Happy
Hooker zaanonsowała swoje przybicie do kei Inisheer głośnym i nieprzyjemnym
odgłosem stali zderzającej się z betonem. Coś ewidentnie poszło nie tak przy
cumowaniu. Oczami wyobraźni zobaczyłam szramę w jej burcie, jaką pozostawiła po
sobie góra lodowa w Titanicu i już miałam się zacząć rozglądać za wodą
gwałtownie wdzierającą się na pokład i obmywającą mi stopy. Kilkadziesiąt
sekund później nasz bosman tylko dorzucił drewna do ognia, jeszcze bardziej
rozpalając moje absurdalne wyobrażenia, wrzeszcząc: "Zaraz będziemy
wysiadać i zmieniać statek!", zachowując przy tym powód takiego
postępowania dla siebie, co wcale, ale to wcale mnie nie ucieszyło.
Tego
zimnego i mrocznego popołudnia port na Inisheer, najmniejszej z trzech Wysp
Aran, przypominał najbardziej ruchliwy
dworzec. Mógłby stawać w szranki z ruchem na Marszałkowskiej. Po opuszczeniu
pokładu naszej łajby dołączyliśmy do sporej gromady innych nieszczęśników
stojących na nabrzeżu i czekających na kolejny etap swojej podróży. Uderzyła
mnie wtedy spora liczba turystów. Pomyślałam sobie wówczas, że skoro późną
jesienią tak to wygląda, to nie chcę wiedzieć, co dzieje się tutaj w szczycie
sezonu. I że Inishmaan chyba faktycznie traktowana jest po macoszemu, bo tam
mieliśmy całą wyspę dla siebie.
Już
na pierwszy rzut oka widać, że pochodzimy z różnych stron świata i słychać, że
tworzymy swoistą wieżę Babel, ale pomimo tego, że porozumiewamy się w
przeróżnych językach, instynktownie zbijamy się w jedną wielką grupę, jak gdyby
doskonale zdając sobie sprawę, że w kupie nie tylko raźniej, ale przede
wszystkim cieplej. A ciepło to teraz to, czego nam wszystkim potrzeba.
Niestety
nie wszystkim dane jest szybkie rozgrzanie zmarzniętych kości na pokładzie
statku. Ten, który już stoi przy nabrzeżu, Doolin Express, okazuje się być
promem dla innych podróżujących, o czym informuje nasz bosman i każe wszystkim
pasażerom Happy Hooker cierpliwie czekać na przypłynięcie Star of Doolin.
Czekamy więc i szczękamy zębami. I sama nie wiem, co jest gorsze. To
oczekiwanie, czy może to, co następuje po nim, kiedy pierwszy prom odpływa, a
jego miejsce zajmuje ten nasz nowy - Star of Doolin.
Po
uldze, którą początkowo odczułam na widok naszego statku, nie pozostało już
nic. Jej miejsce szybko zajmuje strach. Nieco z przerażeniem przyglądam się
całej operacji cumowania "Gwiazdy". Jej obsługa wyrzuca za burtę
całkiem pokaźne boje cumownicze, pełniące funkcje odbijaczy, i łódź
"zatrzymuje" się przy nabrzeżu. "Zatrzymuje" to tak
naprawdę wielkie nadużycie semantyczne w tym przypadku. Problem w tym, że ona
właśnie się nie zatrzymuje. Jest przypięta cumami do polerów na kei, ale
jednocześnie jest daleka od bycia w spoczynku: wzburzone fale ciągle wprawiają
ją w ruch. Łódź unosi się i opada, ale nie to jest w tym najgorsze. Ona dodatkowo
przybliża się i oddala od pirsu, a wtedy, w tym drugim przypadku, dzieli ją od
niego wielka dziura, którą trzeba pokonać, jako że nie ma żadnego pomostu
łączącego łódź z nabrzeżem. I widok właśnie tej złowrogiej przepaści sprawia,
że serce zaczyna mi niepokojąco walić, a w myślach gorączkowo powtarzam
"Oh, my God!", zastanawiając się jednocześnie, jak ja wejdę na jej
pokład.
