Trochę
wierzyć mi się nie chce, że od mojej wizyty w Newbridge upłynął już nieco ponad
rok! I że od tamtego czasu nie udało mi się jeszcze opisać tego wyjazdu, mimo
że, wierzcie mi, wielokrotnie się do tego zabierałam. Zawsze jednak coś mnie od
tego odciągało.
Tyle
dni i miesięcy dzieli mnie od tego wydarzenia, a mimo to, kiedy o nim myślę, nadal
odczuwam mieszankę uczuć, która mi towarzyszyła tego konkretnego dnia: radość i
podekscytowanie dziecka oczekującego na Boże Narodzenie połączone z niecierpliwością
i niemożliwością doczekania się momentu przyjazdu.
Dzień
był w istocie dla mnie podniosły, nie mogłam uwierzyć, że już za chwilę stanę
oko w oko z jakże osobistymi przedmiotami należącymi do mojego największego
idola nastoletnich lat, Kurta Cobaina, wokalisty kultowej Nirvany, na której
wychowało się wiele pokoleń przede mną i po mnie.
Jako
dziecko słuchałam przeróżnych zespołów, najczęściej oczywiście tych popowych,
których muzyka wyjątkowo łatwo wpadała w ucho. Jako że moje dzieciństwo
przypadło na lata 90., swoje triumfy święciły wówczas dziewczyny ze Spice Girls
i bracia Hansonowie, wśród których Taylor był zdecydowanie moim
"crushem". I choć to te zespoły były mi wówczas najbliższe, to jednak
moje zamiłowanie do nich umarło śmiercią naturalną i skończyło się na noszeniu
t-shirtów z moimi ulubieńcami.
Jakoś
niedługo później, w dużej mierze dzięki mojemu uroczemu koledze z liceum,
Maćkowi, i niezastąpionemu kuzynowi, Rafałowi, zaczęłam dryfować w stronę
mocniejszych dźwięków. O Spice Girls dawno zapomniałam, zastępując je
kontrowersyjnym Ville Valo z H.I.M, który niewtajemniczonym przywodził na myśl
co najmniej satanistę - aż dziw, że moja biedna rodzicielka nie wezwała do mnie
egzorcysty! - a w dodatku wyśpiewywał "baby, join me in death!", oraz
Danielem Johnsem z Silverchair, który pod względem wyglądu przypominał bardziej
aniołka, ale duszę miał tylko ciut mniej rogatą od Ville.
To
mniej więcej wtedy aktywowało się u mnie zamiłowanie do rocka, które w dużej
mierze zostało do dziś. I co ciekawe, teraz - te kilkanaście lat później -
słuchając wyżej wspomnianych zespołów, z całym przekonaniem stwierdzam, że
wiele się od tamtego czasu zmieniło, ale nie moje podejście do ich piosenek. I
nie mój pokój w rodzinnym domu, który nadal wygląda jak mauzoleum - niemal tak
samo, jak wtedy, kiedy spakowałam swoje "skarby" do dużej walizki,
rzuciłam na niego ostatni raz okiem, i wyszłam - z czarno-białym plakatem Kurta
Cobaina, z kasetami Nirvany, na które tak pieczołowicie ciułałam pieniądze, nie
mając wtedy zielonego pojęcia, że w przyszłości dostanę na urodziny kultowy
album Nevermind na płycie CD od mojego wybranka i że kasety staną się reliktem
przeszłości. Ani też nie marząc, że pewnego dnia będę mieć osobiste rzeczy
Kurta na wyciągnięcie ręki. To wydawało się być absurdalna myślą - Cobain już
dawno nie żył, kiedy ja przeżywałam swoją "fascynację" nim,
wiedziałam zatem, że nie mogę liczyć na żaden koncert, co najwyżej - i to przy
bardzo pomyślnych wiatrach - na wizytę w Seattle, w którym mieszkał.
