Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wspaniali ludzie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wspaniali ludzie. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 10 kwietnia 2022

Nie wszyscy bohaterowie noszą peleryny: Annascaul - kolorowa wioska irlandzkiego polarnika


Beznamiętnie wodziłam wzrokiem po nagłówkach kolejnych artykułów: koronawirus (nudy), strzelanina (ale to już było...), wypadek drogowy (nihil novi sub sole), aż natrafiłam na wiadomość o odnalezieniu wraku Endurance (no, i to jest ekscytujący news!). 


Co w tym takiego ekscytującego? Historia. Niesamowita i inspirująca historia heroicznego wyczynu załogi zatopionego statku. Przede wszystkim zaś historia jednego człowieka - Toma Creana, nieustraszonego Irlandczyka z hrabstwa Kerry, przy którym nawet taki twardziel jak Rambo wydaje się być zwykłym mięczakiem. 


Znikome są szanse na wydobycie Endurance. O ile w przypadku wraku najlepiej pozostawić go na dnie lodowatego Morza Weddella, o tyle historię Toma Creana należałoby wyciągnąć na światło dzienne. 


Jeden z dziesięciu

Cofnijmy się zatem do lat 70. XIX wieku, do irlandzkiej wioski Annascaul. Tom rodzi się w 1877 roku w licznej i ubogiej rodzinie - jest jednym z dziesięciorga dzieci. Czasy nie są łatwe, nikt nie roztacza parasola ochronnego nad dziećmi. Tu, na wsi, każda dodatkowa para rąk jest na wagę złota, toteż Tom od najmłodszych lat przyzwyczajony jest do ciężkiej pracy. Nie dane jest mu zaznać akademickiego życia - edukację kończy w wieku 12 lat, by całkowicie poświęcić się pracy na farmie. 

                                                             Tom uwielbiał psy

Nie do końca jest to jego wybór. Tom może i jest wiejskim i prostym chłopakiem, ale podskórnie czuje, że gdzieś tam musi być ciekawsze życie. Że za horyzontem, który widzi ze swojej ubogiej irlandzkiej wioski, świat się nie kończy - on się dopiero zaczyna. 


Ma rację. Na sąsiedniej wyspie, zwanej Anglią, żyją już inni jemu podobni - William Lashly, Robert Falcon Scott, Edward Evans... Ten ostatni jeszcze nie wie, że jego "anioł stróż" pochodzi z Irlandii i ma na imię Tom. 


Enough is enough

Trzy lata przed Tomem, kilka hrabstw dalej, rodzi się inny Irlandczyk, Ernest Shackleton, ale Tom naturalnie o tym nie wie. Wie jedynie, że on już tak dłużej nie może żyć. 


Po tym, jak nieupilnowana przez niego krowa częściowo niszczy zagajnik z ziemniakami, ojciec ciska piorunami niczym sam Zeus gromowładny. Tom ucieka z rodzinnego domu i zaciąga się do Royal Navy, brytyjskiej marynarki wojennej. Ma jedynie 15 lat - jest na to za młody. Kłamie więc, że jest starszy. Przyjmują go. 


Od Annascaul do Antarktydy

Nadchodzi grudzień 1901 roku. Tom akurat przebywa na służbie w Nowej Zelandii. W porcie, w którym cumuje jego statek, jest także inny - "Discovery" kapitana Roberta Falcona Scotta, który wyrusza niebawem na Antarktydę. Tak się składa, że jest na nim zapotrzebowanie na dodatkową parę rąk. Jeden z ludzi kapitana wdał się bowiem w bójkę, a później dokonał dezercji. Ktoś musi go zastąpić. Robi to Tom. 


Brothers in arms

Na "Discovery" są już między innymi Ernest Shackleton i William Lashly. Łączy ich nie tylko marynarka wojenna. Ernest, tak jak Tom, nie chciał kroczyć ścieżką, którą wytyczyli mu inni. Nie chciał być lekarzem jak jego ojciec. William, Anglik, jest jakieś 10 lat starszy od Toma - on również nie widział swojej przyszłości na farmie. Każdy z nich wybrał inne życie - wszyscy znaleźli się na tym samym statku. Wszyscy też wyrobili sobie na nim renomę swoją solidną i ciężką pracą. 


Tytaniczny wysiłek Toma nie idzie na marne. Po powrocie z wyprawy polarnej Tom awansuje, rekomenduje go sam kapitan Robert Falcon Scott. 