Zresztą
nie tylko mnie ona przeraża. Rozładunek "Gwiazdy", którą zdążyłam już
w myślach przechrzcić na "Perpetuum mobile", trwa już dobre kilka
minut, kiedy nadchodzi kolej małego białego maltańczyka, pupilka któregoś z
pasażerów. Piesek wesoło i żwawo pędzi do wyjścia, ale kiedy przed jego oczami
rozpościera się przepaść większa niż długość jego ciała, zapiera się wszystkimi
łapami i gwałtownie hamuje. Tu jednak do akcji wkracza nasz bosman, łapie go od
tyłu, błyskawicznie unosi i podaje w ręce kogoś, kto już bezpiecznie przebywa
na nabrzeżu.
Chcę
być tym psem i mieć to już za sobą. Ale nie mam.
Próbuję
przemówić sobie do rozsądku, odepchnąć czarne wizje, w których wpadam do tej
właśnie przepaści między łodzią a pirsem, i uspokoić łomoczące serce. I tu w
myślach dziękuję Bogu za mężczyzn, bo widok załogi Doolin2Aran działa na moje
nerwy niczym podwójna dawka relanium. Albo nawet ketamina - środek uspokajający
dla koni. Widzę ich troskę o bezpieczeństwo pasażerów i powoli się uspokajam. Wkładają
tyle zaangażowania w załadunek każdego turysty, młodego, starego, kobiet i
mężczyzn, że nic nie może pójść źle. Dwóch mężczyzn z załogi dosłownie wciąga
każdego na pokład. Jeden stoi po lewej, drugi po prawej stronie wejścia,
równocześnie chwytają pasażerów za ręce i przyciągają ich do siebie na pokład
"Gwiazdy".
Kiedy
zbliża się moja kolej, proszę w myślach, by pomyślne wiatry były po mojej
stronie i łódź akurat znajdowała się blisko nabrzeża, bym nie musiała robić
francuskiego szpagatu. Ze wszystkich sił próbuję też być ostoją spokoju, ale
chyba jednak nie do końca udaje mi się zachować pokerową twarz i ukryć strach
odmalowujący się w oczach, bo kiedy zbliżam się do pokładu "Gwiazdy" i
mężczyzn wyciągających w moim kierunku ręce, ten, którego widzę pierwszy raz, mówi
do mnie coś, co wydaje mi się wówczas szczytem absurdu: "don't jump!".
Dlaczego, u licha, miałabym skakać?! - karcę go w myślach, ale chwilę później
już rozgrzeszam. Z niejednego pieca chleb jadł i niejedno zapewne widział. A
ludzie pod wpływem stresu działają naprawdę nielogicznie. Ja zresztą też, bo
dłoń "mojego" bosmana, znanego mi z poprzedniego rejsu, wypuszczam o
wiele za późno, posyłając mu na odchodne pełne wdzięczności spojrzenie.
Uff,
przeżyłam!
Kiedy
udaje mi się zająć fajną miejscówkę tuż przy oknie, czuję, że cały stres ze
mnie spływa. I że teraz jest już z górki. I nie mylę się. Star of Doolin, będąca
jednostką znacznie większą i nowocześniejszą niż Happy Hooker, a przede
wszystkim wyposażoną w lepsze stabilizatory, zapewnia pasażerom bardziej
komfortowe warunki rejsu i skutecznie chroni od mocnych przechyłów. Nikt już
nie wymiotuje, nikt nie spisuje testamentu na kolanie, nikt nie dzwoni do
bliskich, by się pożegnać, nikt nie jest zielony na twarzy i nikt nie ma
wisielczego humoru. Ja jednak trochę żałuję, że "ostra jazda" z naszą
Happy Hooker tak szybko się skończyła. Rejs jest bowiem zwyczajnie nudny, choć
widoki - pogłębiający się zachód słońca - czynią go nieco przyjemniejszym i
ciekawszym.
kamienne mury - cecha rozpoznawcza Aranów
Mam w sobie jednak za mało woli życia, by skorzystać z propozycji obsługi - która, ku mojemu zaskoczeniu, zawozi nas także pod klify Moheru i zatrzymuje się tam na krótki postój, by chętni mogli zrobić zdjęcia - i wyjść na górny pokład w celu lepszego podziwiania tego widoku. Zamiast tego robię to z głową opartą o chłodną szybę, marząc o jak najszybszym powrocie do domu, gorącej kąpieli i wygrzaniu pęcherza, który zaczął mi dokuczać już na wyspie.
zawsze mnie bawi :)
"Widoki
są naprawdę ładne, ale jest okropnie zimno" - rzuca w naszym kierunku
siedząca przed nami Francuzka, która dała się skusić namowie któregoś bosmana.