Życie
jednak nie byłoby życiem, tym cudownym darem przynoszącym nam nieoczekiwane
niespodzianki, gdyby wszystko zawsze szło po naszej myśli. I tak pewnego dnia,
ku mojej nieopisanej radości, dowiedziałam się, że w Museum Of Style Icons w
Newbridge, w hrabstwie Kildare, będzie zorganizowana wystawa "Growing Up
Kurt Cobain". I już wtedy, w tamtym konkretnym momencie, wiedziałam, że to
będzie coś, co po prostu muszę zrobić - choćby to była ostatnia rzecz, jakiej
miałabym dokonać przed moją śmiercią. Tym bardziej, że tamtejsze muzeum już
dawno miałam w planach [moda jest mi w pewien sposób bliska i już jako dziecko uwielbiałam oglądać
szczuplutkie modelki na wybiegu odziane w ekstrawaganckie stroje], i że
słyszałam o nim dużo dobrego.
kremowy, wełniany płaszcz Kim Kardashian od francuskiego domu mody Chloé
I
tutaj każdy, kto pamięta charakterystyczny wygląd Kurta Cobaina, pewnie
zastanawia się, jak to możliwe, że ktoś taki jak on mógł znaleźć się na
wystawie w muzeum ikon stylu. Choć jego nonszalancka aparycja bardziej
upodobniała go do lumpa niż fashionisty
i modnisia, część jego elementów ubioru przeszła do historii mody jak chociażby
jego białe okulary, nieśmiertelne trampki, szary akrylowo-moherowy kardigan, w
którym nagrywał "Unplugged" czy pasiasty t-shirt ze "Smells Like
Teen Spirit".
Ponadto,
nie każdy wie, że przodkowie Kurta pochodzili z Cork bądź Tyrone [tutaj opinie
są sprzeczne], a on sam zapałał miłością do wyspy, kiedy przyjechał tu
koncertować. Irlandia go oczarowała, tak jak zresztą wielu z nas. Oszołomiła
swoim niepodważalnym urokiem, a jakby tego było mało, jeszcze bardziej zaakcentowała
jego wrażliwość. Jak szczerze wyznał Kurt: w czasie całego pobytu tutaj czuł
się wzruszony niemal do łez [I feel you, bro...!]. Poczuł też coś jeszcze - że
stąd wywodzą się jego korzenie.
Jego
najbliżsi - siostra, matka i córka, na szczęście nie Courtney - doszli więc do
wniosku, że wystawa w Newbridge będzie doskonałą okazją do tego, by pokazać
światu jego osobiste rzeczy, nigdy wcześniej nieudostępniane publice, a przy
okazji odkryć przed nim to zabawne, radosne i słodkie oblicze, którego tak
wielu postronnych ludzi zwyczajnie nie znało, bo media przedstawiały nam go
jako artystę co najmniej tak mrocznego jak poezja Baudelaire'a i depresyjnego
jak obrazy Beksińskiego, a w dodatku z samobójczymi ciągotami.
O
tym, jak rzadko skupiano się na tym, co było w nim jajcarskiego, dobrego i ujmującego,
zauważyłam wiele, wiele lat później, kiedy odkryłam Internet i wywiady z
Kurtem. Wtedy nie mogłam nie zgodzić się z tym, co muzyk powiedział któregoś
dnia o sobie samym: "I've always been a nice guy", bo patrząc na
niego i słuchając tego, co mówi, widziałam właśnie to: fajnego, miłego
człowieka. Jednak to zło, mrok, krew, seks i przemoc łatwiej się sprzedają w
dziennikarstwie, w którym to "bad news is good news", toteż z
lubością przeinaczano jego słowa [słynne: "I hate myself and I want to
die"] i robiono z niego kogoś, kim nie do końca był.
Wystawa
pozwoliła mi poznać Kurta od tej mniej znanej strony - skrzętnie ukrytej przed
światem, ale też wzruszającej. Zobaczyłam w nim nie tyle "gwiazdora rocka"
co przede wszystkim człowieka, który mimo tego, że zasłynął na całym świecie,
miał dość przyziemne pragnienia i marzenia. Człowieka, który oprócz talentu
muzycznego dysponował też tym rysunkowym, i który jako dziecko uwielbiał
Snoopy'ego z "Fistaszków". I robił rozczulające błędy, jakże typowe
dla innych, zwykłych dzieci.