 

Niecałe 10 lat później ma miejsce druga ekspedycja polarna. Celem jest zdobycie bieguna południowego. Zmienia się statek - tym razem jest to "Terra Nova", kapitan jednak pozostaje ten sam - Robert F. Scott. Na tym etapie Tom już ma wyrobioną opinię - wszyscy wiedzą, że jest silny jak tur, lojalny, wytrzymały i solidny. Ma respekt swoich starszych kolegów. Scott koniecznie chce go mieć w swojej ekipie. Przez tę minioną dekadę czasu przepłynęli razem tysiące mil. Znają się jak łyse konie. I to między innymi końmi będzie się Tom zajmował. Lubił zwierzęta, a one wydawały się to wiedzieć. 


Wiatr w oczy

Wiele rzeczy idzie nie tak, jak powinno. Czasami ma się wrażenie, że nad "Terra Novą" wisi fatum. W drodze na Antarktydę statek prawie tonie podczas sztormu, załodze jednak udaje się tymczasowo przechytrzyć śmierć. Ta jednak będzie za nimi gonić jeszcze długi, długi czas. Tom prawie się topi, kiedy niespodziewanie pęka lód pod rozbitym namiotem. Jemu akurat udaje się uciec - w lodowatej wodzie topi się jednak jeden z kuców. 


Tak blisko, a jednocześnie tak daleko

Pasmo nieszczęść nie kończy się tak szybko - najgorsze dopiero przed Tomem. Jakieś 260 km od bieguna południowego kapitan Robert Falcon Scott wyznacza kilkuosobową grupkę, która ma wraz z nim do niego dotrzeć. Toma nie ma wśród "szczęśliwców". Dla Irlandczyka jest to ogromny cios. Decyzję dowódcy przyjmuje ze łzami w oczach, ale też z pokorą. 


Czwartego stycznia 1912 roku dowódca ze swoją grupą wyrusza w stronę bieguna południowego, a Tom wraz z Williamem Lashly i Edwardem Evansem w długą drogę powrotną do bazy. Za nimi rusza "wygłodniała" śmierć - i tym razem tak łatwo nie odpuści. Nie wszyscy wrócą z tej wyprawy. 


Rozpoczyna się wyścig o życie

Droga powrotna jest jak przeprawa przez piekło. Racje żywnościowe są nieproporcjonalne do długości drogi i zapotrzebowania trzech dorosłych mężczyzn. Gubią się, ryzykują utratą zdrowia, a nawet życia, kiedy z zawrotną prędkością zjeżdżają na sankach z lodospadu podziurawionego szczelinami niczym szwajcarski ser. Chcą zaoszczędzić czas. Muszą zaoszczędzić czas. 


Wkrótce Edward Evans staje się niedysponowany. Długa ekspozycja na promieniowanie ultrafioletowe sprawia, że dopada go ślepota śnieżna, a uboga w witaminę C i mało zróżnicowana dieta owocuje objawami szkorbutu. Innym członkom wyprawy udaje się go szczęśliwie uniknąć - oni jednak w przeciwieństwie do Evansa jedli mięso i wątrobę fok. Edward nie chciał.

 

Ratuj się, kto może

Evans wie, że jest dla nich kulą u nogi - balastem, którego należałoby się jak najszybciej pozbyć. Mówi, by go zostawili i ratowali siebie. Odmawiają. 

Są w beznadziejnej sytuacji. Kończą im się racje żywnościowe, siły, a holowanie Evansa spowalnia cały marsz. Do obozu mają jeszcze 35 mil - to jakieś 4-5 dni wędrówki połączonej z ciągnięciem chorego Evansa. Wiedzą, że szanse na przeżycie są nikłe. Żywności wystarczy maksymalnie na dwa dni. 


Get help or die trying

Tom śmierci się nie boi, mimo że czuje na karku jej zimny oddech. Wie, co ma robić. Nie będzie siedział z założonymi rękami i czekał, aż przyjdzie po niego. Po nich. Z tej całej trójki on jest najmłodszy i najsilniejszy. Zostawia obydwu mężczyzn i wyrusza w katorżniczą wędrówkę. Nie bierze ze sobą żadnego sprzętu, nie ma namiotu, ani żadnego innego schronienia. Zabiera minimum niezbędne do przeżycia - dwa kawałki czekolady i trzy ciastka. To o nich będzie żył przez całą drogę powrotną do obozu. Przez swoje najdłuższe i najtrudniejsze 18 godzin morderczo wyczerpującego marszu. 

Idzie po ratunek, idzie po życie. Idzie po swój Medal Polarny, ale tego jeszcze wtedy nie wie. 


Fortuna mu sprzyja. Do obozu dociera na jakieś dwie godziny przed okropną śnieżycą. Nie przeżyłby jej. Już teraz jest ledwo żywy. 


Zarówno Edward Evans jak i William Lashly żyją, kiedy dociera do nich pomoc zorganizowana przez Toma. Ich irlandzki anioł stróż w samą porę sprowadza  ratunek. Edward umrze dopiero kilkadziesiąt lat później, w wieku prawie 77 lat, w Norwegii. William Lashly również dożyje spokojnej starości. 


