Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wyspa Man. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wyspa Man. Pokaż wszystkie posty

środa, 19 czerwca 2024

Moje wielkie mańskie wakacje - nocleg u Jeremy'ego Clarksona


W miejscach takich jak to łatwo byłoby mi zostać wyznawczynią hinduizmu. Wiara w reinkarnację przychodzi naturalnie i bez wysiłku, jakby przez osmozę. Chłonie się ją wraz z wdychanym morskim powietrzem. 


Jeszcze zanim zrobiłam swój pierwszy krok na mańskiej ziemi, podskórnie czułam, że to jest my type of place. Miejsce, w którym dobrze bym się czuła. W którym mogłabym się zrelaksować, odpocząć, osiąść. Od momentu, w którym po raz pierwszy pomyślałam w ten sposób o Wyspie Man, do momentu przybicia do jej brzegów upłynęło kilka dobrych lat. Warte jednak były tego oczekiwania. 


Płynąc z Dublina do stolicy wyspy Man ‒ Douglas ‒ siłą rzeczy trzeba przepłynąć koło Dreswick Point, najbardziej wysuniętego na południe punktu wyspy. Wieńczy on urodziwy półwysep Langness, gdzie znajduje się latarnia o tej samej nazwie.


Zamajaczyła mi przed oczami na jakieś pół godziny przed końcem rejsu, i kosztowała mnie mnóstwo wysiłku, by powstrzymać się przed infantylnym skakaniem i popiskiwaniem z radości. Jako że bliżej mi niestety do statecznej matrony niż nieopierzonego podlotka, z trudem przyjęłam pokerową twarz, ale wewnątrz siebie żwawo podrygiwałam do Wiosny Vivaldiego. Miałam ku temu dobre powody. Ta piękna latarnia miała być moim domem przez najbliższy tydzień! 


Dla niewtajemniczonych to tylko kolejna latarnia. Dla miejscowych zaś to symbol waśni ‒ kość niezgody. Bo widzisz, Czytelniku, zanim to miejsce stało się moim tymczasowym przystankiem, najpierw zostało kontrowersyjnym wakacyjnym domem samego Jeremy'ego Clarksona. 


Anglik słynie nie tyle z wysokiego wzrostu, co po prostu z niewyparzonej gęby i języka ostrego niczym brzytwa golibrody. Jedni doceniają jego bezpośredniość, poczucie humoru i brak filtrów, inni zaś oburzają dosadnymi wypowiedziami. A Clarkson jeździć lubi. Nie tylko sportowymi furami, lecz także jeździć po ludziach jak po łysej kobyle. Przy czym nie oszczędza nikogo ‒ motocyklistów, pracowników sektora publicznego, polityków, wyborców... Dostaje się nawet dzieciom jak na przykład Grecie Thunberg, którą Anglik nazwał niegdyś rozpuszczonym bachorem. 


Kogoś tak barwnego jak paw nie traktuje się obojętnie. Kogoś takiego jak Jeremy Clarkson albo kocha się, albo nienawidzi. W 2005 roku Clarkson wraz ze swoją żoną, Frances, której ojciec był zasłużonym Mańczykiem odznaczonym Krzyżem Wiktorii, nabył za ponad milion funtów tę imponującą posiadłość na końcu półwyspu. Latarnia, którą zautomatyzowano w 1996 roku, nie wymagała już ludzkiej obecności, toteż trzy urocze domki latarnika, które ją okalały, wystawiono na sprzedaż. Nabyli je Clarksonowie i trudno im się dziwić. Półwysep jest pięknym kawałkiem ziemi, a sama Wyspa Man została uznana przez UNESCO za "jedno z lepszych miejsc na świecie do eksplorowania natury". Cisza, dziewicza przyroda, szum morza, raj ‒ można by pomyśleć. Clarksonowie też pewnie tak myśleli. 