<3
Zobaczyłam też to, co przede mną widziało już
wielu innych fanów - rozbite marzenia, i poczułam żal, że to już koniec, i że
niczego więcej już nie będzie. Żadnego nowego singla, wywiadu, płyty. Ten
rodzaj żalu, który odczuwa się, kiedy przedwcześnie kończy się życie młodego i
utalentowanego człowieka. Człowieka, który - mając zaledwie dwadzieścia parę lat -
musiał dźwigać na swoich wątłych barkach ogromny ciężar swojej sławy.
Do
muzeum pojechałam oczywiście z uwagi na Cobaina, ale muszę przyznać, że z
nieukrywanym zainteresowaniem obejrzałam też inne wystawy poświęcone kreacjom
gwiazd. Zadziwiłam przy sukni księżnej Diany [nie wiedziałam, że była taka
wysoka!], westchnęłam przy imponującej kolekcji "małych czarnych" i
talii osy Audrey Hepburn, a na koniec zaś spoczęłam przy jednym ze stolików w
ciekawie udekorowanej kawiarence, by napić się kawy i skosztować kuszącego
ciasta, które jednak zdecydowanie lepiej wyglądało, niż smakowało.
Samo
miejsce zaś jak najbardziej polecam. Muzeum co prawda już jakiś czas temu
przestało być darmowe, ale mimo wszystko, nigdy nie żałowałam pieniędzy
wydanych w tym miejscu, mimo że plasuje się ono raczej po stronie tych
"małych i skromnych" niż "wielkich i obszernych", w których
z łatwością można się zgubić niczym w labiryncie Minotaura.
Dodge Dart z 1965 roku - ostatni samochód Kurta. Poprzedni, marki Lexus, oddał zaledwie po paru dniach od kupna, bo uznał, że jest zbyt szpanerski
Dobry Wieczór!
OdpowiedzUsuńOjej, ojej, ojej! Nawet nie wiesz ile nocy w życiu spędziłam z Kurtem. Włączałam youtube z MTV Unplugged i odlatywałam.
Dziwna ta moja muzyczna dusza, bo chociaż wydaje mi się, że jest czarna bo wielką miłość darzę jazz i soul, rock również znajduje tam swoje miejsce. Czasami kiedy nachodzi mnie naprawdę zły nastrój, włączam Nirvanę. Paradoksalna nazwa zespołu do losu jego wokalisty, nie sądzisz?
Twój post wzbudza we mnie również mieszane uczucia, ponieważ znam namacalnie to miejsce i mieszkałam w pobliżu, a nawet nigdy nie przyszło mi do głowy tam zaglądnąć.
Co do Kurta-jest to jedno z tych żyć, którego mi szkoda. Pięknie o tym piszesz. Podobnie czuję w wypadku Michaela Jacksona, Mercurego, Amy Winehouse i wielu innych.
Oglądałaś może ostatni film biograficzny o Eltonie? Rozdarł mi serce. Nigdy nie zrozumiem jak to jest, że fajni ludzie mają zwykle najbardziej gówniane życie, które wymaga ustawicznego znieczulenia.
Nirvana. I love it.
Udanego tygodnia!
Szczęściara! Ja bym chciała spędzić chociaż jedną ;)
UsuńBo z Ciebie to taka "kobieta renesansu", nie ograniczasz się tylko i wyłącznie do jednego gatunku :) A tak w ogóle, to kto by pomyślał, że taka mała, słodka i niepozorna dziewczynka, zapatrzona w The Kelly Family (!), słuchała także takiej ostrej muzyki? ;) To tylko potwierdza teorię, że kobieta ma wiele twarzy :)
Też tak mam! W zależności od nastroju i emocji we mnie siedzących w tle leci u mnie albo rock, albo łagodniejszy pop, albo nawet... ckliwe piosenki żywcem wyjęte z "tańców-przytulańców".