Gorzki smak sukcesu

Tego szczęścia nie ma kapitan Robert Falcon Scott ani wyselekcjonowana przez niego kilkuosobowa ekipa. Docierają na biegun 17 stycznia 1912 roku, ale w marcu umierają w drodze powrotnej. 


Tom był zatem jednym z ostatnich ludzi, którzy widzieli ich żywych. Jakiś czas później, w listopadzie, odnajdzie ich obóz, znajdzie w namiocie martwego Roberta z dziennikiem w ręku. Wzruszy się, uklęknie, ucałuje go na pożegnanie - 10 lat razem spędzili, tysiące mil przepłynęli razem. Namiot z ciałami kolegów przykryje śniegiem, tworząc z niego niejako kurhan. 


What if?

Co by było gdyby Robert jednak go wybrał do tej końcowej misji? Zmarłby razem z nimi? A może właśnie uratowałby im życie? Kopcił jak lokomotywa, bo nie rozstawał się ze swoją fajka, ale był nieugięty i wytrwały. Przecież dopiero co dokonał niewykonalnego - przeżył swoją "misję samobójczą", mimo że chyba nikt poza nim samym nie wierzył w jej powodzenie. 


Do trzech razy sztuka

Kiedy niecały rok później Ernest Shackleton proponuje Tomowi udział w jego trzeciej wyprawie polarnej na pokładzie "Endurance", ten nie zastanawia się zbyt długo. Biegun południowy, do którego nie dotarł ani za pierwszym, ani za drugim razem nadal śni mu się po nocach. Nie udało się dwukrotnie - kiedyś w końcu musi się udać. Tom wie już, że fortuna sprzyja odważnym. 

 

Na początku grudnia 1914 roku "Endurance" wypływa w misję przemierzenia Antarktydy. Na pokładzie jest kilkadziesiąt psów, jeden kot zwany "Panią Cieślą" - pupilek szkockiego stolarza, Harry'ego "Chippy" McNisha, który niczym zakochana żona nie odstępuje go ani na krok (stąd ten niecodzienny przydomek), a także dwudziestu siedmiu mężczyzn. A tak naprawdę to 28, bo na tym etapie rejsu Ernest nie wie jeszcze, że jeden z jego ludzi, Amerykanin William Bakewell, przemycił na pokład swojego przyjaciela, Percy'ego. Obydwaj młodzianie brali udział w rekrutacji, ale tylko jeden z nich został przyjęty do załogi. William decyduje się więc ukrywać przyjaciela w szafce. 


Obcy na pokładzie

Kiedy intryga wychodzi na światło dzienne, Shackleton jest wściekły. Jest już jednak za późno na to, by pozbyć się pasażera na gapę. Mówi Percy'emu, że na takich wyprawach jak ta, kiedy racje żywnościowe są mocno ograniczone, pasażerowie na gapę są pierwsi w kolejności do zjedzenia. Ten mu odpowiada, że załoga miałaby więcej mięsa z niego. 


Ten niewyparzony język Percy'ego chyba trochę bawi Ernesta. Nie wyrzuca go za pokład, ale urządza mu niezły chrzest bojowy. Inicjacja na pełnoprawnego członka załogi jest niczym wyjęta z horroru - Percy zostaje przywiązany do łodzi ratunkowej i zanurzony w morzu, w którym pływają orki. 


Tak jak się marzyło Ernestowi, ekspedycja polarna "Endurance" przeszła do historii - tyle tylko, że z zupełnie innego powodu. 

 

Mayday, mayday

Statek nie dociera jednak do Antarktydy. Podobnie jak "Terra Nova" grzęźnie w lodzie morskim, jednak w przypadku "Endurance" ten stan trwa długo. Za długo. Przez długie miesiące drewniane deski barkentyny trzeszczą pod naporem lodu, który ściska ją niczym imadło, aż w końcu statek się poddaje i idzie na dno. Zanim go odnajdą, przeleży tam dłużej niż sam Titanic. 

 

Załoga zabiera ze statku najbardziej potrzebne rzeczy i w porę się ewakuuje. Ernest, skoncentrowany na przeżyciu w nowych ekstremalnych warunkach, zarządza pozbycie się "słabych ogniw" - odstrzał pięciu psów, w tym trzech szczeniąt, a także kota. Załoga nie przyjmuje tej wiadomości łatwo - Tomowi znowu łzawią oczy, bo to on się głównie opiekował psami, smutnieje chirurg, bo jeden ze szczeniaków był jego pupilkiem, a Harry, stolarz ze Szkocji, już nigdy nie wybaczy tego Ernestowi. W konsekwencji ich relacje znacznie się pogorszą. 