Niekoniecznie jednak przeszło im przez myśl, że przez niewyparzoną gębę Jeremy'ego mogą mieć tu wrogów. Jeśli wcześniej nie narobił ich sobie swoimi wypowiedziami o chęci odstrzeliwania motocyklistów (a przecież w żyłach wielu mieszkańców płynie paliwo zamiast krwi, to tu odbywają się słynne wyścigi motocyklowe Tourist Trophy), to z pewnością nagrabił sobie wzniesieniem ogrodzenia. 


Otóż w październiku 2006 roku koło części posiadłości Clarksonów, tej koło morza, pojawiły się przeszkody w postaci drutów, furtek i siatek, a wszystko to w celu uszczknięcia dla siebie prywatności. Pejzaże piękne, domki urocze, szkopuł polegał jednak na tym, że koło posiadłości przebiegała bardzo popularna ścieżka, którą upodobali sobie lokalsi do spacerowania i wyprowadzania swoich psów. A jako że posiadłość znajduje się na otwartym i niezalesionym terenie, w dodatku płaskim jak naleśnik, ich domostwo było ze wszystkich stron wyeksponowane ku uciesze gawiedzi. Rezydencję okala co prawda mur, ale nie jest on wysoki, i nawet karzełek byłby w stanie ich podejrzeć przy odrobienie silnej woli. 


Jedyną szansą na zachowanie jakiejkolwiek prywatności było wyłączenie z popularnej trasy kilkusetmetrowego odcinka od strony Morza Irlandzkiego. Clarkson przekierował więc ścieżkę na tym odcinku ‒ piechurzy nadal mogli spacerować po półwyspie, nie mogli jednak przechodzić przez jego ogródek i zaglądać mu w okna, fotografować w czasie zabawy z dziećmi (ma ich trójkę), posiłku, czy zwyczajnego wypoczynku. 


To jednak nie spodobało się pewnej grupce mieszkańców, która szybko podniosła larum, że ale jak to tak?! Jakim prawem?! Ta ścieżka istniała tu od zawsze, jeszcze zanim Clarkson się urodził, że poprzedni właściciele udzielili zgody, że oni tu od zawsze spacerowali i spacerować będą, bo każdy ma prawo podziwiać latarnię! A te pale to zarozumiały i egoistyczny Anglik może sobie wepchnąć wiadomo gdzie! 


Biorąc pod uwagę, że furtki i zabezpieczenia wzniesiono dopiero pod koniec 2006 roku, czyli po roku od kupna, para zapewne miała już dość wścibskich i, zapewne w wielu przypadkach też, nieprzyjaznych oczu. 


Przepychanki, akty wandalizmu i nieprzyjemności ciągnęły się latami. Sprawa ostatecznie wylądowała w sądzie, ale ten w kwietniu 2012 roku wydał wyrok na korzyść miejscowych. Clarksonowie, pomimo obstawania przy tym, że łamane są ich prawa człowieka, a psy piechurów, regularnie spuszczane ze smyczy, prześladują ich trzodę (ponoć doprowadziły nawet do śmierci czterech owiec), musieli złożyć broń i odblokować przejście. 


Dwa lata później para była już po rozwodzie. Ponoć kochliwa natura Jeremey'ego i jego zdradzieckie zapędy ich pokonały. Rozstali się po przeżyciu ponad 20 lat razem, kompleks domków latarnika pozostał jednak w rękach byłej żony Clarksona. 


Mnie osobiście pozostał też niesmak wywołany całym tym zamieszaniem z naruszaniem prywatności pary, bo choć nie jestem fanką Jeremy'ego, w 100% solidaryzuję się z nimi. Myślę, że część miejscowych urządziła sobie prywatną vendettę w stosunku do krnąbrnego Anglika. Jeśli nawet nie zaszkodził mu jego cięty język, to na pewno nie pomogły jego pieniądze, sława, uprzywilejowany tryb życia, a do tego jeszcze akt własności tak pięknego miejsca. 