Co do losu Cobaina, to ja chyba jednak bardziej przychylam się do teorii, że ktoś mu pomógł osiągnąć stan nirwany. Są to oczywiście tylko moje spekulacje i mierzenie innych swoją miarką, ale kto kupuje nowy dom i samochód, jeśli kilka tygodni później planuje popełnić samobójstwo? No i po co chce usunąć ze swojego testamentu żonę? Za dużo rzeczy śmierdzi w tej sprawie, by przyjąć oficjalną wersję wydarzeń bez kwestionowania ich. W historii kryminalistyki zdarzały się już wyrachowane morderstwa dla mniejszych kwot, a także (prawie że doskonałe) upozorowanie samobójstwa z listem pożegnalnym napisanym przez "ofiarę".
Mieszane uczucia, dlatego, że to było to miejsce i ten okres, kiedy nie byłaś tam szczęśliwa?
Nie, nie oglądałam jeszcze tego filmu, ale - nie uwierzysz! - za to udało mi się zobaczyć "A Star Is Born"! Sama nie wiem, który bardziej mi się podobał, czy "Bohemian Rhapsody" czy właśnie "ASIB". W tym drugim urzekła mnie Lady Gaga - jak ona pięknie wygląda bez tego mocnego i zupełnie niepotrzebnego makijażu! - a także chemia między nią i jej partnerem! I niech nikt mi nie mówi, że nie mieli romansu, bo w to nie uwierzę ;) Swoją drogą, Bradley Cooper zyskał w moich oczach po tym filmie. Nigdy za nim jakoś specjalnie nie przepadałam, w "ASIB" wypadł jednak naprawdę fajnie. I służą mu te długie włosy z zarostem! :)
Dziękuję i wzajemnie. I wybacz tak późną odpowiedź na Twój komentarz :)
Nic nie stoi na przeszkodzie, wiesz?;-)
UsuńKelly Family to sentyment. Teraz mam dylemat, bo ich koncert wypada w Walentynki, jak żyć?;D No wiesz-Nirvana, Metallica i takie tam różne, swojego czasu nawet Iron Maiden;)
Ciekawe jest to, że podobnie do dziś zdaje się niewyjaśniona jest śmierć Jacksona (by the way nie wierzę w filmy, które robią z niego pedofila) czy Elvisa.
Dokładnie dlatego.
O ja Cię! I co? Widzę, że masz podobny dylemat jak ja, jednak więcej razy oglądałam Bohemian Rhapsody i kupiłam nawet DVD. Ja ją również uwielbiam po tym filmie i chemii między nimi. Myślę, że wiele osób na całym świecie chciało, aby im się udało wspólne życie;) A widziałaś ich występ na gali oscarowej? Bajka! Za nim również nie przepadałam, ale Lady Gagi zaczęłam słuchać po tym filmie, a Shallow mam jako dzwonek w telefonie. Takie mnie opanowało szaleństwo.
Ależ masz problemy! ;) Ja tu żadnego nie widzę! :) Zabierasz ukochanego i idziesz z nim na koncert :) Skoro nie odstraszyłaś go innymi rzeczami, to i nie odstraszysz TKF! :) Zresztą, on by w ogień za Tobą skoczył - zazdroszczę tego ekscytującego etapu Waszego związku!
UsuńJa Iron Maiden akurat nie słuchałam, doskonale jednak rozumiem te sentymenty z lat młodości.
Myślę, że Lady Gaga zyskała w oczach wielu ludzi. Nigdy jakoś specjalnie się nią nie interesowałam, miałam ją za skandalistkę szukającą taniego rozgłosu, na siłę szokującą, a tymczasem okazuje się, że ona ma znacznie więcej do zaoferowania! Lubię takie niespodzianki!