Za pomocą łodzi ratunkowych rozbitkowie docierają na najbliższy stały ląd - Wyspę Słoniową. Nie jest to jednak żadna egzotyczna wyspa - raczej wrogie człowiekowi terytorium zamieszkałe głównie przez słonie morskie, pingwiny i foki. Wieje tu jak w Kieleckiem, nie ma się gdzie schronić, nie ma u kogo szukać pomocy. 


Déjà vu Toma

Historia się powtarza. Albo będą siedzieć bezczynnie i czekać na zbawienie - a raczej na pewną śmierć - albo staną z nią oko w oko. Wybierają najlepszą łódź, zwaną James Caird, a stolarz ją ulepsza i uzdatnia do wymagającego rejsu, którego mają się za chwilę podjąć.

Shackleton zabiera ze sobą Toma, który wykazał się ogromnym bohaterstwem w czasie poprzedniej ekspedycji, stolarza, któremu zabił kota, a także trzech innych mężczyzn. 


Goodbye and good luck

W poniedziałek wielkanocny, 24 IV 1916 roku,  w sześciu wsiadają do jednej małej łodzi, pozostawiają na wyspie dwudziestu dwóch kolegów, i ruszają po pomoc do Georgii Południowej - wyspy, na której mają być ludzie, a nie tylko pingwiny.

Jeśli piekło istnieje, to załoga Jamesa Cairda, właśnie je przeżywa. Przez długie szesnaście dni przemierzają setki kilometrów oceanu. Każdy dzień wydaje się być ich ostatnim. Łódź atakują monstrualne fale i rozwścieczony wiatr, a kryształki lodu oblepiają żagle. Nie, to nie jest rejs luksusowym jachtem Abramovicha. 


Meta

Z powodu sztormu łódź traci obrany kurs i ostatecznie przybija do innego brzegu wyspy. Połowa sukcesu już za nimi - jakimś cudem przeżyli ten rejs łodzią. Teraz muszą jeszcze przeprawić się na drugą stronę wyspy. Ale Georgia Południowa to kolejna nieprzyjazna kraina - to pokaźny masyw górski, który muszą pokonać. 


Trzech najsłabszych mężczyzn pozostaje w łodzi, a Shackleton, Tom Crean i Frank Worsley ruszają po pomoc po tym swoistym torze przeszkód, jakim jest wyspa. Trzydzieści sześć godzin później umorusani, zmęczeni i skudłaceni pukają do stacji wielorybniczej w Stromness, a tam witają ich słowami: "kim, u diabła, jesteście?".  W istocie mogliby być delegacją od samego Lucyfera. Ernest odpowiada: "My name is Shackleton", ale równie dobrze mógłby powiedzieć: "My name is Bond. James Bond". Dokonali wyczynu na miarę Bonda.

 

Załoga "Endurance", pozostawiona na Wyspie Słoniowej, czeka ponad trzy miesiące, zanim zostaje uratowana. Trudno w to uwierzyć, ale wszyscy, którzy brali udział w tej ekspedycji polarnej szczęśliwie wrócili do domu.  


Odyseusz wraca do swojej Itaki

Po długich latach nieobecności Tom powraca do Irlandii, do miejsca, w którym wszystko się zaczęło - do małej wioski Annascaul w hrabstwie Kerry. Chowa medale do szuflady, nikomu nie przechwala się swoimi wyczynami. W 1917 roku poślubia swoją nastoletnią miłość, Nell, i zakłada z nią rodzinę. Stabilizuje swoje życie. Odchodzi z Royal Navy i przechodzi na wczesną emeryturę. 

 

Kiedy jakiś czas później Ernest Shackleton proponuje mu kolejną wyprawę polarną, Tom odmawia. I tym razem Shackleton nie dopływa do Antarktydy. Umiera w mało bohaterski sposób - w swojej koi na pokładzie "Questu". Ma niecałe 48 lat. 


Tom zaś prowadzi spokojne i rodzinne życie. Wychowuje trzy córki, a w 1927 roku otwiera w Annascaul pub i nazywa go "South Pole Inn" - Gospodą Biegun Południowy. Lubi przesiadywać w kącie, czytać gazetę i pić guinnessa. 

Usuwa się śmierci z pola widzenia, ale ona skutecznie go odnajduje. Puka do jego drzwi w 1938 roku. Tom z ostrym zapaleniem wyrostka robaczkowego trafia do pobliskiego szpitala w Tralee. Nikt nie jest mu w stanie pomóc - brakuje chirurga, który mógłby dokonać zabiegu. Tom wyrusza do szpitala  w Cork oddalonego o prawie 120 km.  Czas działa na jego niekorzyść. To jego ostatnia podróż. Umiera w wieku 61 lat. 


                                                            Mogiła rodziny Crean

 


Uwielbiał, gdy wrzucało mu się kamień do rzeki

piątek, 9 kwietnia 2021

How Animals Saved My Life

W dniu urodzin mojej siostry stałam przed tescowym regałem z książkami, patrzyłam na jedną z nich, i myślałam sobie, że to byłby wspaniały prezent... dla mnie.