Wyszła na wierzch paskudna ludzka natura, która często daje o sobie znać w przypadku tak hermetycznych środowisk, kiedy to na arenie pojawia się obcy i nabywa kawałek ziemi, do której prawo roszczą sobie ludzie zamieszkujący kraj z dziada pradziada. (Tu pisałam o kolejnym porażającym przykładzie bezprawia, tym razem jednak w wersji irlandzkiej) 


Jeszcze w 2018 roku, kiedy po Clarksonie pozostało tu już tylko wspomnienie (w tym czasie uganiał się za nową spódniczką, Irlandką Lisą Logan), każda próba wprowadzenia nowych zasad spotykała się z oporem i zaciekłością miejscowych. Wypasające się tu szkockie długowłose krowy niepokojone były przez biegające luzem psy, a tabliczki z prośbą o trzymanie ich na smyczy regularnie niszczono. Jako że przez tydzień miałam przyjemność tu pomieszkać, wiem, że opowieści Clarksonów nie pochodziły z "Księgi tysiąca i jednej nocy" czy innej baśni, lecz prawdziwego życia. Autentycznie im współczuję, bo kiedy wydajesz 1 250 000 funtów na posiadłość, masz prawo oczekiwać, że znajdziesz w niej spokój i ukojenie.  


 

czwartek, 30 maja 2024

Z Dublina do Douglas


Uwielbiam przeprawiać się promem, sam rejs jest dla mnie wielką przyjemnością i przygodą, tak więc czekałam na niego z niecierpliwością. Ta niecierpliwość tylko się pogłębiała, bo choć droga do Dublina upłynęła nam bezproblemowo, to w samym porcie już nie wszystko szło zgodnie z planem. 


Dotarliśmy do niego na 9:15. Idealnie, bo to właśnie wtedy miała rozpocząć się odprawa. Z jakiegoś powodu była jednak opóźniona. Sznur samochodów stojących za nami systematycznie się zwiększał, a liczba aut przed nami jakoś nie chciała maleć. W efekcie cały proces był dość powolny, bo nasz armator, Steam Packet, miał otwartą tylko jedną bramkę, reszta należała do Irish Ferries. 


Zastanawialiśmy się, co czują ci wszyscy ludzie, którzy stali w kolejce daleko za nami ‒ w momencie, w którym my podjechaliśmy do odprawy, wybiła równo 10:00. O tej porze odprawa powinna się już kończyć. Nikt jednak nie zamknął bramki przed nosem wszystkim tym, którzy stali za nią grubo po 10:00, jako że opóźnienie ewidentnie wynikało z winy przewoźnika, nie pasażerów.


Na pokład naszego promu wjechaliśmy zaledwie 20 minut przed planowanym wypłynięciem. Nie stresowałam się jednak, bo przy rezerwacji biletów ‒ nauczeni doświadczeniem z rejsu Epsilonem należącym niegdyś do Irish Ferries, teraz zaś kursującym ze Świnoujścia do Szwecji ‒ pokusiliśmy się o wykupienie dostępu do Premium Lounge (€28 od osoby w jedną stronę), wiedziałam więc, że nikt nam miejsc nie zajmie. 


Kiedy staliśmy w kolejce do odprawy do portu dumnie przybił W. B. Yeats ‒ duma Irish Ferries. Jaki to kolos jest! Wyglądał niczym biblijny Goliat! Tymczasem nasz Manaanan, który jest niepozornym katamaranem, wyglądał przy nim jak malutki Dawid. Spodziewałam się więc ścisku i tłoku. 


Co mnie jednak szybko zdziwiło to to, jak niesamowicie pojemny jest Manannan ze Steam Packet! Gdybym o tym wiedziała, to być może darowałabym sobie dodatkową zapłatę za "pierwszą klasę". Miejsc siedzących było zdecydowanie więcej niż pasażerów. Wszędzie, gdzie nie spojrzeć, były fotele! Często zresztą przy oknach, jeśli komuś na tym zależało. 