Nie, ne widziałam tego występu, o którym piszesz, ale fajna z nich para. Nawet jeśli tylko na ekranie. Rozumiem szaleństwo, które Cię opanowało, bo choć mój dzwonek jest rockowy, to jednak często wracam do muzyki z tego filmu, szczególnie, kiedy robię coś przy komputerze i potrzebuję delikatnego, nastrojowego tła.
Nirvana, wow, byla na mojej 'top liscie' w latach 90tych. Sporo sie od tamtego czasu zmienilo, rowniez jesli o gusta chodzi, jednak mimo iz obecnie czesciej gdzies w tle leci u mnie soul lub blues, to czasami jednak zdarza mi sie posluchac rowniez i tych starych, ulubionych, nigdy nie zapomnianych kawalkow. Zreszta CD "Nevermind" wciaz lezy w schowku w moim aucie :)
OdpowiedzUsuńNie jestem jednak pewien czy samo muzeum zachecilo by mnie do odwiedzin, bo o ile na pewno ciekawie byloby zobaczyc wspomniane przez Ciebie rzeczy 'przy okazji', to chyba jednak moja chec zerkniecia na nie nie bylaby wystarczajaco silna by sie tam specjalnie wybierac. Cieszy jednak ze Tobie udalo sie to zrobic i zaspokoic swoja ciekawosc :)
Pozdrawiam cieplo!
P.
Słuchałeś Nirvany?! Ale mnie zaskoczyłeś, wiesz? Twoja osoba faktycznie kojarzy mi się z nieco innymi dźwiękami :) A jako że jestem człowiekiem małej wiary, to w płytę "Nevermind" schowaną do samochodowego schowka uwierzę tylko wtedy, kiedy mi ją pokażesz na żywo! :)
UsuńNie jedź tam, błagam ;) Nie wyjdziesz zadowolony :) No chyba, że lubisz sobie popatrzeć na damskie fatałaszki ;)
Haha, moja droga Taito, zaskoczylbym Cie zapewne jeszcze bardziej pokazujac w jakim towarzystwie "Nevermind" sie znajduje - RHCP, GnR, U2 i DM miedzy innymi ;) Powinnas sie jednak bardzo BARDZO cieszyc ze nie widzisz mnie w chwilach, gdy wpadnie mi do glowy ktoras z nich wlaczyc w czasie jazdy - mysle ze mogloby to byc bardzo traumatyczne przezycie ;)
UsuńWystawa damskich fatalaszkow kojarzy mi sie z Victoria & Albert Museum, tam o ile dobrze pamietam mozna zapoznac sie z wgladem w historie mody na przestrzeni wielu dziesiatek (lub setek) lat. Przy latach 50 chcac nie chcac musialbym sie zatrzymac - Dior, Fath, Cardin. To coz takiego o damskich fatalaszkach mowilas? ;)
Cóż mogę powiedzieć w obliczu takich faktów? You never cease to amaze me! Jesteś chodzącą skarbnicą sekretów, wiesz? Kiedy już wydaje mi się, że wiem o Tobie wszystko, zaskakujesz mnie czymś nowym, czymś, czego zupełnie się po Tobie nie spodziewałam! Właśnie tak jak zrobiłeś to w tym poprzednim komentarzu. W życiu bowiem się nie spodziewałam, że mam do czynienia z takim amatorem kobiecych fatałaszków - pozostaje mi podkulić ogon i wycofać się rakiem, nic tu po mnie ;) A V & A Museum wygląda niczym wyciągnięte z mokrego snu miłośniczki mody ;) Zdecydowanie zapisuję na swoją listę! :) Dziękuję!
UsuńPS. Teraz to naprawdę muszę to zobaczyć!
Wydaje mi się, że artyści z tamtych lat, byli prawdziwymi artystami, dlatego ich muzyka, teksty zostały, przetrwały tyle lat i będą trwały dalej. Teraz prawie każdy, kto ma ochotę, może być wykreowany na "gwiazdkę" jednego przeboju, jednego albumu, jednego sezonu... a potem przemija, bo zwyczajnie nie ma talentu. Nie potrafi pisać tekstów - bo ktoś pisze, nie umie układać muzyki - ktoś to skomponował, często nie umie śpiewać - komputer poprawi...
