonić do jej matki i wysłać ją na miejsce kaźni, doskonale zdając sobie sprawę, że znajdzie ona tam swoją ukochaną córkę, albo raczej to, co z niej pozostało...
No jak tak, kurwa, można?! Powie mi ktoś?
Pat Marry to mój bohater.
Pat Marry to człowiek, który może spać spokojnie - o ile uda mu się już tego snu zaznać - wiedząc, że jego życie nie poszło na marne, lecz przyniosło wiele dobrego.
Chciałabym kiedyś móc powiedzieć o sobie coś takiego, stojąc jedną nogą nad grobem.