"Wiem, że są. Już kiedyś byłam na takim rejsie" - odpowiadam jej w
myślach, nie siląc się, by wypowiedzieć te zdania na głos. Jestem już w trybie
oszczędzania energii, a po całym dniu systematycznego wychładzania organizmu, a
dodatkowo niejedzenia i niepicia, mam jej już alarmująco mało.
Resztką
sił uśmiecham się za to, kiedy dobijamy do portu w Doolin, a ciemne
niebo rozjaśniają... sztuczne ognie. Kolejna absurdalna rzecz, której się tego
dnia nie spodziewałam! Nie wiem, kto to robi i dlaczego, ale miło jest być
witanym w tak uroczysty sposób.
Opuszczając
pokład Star of Doolin - tym razem na szczęście w cywilizowany sposób, bo za
pomocą pomostu - dziękuję naszemu bosmanowi za bycie tak uczynnym i pomocnym, a
kiedy mężczyzna pyta, czy podobało mi się na Inishmaan i czy zamierzam tam
wrócić, odpowiadam krótkim, ale stanowczym: "O tak, oczywiście!".
sklep i biblioteka - prawda, że proste? :)
coraz rzadszy widok na wyspie
A kiedy chwilę później, już w czasie spaceru po betonowym molo, Połówek pyta, czemu skłamałam, ripostuję z takim samym przekonaniem i szczerością: "Nie skłamałam! Ja tam naprawdę zamierzam wrócić!"
***
Ktoś
wyjątkowy i bliski mojemu sercu stwierdził kiedyś, że "Arany są
fantastyczne, pozornie zwyczajne, a jednak nie do końca - jakby oderwane od
rzeczywistości, jedną nogą w teraźniejszości, drugą zatrzymane gdzieś w połowie
zeszłego wieku". To święta prawda jest, wiecie?
w oddali Inishmore, mój kolejny cel :)
Ten wyjazd nauczył mnie zasadniczo dwóch rzeczy. W miejscach takich jak to, "zatrzymanych gdzieś w połowie zeszłego wieku", "cash is king" - bez gotówki ani rusz. Wiem też już, że jeden niecały dzień poświęcony na zwiedzanie czy to Inisheer czy Inishmaan (najmniejszych z Wysp Aran) to zdecydowanie za krótko na to, by niespiesznie poznać je od podszewki, a właśnie na takim rodzaju poznania mi zależy. Każdy z moich powrotów łączyło bowiem to samo - jeden wielki niedosyt. Dlatego jestem pewna, że trzeci raz już nie popełnię tego samego błędu i na największą z wysp - Inishmore, którą do tej pory podziwiałam jedynie ze skalistego brzegu Inishmaan i kamiennego "Synge's Chair" - chciałabym pojechać na co najmniej dwa-trzy dni w nadziei, że okażą się one wystarczające do powolnego przemierzania wyspy w ciągu dnia i nocnego socjalizowania się z tubylcami w pubie.
A
gdybyście zastanawiali się, jak rozwiązałam sprawę z kustoszem muzeum, która
ciążyła mi niczym kamień młyński u szyi, to już spieszę z odpowiedzią. Otóż
dzięki temu, że mężczyzna dwa razy powtórzył swoje imię, doskonale je
zapamiętałam, miałam jednak problem z pisownią, jako że znane mi były dwa
zapisy: Kieran i Ciarán. Biorąc jednak pod uwagę fakt, że Wyspy Aran uchodzą za
bastion irlandzkości, postawiłam na tę drugą, gaelicką wersję i skorzystałam z
dobrodziejstw wyszukiwarki, która dość sprawnie podsunęła mi link do strony, na
której udało mi się go rozpoznać, a nawet uzyskać jego nazwisko. Potem już
poszło łatwo: szybki list, wyjaśnienia i przeprosiny, banknot o nominale €10
(bo ciężko wysłać sześć euro w monetach...), koperta, znaczek, skrzynka... A
skoro mam już czyste sumienie i nie jestem persona
non grata, to teraz pozostaje mi
jedynie odliczać dni do powrotu! :)