OdpowiedzUsuńJa w średniej szkole zapałałam miłością do Lady Pank i mi tak zostało. Potem dołączyły inne zespoły(Within Temptation, Sabaton, Nightwish... ) Gdyby zapytać A. czego słucham, to najpierw powie Lady Pank :)
Uważam że tylko nieliczni artyści naszych czasów dorównują tym sprzed wielu, wielu lat. Na pewno nie doczekają się takiej sławy, takich fanów i takich wspomnień, jak ci dawni.
Do muzeum miałam się wybrać i do tej pory nie dotarłam :)
A wiesz, że ten mój kuzyn, wspomniany w powyższym tekście, był ogromnym fanem Lady Pank? :) Ja jakoś nigdy nie miałam polskich ulubieńców muzycznych, co nie znaczy jednak, że nie doceniam tych polskich artystów, którzy są tego warci. Nieco ponad tydzień temu wracaliśmy z wycieczki i słuchaliśmy między innymi Budki Suflera.
UsuńMasz rację, takie czasy nastały, że bardzo łatwo zabłysnąć w mediach jako wspomniana "gwiazdka", ale i równie szybko zgasnąć.
Ha, a Budka Suflera, to kolejny mój ulubieniec. A w dodatku pochodzą z moich prawie rodzinnych okolic Polski :) Podobnie jak Czesłąw Niemen - jeszcze bliżej, niż BUdka :)
UsuńOdkryłam też Bajm, ale dopiero na studiach, a w dodatu kiedy byłam na wyjeździe w Norwegii. Myślę, że czasem klimat chwili, miejsca pomaga nam w tym, że nagle jesteśmy oczarowani muzyką, piosenką...
Ale oczywiście ulubieńcy, to ulubieńcy.
I właśnie "gwiazdy jednej piosenki" jak szybko zabłysły, tak jeszcze szybciej zgasną. I kto będzie o nich kiedyś pamiętał?
Wow, ciekawe rzeczy mi tu piszesz, ale z tego wszystkiego chyba najbardziej zaintrygowała mnie ta Norwegia, do której nadal mnie ciągnie, bo jedna wizyta to zdecydowanie za mało! :)
UsuńZgadzam się z tym, co piszesz o klimacie chwili i miejsca, do tego dorzuciłabym jeszcze osoby.
Dzięki za ten reportaż :)
OdpowiedzUsuńMoja muzyczna droga tylko przez krótką chwilę była popowa, gdy babcia podarowała mi walkmana w pierwszej klasie podstawówki, a mama zaopatrzyła w dwie kasety Roxette i jedną Sinead O'Connor. Kolejne pożyczałam od najlepszej koleżanki, która "pożyczała" je po kryjomu od swojego siedem lat starszego brata. Metallica i Guns'n'Roses najczęściej padały jej łupem, a potem wrzeszczałyśmy metalowe i rockowe kawałki do mikrofonu Myszki Mickey :D Później już było z górki - Nirvana, Hey, Pearl Jam czy Red Hot Chilli Peppers. W szkole średniej słuchałam Doorsów i Joplin, a obecnie wachlarz tego co słucham zrobił się bardzo szeroki. Po części to wynik własnych poszukiwań, po części przez rodziców, którzy pracowali przez wiele lat w katowickim Spodku. Ciągali mnie na koncerty, dali wejściówki za scenę. Efekt uboczny - artyści wszelacy zawsze byli dla mnie zwykłymi ludźmi, nigdy nie roztaczali tej aury niezwykłości przez swoją niedostępność. Pod koniec studiów stawiałam stempelki na przegubach na bramce w jednym z klubów studenckich - to kolejny epizod z bliskimi spotkaniami z rodzimymi artystami. Dlatego jeszcze raz dziękuję Ci za ten reportaż - mnie by pewnie nie skusiła wystawa o starych trampkach Kurta Cobaina, ale dzięki twojemu tekstowi słucham sobie właśnie o siedzeniu i piciu Pennyroyal tea, a ten kawałek przywodzi mi na myśl całkiem barwny okres mojej młodości. Uściski, Dagmara