Nie wiem, co sprawiło, że zboczyłam z trasy i powędrowałam na dział książek, wiedziałam jednak, że tę walkę przegrałam. W zasadzie to oddałam ją walkowerem.

Jakiś czas temu powzięłam postanowienie, by zaprzestać kupowania książek - szło mi ono nad wyraz dobrze. Aż do tego pamiętnego listopadowego wieczoru. Kiedy ujrzałam najnowszą książkę Noela Fitzpatricka, o której to nie miałam zielonego pojęcia, moje postanowienie spektakularnie szlag trafił. 

 

Do Noela, sympatycznego Irlandczyka o psotnym uśmieszku, zapałałam wielką sympatią po przeczytaniu jego debiutanckiego memuara - "Listening to the Animals" - dlatego ani przez moment nie zastanawiałam się, czy warto robić dla niego wyjątek. 

 

Nie wiem, dlaczego sobie to robię. To chyba jakieś moje ukryte zapędy masochistyczne. Czytanie "How Animals Saved My Life" było bowiem niczym przedzieranie się przez wszystkie dziewięć kręgów piekła Dantego. Nie, Noel nie spartaczył roboty. Jednak czytanie tego wszystkiego, co napisał, było jak przymusowe wzięcie udziału w psychoterapii, w czasie której rozdrapuje się zabliźnione rany i wraca pamięcią do wydarzeń, o których z chęcią by się zapomniało. 

 

Miałam na studiach takiego, hmm, bardzo oryginalnego promotora. Za każdym razem, kiedy w swojej pracy dyplomowej pisałam, że zgadzam się z takim albo innym uczonym, zostawiał mi na marginesie swój komentarz: "Trochę skromności!". Będę zatem teraz bardzo nieskromna i napiszę, że nie tylko tak bardzo zgadzam się ze światopoglądem Noela, ale przede wszystkim, że się z nim utożsamiam. Mogę sobie jedynie wyobrazić, jaką pianę z ust toczyłby mój promotor, gdyby przeczytał te obrazoburcze słowa. Plugawe i zarozumiałe - z pewnością nie przeszłyby mu nawet przez usta.

Jeszcze do niedawna nie sądziłam, że z kimś całkowicie obcym, będącym ponadto osobą publiczną, a zarazem przedstawicielem innego pokolenia, można aż tak się identyfikować. Teraz już wiem, że to jak najbardziej możliwe. Ktoś mądry powiedział kiedyś Noelowi: "Everything is impossible until it happens".

Dorastaliśmy na wsi, w zupełnie odmiennych krajach, latach i realiach, ale mimo to nasze doświadczenia są pod wieloma względami uderzająco do siebie podobne. W środowiskach, w których od zawsze podchodziło się do zwierząt w bardziej pragmatyczny niż empatyczny sposób. Ten pragmatyzm zaś balansował nieraz na granicy okrucieństwa, a dla kogoś takiego jak Noel ("I always felt the pain of animals at a deeply visceral level") i ja oznaczało to stawanie twarzą w twarz z zacofanymi, niehumanitarnymi praktykami, które budziły wewnętrzny bunt i obrzydzenie. Z topieniem niechcianych psich i kocich miotów (spostrzeganych bardziej jako "czarci pomiot"), z przemocą wobec zwierząt, z brakiem szacunku do nich. Bo to przecież "tylko" zwierzę. Wszyscy wiedzieli, że czeka je taki sam marny los jak pijaczka spod monopolowego.

Jako kilkuletnie dziecko, znalazłam zwłoki burego kota wyrzucone na stertę śmieci za domem sąsiada. Poszłam do domu po pudełko, a później zapakowałam je do środka, i urządziłam mu "cywilizowany" pochówek, bo już wtedy wiedziałam, że bez względu na to, jakim kotem był (a w tamtych czasach "dobry kot" to tylko ten łowny), nie zasłużył na to, by zostać potraktowany jak śmieć.

Tak samo jak mój stary, schorowany pies nie zasłużył na marny koniec w lesie. W cywilizowanym świecie, w rzeczywistości przyjaznej zwierzętom, za swoje kilkanaście lat wiernej służby dostałby usypiający zastrzyk. W zacofanej i okrutnej wsi dostał wyrok - samotna i okrutna śmierć w lesie. Nawet nie wiem, gdzie go zakopano.

Noel tak bardzo ma rację. "Humankind" to oksymoron. Humans are not kind.