Owszem, część parkingowa była nieco klaustrofobiczna, a wrażenie to pogłębiał niski sufit, ale to nie miało większego znaczenia. My akurat zostaliśmy ulokowani na samym dziobie na niezadaszonym miejscu. Miało to jednak swój plus, bo stamtąd wystarczyło tylko zrobić kilka kroków i już wchodziło się do Premium Lounge. 


Premium Lounge to taka specjalnie wydzielona część statku, w której uprzednio rezerwuje się miejsca siedzące (wybrałam przy oknie), i w której ma się dostęp do darmowych napojów bezalkoholowych, przekąsek (tu były różnego rodzaju ciastka indywidualnie pakowane, batoniki, ciastka kokosowe z dżemem), toalety i tarasu widokowego (a na tym mi bardzo, bardzo zależało). 


Jak się później okazało, dostęp do niego był także dla tych, którzy wykupili za €9 miejsce siedzące w sąsiedniej części statku, sali Niarbyl. Tak na dobrą sprawę jednak każdy mógł wejść na taras, bo na promie nie było świdrującego gestapo ‒ jeśli któryś z pasażerów miał chęć pochodzić sobie po łodzi i pokukać do kolejnych sal niczym diabeł do Betlejem, mógł swobodnie to zrobić. 


Miałam nawet wrażenie, że w trasie powrotnej jakieś przypadkowe osoby przedostały się do Premium Lounge, bo nagle pod koniec rejsu pojawiły się w niej nowe twarze, których wcześniej na pewno nie było. Wszystkie zarezerwowane siedzenia są na statku oklejane imieniem i nazwiskiem. 


Jako że już kiedyś płynęliśmy w "pierwszej klasie" w Irish Ferries, miałam porównanie ‒ ta była zdecydowanie gorsza. Przede wszystkim sala była tu znacznie mniejsza, nie było panoramicznych okien, a przekąski ograniczały się do samych słodyczy. Nie było też soków, ani wytrawnych przegryzek, jak to miało miejsce u konkurencji. 


Zagraniczny personel, Filipińczyk i dwie (niezidentyfikowane) Azjatki, był uprzejmy, szczególnie mężczyzna był wyjątkowo usłużny. Ewidentnie robił, co w jego mocy, by nadskakiwać pasażerom. Na początku więc okropnie niezręcznie się czułam, bo akurat mieliśmy miejsca koło punktu obsługi klienta, i stał ten biedak koło nas, i nadskakiwał, jak tylko mógł.


Jeszcze dobrze nie zajęliśmy miejsc, a on już pytał: "Podać coś do picia, madame/sir?". Pech chciał, że za nami siedziała Karen z mężem. To chyba była jedna z tych osób, które były na samym końcu kolejki do odprawy, i bała się, że jej nie przejdzie. Kiedy Filipińczyk zadał jej to samo pytanie, odparła opryskliwym tonem: "Siedziałam pół godziny w aucie, teraz muszę ochłonąć! To nic osobistego. Dziękuję!" Aż mi się głupio zrobiło. Wymieniłam z Połówkiem porozumiewawcze spojrzenie, a Karen niedługo później znów pokazywała swoje humorki. Narzekała, że jest jej zimno (wróciła ze spaceru z innej części statku), bo na dole jest znacznie cieplej. A kiedy zaproponowano jej zmianę miejsca, odburknęła, że "po to zapłaciła za okno, żeby przy nim teraz siedzieć".


Na szczęście byli obok nas też normalni i kulturalni ludzie. Siedzący w sąsiednim rzędzie staruszek zamówił sobie danie na gorąco, steak pie z groszkowym purée, oczywiście dodatkowo płatne, a później grzecznie zagadywał Filipińczyka o kraj jego pochodzenia, zadawał mu różne pytania, sam też opowiadał o swoich podróżach do Hongkongu.  


Nim się obejrzeliśmy, ten prawie trzygodzinny rejs, dobiegł końca i przybiliśmy do przepięknej wyspy Man zwanej w języku manx Ellan Vannin.