To ja dziękuję za ciekawy komentarz, Dagmaro :) Dzięki niemu dowiedziałam się, że mamy wspólne upodobania muzyczne, bo i ja, będąc nastolatką, słuchałam The Doors, Pearl Jam, Red Hot Chili Peppers, a nawet Metalliki i Guns N'Roses. Do tego dorzuciłabym jeszcze Pink Floyd, Queen, U2 i Deep Purple :)
Usuń"Wystawa o starych trampkach Kurta Cobaina" - haha :)
I ja właśnie włączyłam sobie "Pennyroyal Tea" i automatycznie przeniosłam się do lat młodości :)
Sokole Oko
OdpowiedzUsuńLubię takie muzea sama bym je chętnie odwiedziła choć nie ze względu na Twojego idola :) nigdy mnie nie ciągnęło do muzyki cięższej od popu ani nie fascynowały tak mroczne postacie :) zupełnie nie moje klimaty :)
Mroczny to był Dracula, a nie Kurt Cobain ;) Przyznam, że nie zdziwiłaś mnie swoimi preferencjami :)
UsuńSokole Oko
UsuńO widzisz a Drakula to akurat ciekawa postać :D chyba dobrze mnie znasz jak się nie zdziwiłaś :)
Ciekawa, ale raczej nie chciałabym wpaść w jego szpony ;)
UsuńPiękna relacja z niesamowitego miejsca, do którego chciałem, a nie zdążyłem dotrzeć. Po jej przeczytaniu wpisuję więc na listę obowiązkowych celów przy kolejnej podróży do Irlandii. A same reminiscencje muzyczne? Cóż, zawsze powtarzam, że życie bez soundtracku jest jakieś takie... bez treści. To znaczy może być najlepsze, ale jeśli nie ma w nim tego muzycznego tła, pozwalającego nam na powroty do przeszłości, do nas z przeszłości, to w sumie jest nijakie. Kurt, jeśli mnie czytasz w zaświatach, to przyjmij wielkie podziękowania za Twój soundtrack dla mojej młodości! R.
OdpowiedzUsuńO wow! Usłyszeć takie słowa od Ciebie - mojego niedoścignionego mistrza relacji z muzycznych imprez - to prawdziwy zaszczyt! Dziękuję, dziękuję i jeszcze raz dziękuję!
UsuńNie wiem, czy wiesz, ale bodaj rok wcześniej też była tam wystawa poświęcona Cobainowi, jednak miała zdecydowanie mniejsze rozmiary, no i oczywiście przegapiłam ją - dowiedziałam się o niej już po wszystkim :(
Szkoda, że nie udało Ci się dotrzeć do tego muzeum. Następnym razem, jak będziesz w Irlandii, to oczywiście możesz tam podjechać, ale wystawa poświęcona Kurtowi była czasowa i już nie uda Ci się jej zobaczyć :( No chyba, że coś się zmieniło w tym temacie.
Co się zaś tyczy "powrotów do przeszłości", to bardzo trafnie to ująłeś! Dobrze jest mieć takie "światełko", które będzie wskazywało drogę do "nas z przeszłości". Nie jestem zwolenniczką babrania się w przeszłości, zwłaszcza tej nieciekawej, ale czasami warto do niej zajrzeć. W końcu "ci, którzy nie wyciągają wniosków z przeszłości, są skazani na jej powtarzanie".
Tak w ogóle, to jestem niesamowicie zaskoczona odzewem na ten wpis. Długo z nim zwlekałam, myśląc, że nikogo to nie zainteresuje, a tu taka niespodzianka! Nawet nie miałam pojęcia, że Kurt miał tylu "zwolenników"! :)
A skoro mowa o muzyce, to... I did it! Zrobiłam to i jadę na koncert, o którym Ci wspominałam!
Trzymaj się ciepło i dziękuję za Twój debiut u mnie, R.! :)