Zdawałam się o tym wiedzieć już jako grzdyl. Mała Taitka nadrabiała empatią tam, gdzie zabrakło jej dorosłym. Miałam jej w sobie wystarczająco dużo, by urządzić za swoim domem skromny pochówek mojemu ukochanemu kociakowi, który zginął pod kołami naszego auta w dniu Wszystkich Świętych, kiedy jechaliśmy na cmentarz. Posadziłam na tym grobie kwiaty i odwiedzałam tę mogiłę częściej niż jakąkolwiek inną.

Jako to samo kilkunastoletnie dziecko miałam też w sobie wystarczająco dużo złości, by nienawidzić wujka-zwyrodnialca, który regularnie katował, okaleczał konie i inne zwierzęta. Z całego swojego małego serca życzyłam mu śmierci. Dziś najbardziej żałuję tego, że moje życzenie nie spełniło się wcześniej. O jego sadystycznych zapędach wobec zwierząt, żony i dzieci wiedzieli wszyscy. Szkoda tylko, że nikt nie miał jaj, by cokolwiek z tym zrobić. Na wsi, gdzie niemal każdy wtykał nos w nie swoje sprawy, nikt nie potrafił wetknąć go tam, gdzie był najbardziej potrzebny. Żałosne jest to, że w takiej sytuacji nagle przestawało to być czyjąkolwiek sprawą. Nagle nikt nie widział sińców i okaleczeń, nagle nikt nie słyszał skowytów i jęków. Nagle nikt nic nie mówił. Wszyscy stawali się niemi i głusi.

Człowiek to przedziwny i nade wszystko egoistyczny gatunek. Nigdy nie potrafiłam zrozumieć, jak to możliwe, że "głupie" i bezduszne drzewa altruistycznie podtrzymują przy życiu te chore, leczą się same, klucz gęsi pięknie ze sobą współpracuje w czasie lotu, zastępując osobnika opadającego ze sił nowym i wypoczętym, by ten poprzedni mógł się zregenerować w mniej wymagającej pozycji, a człowiek, tak dumnie niosący sztandar "homo sapiens sapiens", wyspecjalizował się w kopaniu dołków pod innymi i zrobił doktorat z podkładania świni. 

Doskonale za to rozumiem, dlaczego Noelowi zawsze łatwiej było nawiązać nić porozumienia ze zwierzętami niż z ludźmi, wśród których do dziś czasami czuje się niezręcznie, i dlaczego od zawsze czuł się odmieńcem. Podobnie jak on nigdy nie byłam duszą towarzystwa (i to do tego stopnia, że nie chciałam iść na własną studniówkę), i od zawsze wolałam przebywać wśród zwierząt.

Za każdym razem, kiedy jechaliśmy w niedzielę w odwiedziny do wujka w sąsiedniej wiosce, lądowałam w... stajni. Nie w ramach kary. Na swoje własne życzenie. Bo tam był jego piękny, ogromny, ale łagodny koń pociągowy. Rozmowy dorosłych mnie nużyły, a ludzie wydawali się nudni i niegodni zaufania. Dwadzieścia parę lat później nadal jestem - podobnie jak Noel - wary of humans i rzadko obdarzam kogokolwiek pełnią zaufania. Ludzie wielokrotnie mnie zawiedli. Zwierzęta nigdy.

Jak słusznie zauważa autor książki - zwierzęta nie oceniają. Nie wbijają też noża w plecy i nie łamią serca. A jeśli już to robią, to tylko dlatego, że chorują i trzeba patrzeć na ich cierpienie. Przed nimi można być całkowicie sobą, a one i tak będą mieć gdzieś to, jak wyglądamy, ile mamy lat, pieniędzy na koncie, jakie mamy wyznanie religijne, samochód w garażu czy preferencje seksualne. Zwierzęta nie oceniają. Ludzie - tak.

O tym ostatnim autor miał okazję przekonać się wielokrotnie na różnych etapach życia. Z mojego punktu widzenia najbardziej okrutny wydaje mi się ten z wczesnych lat młodości, kiedy małego Noela prześladowano w szkole i poza nią - kiedy pastwiono się nad jego tornistrem z książkami, rowerem, nim samym. Szczęśliwie nie mam tutaj podobnych doświadczeń, wiem za to, co czuł, kiedy trafił do szkoły średniej i odkrył, że pod względem wiedzy znacznie odstaje od swoich kolegów, co było pokłosiem niskiego poziomu nauczania w jego poprzedniej placówce.

Znam to uczucie. Po swojej wiejskiej, podrzędnej szkółce trafiłam do najlepszego liceum w sąsiednim mieście i przez pierwsze parę tygodni codziennie wracałam do domu z tym samym przerażeniem w oczach. Na usta cisnęły mi się słowa Elektrycznych gitar: "co ja robię tu???"

Obracając się w towarzystwie synów i córek lokalnych szych, czułam się nie na miejscu. Miałam piętnaście lat i nie wiedziałam, co chcę robić w życiu. Niektórzy z nich mieli już nie tylko wybrane zawody, ale także zaplanowane kilka kolejnych dekad życia, a pewnie nawet datę śmierci.

Sprawy nie polepszył fakt, że szybko załapałam pałę z przysposobienia obronnego i z informatyki, bo jako wiejska sierota, nie miałam wcześniej do czynienia z komputerami. A to był dopiero początek - po tym niespodziewanym sprawdzianie nauczyciel zapowiedział nam kolejny. Tym razem z prędkości pisania na klawiaturze. Czy przejął się jękami i protestami tych kilku nielicznych sierot, które ośmieliły się pożalić, że nie mają w domu dostępu do komputera? Nie. Udzielił nam jednak cennej wskazówki - kazał rozrysować sobie na tekturze układ klawiatury i ćwiczyć. Tak też zrobiłam. Poprawnej metody pisania nam jednak nie zdradził, dlatego do dzisiaj moja technika jest godna pożałowania, ale już wtedy była na tyle sprawna, że udało mi się załapać czwórkę albo nawet piątkę.

Od tamtej pory było już nieco łatwiej. Jak mnie niedługo później nauczono na lekcjach łaciny, które akurat zawsze lubiłam, ardua prima via est.

W przeciwieństwie do kilku innych osób udało mi się przetrwać te cztery lata edukacji w szkole średniej, a nawet skończyć ją z mianem dobrej i solidnej uczennicy, za którą mama nigdy nie musiała się wstydzić na wywiadówkach. Nauczyłam się wtedy czegoś jeszcze - per aspera ad astra. Przez trudy do gwiazd.

Do czego zmierzam? Sowa orła nie urodzi. Nie każdy rodzi się tym orłem. A nawet jak się urodzi, to czasami ktoś lub coś podcina mu skrzydła. Jak pokazuje jednak mój przykład, a przede wszystkim ten Noela - pracą i uporem można wiele zdziałać. Noel posuwa się wręcz jeszcze dalej i z pełnym przekonaniem twierdzi, że na sukces w 75% składa się upór w dążeniu do celu, a w zaledwie 25 pozostałych procentach talent. W jego przekonaniu wrogiem sukcesu nie jest brak talentu, możliwości, lecz właśnie brak silnej woli. To, że sami się sabotujemy, albo że innym na to pozwalamy. Kiedy takie słowa padają z ust osoby, która dzięki swojej ambicji, ciężkiej pracy (szkoła sześć dni w tygodniu i codzienne zakuwanie do późnych godzin nocnych!) i konsekwencji wspięła się tak wysoko, trudno nie potraktować ich śmiertelnie poważnie. Trudno się Noelem nie zainspirować.

Mało kto mi imponuje. Noela podziwiam jednak z wielu powodów. Nie tylko za jego megamózg i ogromne pokłady empatii. Również za to, że nie dał się stłamsić dręczycielom, że ostatecznie potrafił uciszyć swój wewnętrzny głos wiecznie szepczący mu, że nie jest wystarczająco dobry. Podziwiam też jego szczerość - opisywać swoje uczucia z taką otwartością, będąc przy tym osobą na świeczniku, to wymaga naprawdę ogromnej odwagi.

"How Animals Saved My Life" to zapiski blasków i cieni związanych z weterynaryjną profesją autora. Choć miałam wrażenie, że w ostatnim czasie tych drugich było niestety więcej w życiu Noela, to jednak cieszę się, że nie bał się o nich otwarcie mówić. Podobnie zresztą, jak nie bał się łamać tematów tabu, jakimi nadal pozostaje problem zdrowia psychicznego, depresji i często wynikających z niej samobójstw.

Megamózg i innowator, któremu z pewnością wszystko przychodzi łatwo. Tak może jawić się postronnym osobom profesor Noel - chirurg neuroortopeda. I o ile to pierwsze jest prawdą, to drugie nie mogłoby być od niej dalsze.

Bardzo podobało mi się to, że Noel nie upiększał swojej rzeczywistości, ani nie dodawał cekinowego splendoru swojej profesji, będącej w jego przypadku efektem prawdziwego powołania i oddania. Otwarcie pisał o ciężarze z nią związanym, o wysokim współczynniku samobójstw w tej grupie zawodowej, o tym, że przynajmniej jeden z pięciu ankietowanych weterynarzy rozważał ten dramatyczny krok na pewnym etapie swojej kariery. Bo o ile blaski są niewątpliwie przyjemne, wdzięczność i radość uratowanych pupili - jak i ich właścicieli - bezcenna, to nadal jednak pozostaje druga strona medalu. Ta mroczniejsza, która czasami rzuca długie i ciemne cienie - nie pozwala na radość z sukcesów, za to potęguje poczucie porażki.

I tu też rozumiałam Noela bardziej, niżbym chciała. Ze swojego skromnego doświadczenia wiem, że najbardziej pamięta się te zwierzęta, którym pomimo najszczerszych chęci nie udało się pomóc.

W młodości oglądałam wiele głupkowatych horrorów - dziś już nie pamiętam żadnych strasznych scen. Zastąpiły je te z prawdziwego życia. Larwy. Setki obślizgłych, tłustych larw żywcem zjadających psa pasterskiego, na widok których chcesz pobiec w krzaki i zwymiotować, zamiast tego powstrzymujesz odruch wymiotny, wkładasz palce w rany, pod skórę, i wydłubujesz te, które były zbyt dobrze zamaskowane, by dobrowolnie wypłynąć po pestycydowej kąpieli.

Krew na moich białych "adidasach", kiedy jako dziecko "zrozumiałam" to, co wpajano też Noelowi - że już czas stwardnieć, bo w życiu na wsi nie ma miejsca na sentymenty.

Wzdęte brzuchy kociąt utopionych w silosach na gnojówkę. Albo te, którym szczury obgryzły łapki.

Owieczka w ostatniej chwili wydarta z łap Mrocznego Żniwiarza - farmerowi udało się ją wskrzesić, ale po tej zaciekłej walce ze śmiercią pozostało jej porażenie mózgowe. Fizjoterapia nie przynosiła żadnych rezultatów, ale mała nie traciła pogody ducha. Za każdym razem, kiedy przychodziłam do niej, tak ochoczo merdała ogonkiem na dźwięk mojego głosu, że moje serce skakało z radości, ale jednocześnie też pękało na tysiąc kawałków. To jej jednak któregoś dnia się poddało. A ja żałowałam, że nie żyję w disnejowskiej bajce - wtedy być może którakolwiek z moich łez spadających na nią, mogłaby przywrócić ją do życia. Tak jak książę wskrzesił swym magicznym pocałunkiem Śpiącą Królewnę.

Czasami, kiedy zbytnio użalam się nad sobą, przypominam sobie tę właśnie owcę. Leżącą we własnych odchodach, ale mimo to radosną. Życie nie jest bajką, ale bywa cenną lekcją. W tym konkretnym przypadku była ona następująca: zachowaj pogodę ducha, nawet jeśli jesteś w gównianej pozycji.

W czasie jednego ze swoich ostatnich wywiadów Chester Bennington stwierdził - wskazując palcami na swoją głowę - coś, co głęboko utknęło mi w pamięci: "This place right here, the skull between my ears, that is a bad neighborhood. I should not be in there alone".

Noel, który podobnie jak Chester, uratował wiele istnień, zdaje się doskonale o tym wiedzieć. Ta książka jest w dużej mierze właśnie o tym, jak po wielu długich latach bycia swoim największym krytykiem, udało mu się wreszcie uratować samego siebie. I jak wielką rolę odegrały w tym procesie właśnie jego ukochane czworonogi: zezowaty, ale rozbrajający kot Ricochet, a także wierna, długoletnia towarzyszka Keira, która niespodziewanie napisała ostatni, przejmujący rozdział książki.

Tak jak w przypadku tej pierwszej lektury, tak i teraz towarzyszyły mi skrajne emocje - od łez smutku (bo sama byłam tym chłopcem z królikiem opisanym w prologu) po radosny śmiech i zapewnienia, których Noel nie mógł słyszeć ("I would laugh at your jokes!" - kiedy jego sztywni amerykańscy koledzy nie docenili poczucia humoru, które przemycił do pozornie nudnego wykładu).

I tak samo jak poprzednio książka okazała się być dla mnie skarbnicą złotych myśli. Jako że tym razem dysponowałam swoim prywatnym egzemplarzem, nie zaś bibliotecznym, zabierałam ją ze sobą do łóżka, czytałam, i do woli zaznaczałam zakreślaczem te myśli, które wyjątkowo przypadły mi do gustu. Później zaś kilkukrotnie do nich wracałam w poszukiwaniu motywacji, żałując za każdym razem, że nigdy nie miałam w swoim życiu takiego mentora jak on, który wie, kiedy pocieszyć, przytulić, posłużyć ramieniem, ale też powiedzieć bolesną prawdę: "Whatever it is you want to do, if you don't have tenacity or purpose and effort, then, simply put, you probably don't deserve to succeed". Ouch.

Nie będę kłamać - większość tego, co czytam to taki książkowy fast-food, który ma za zadanie skutecznie oderwać mnie od tu i teraz. Szybko się go konsumuje, i równie szybko o nim zapomina. Memuar Noela był jego całkowitym przeciwieństwem.

Wspaniały człowiek, którego zwyczajnie chciałoby się sklonować, bo po prostu ma się świadomość, że bez niego ten świat będzie znacznie gorszym miejscem.