Pokazywanie postów oznaczonych etykietą pub. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą pub. Pokaż wszystkie posty

środa, 10 stycznia 2024

Youghal: efekt motyla w wydaniu irlandzko-amerykańskim


Życie w latach 50. XX wieku nie rozpieszczało mieszkańców Youghal, małego portowego miasta na południu Irlandii. Stopień bezrobocia zniechęcał, za to emigracja bardzo kusiła. Sytuacja jednak nie była tu tak dramatyczna jak w śródlądowych miasteczkach. W porównaniu z nimi Youghal miało swoją tłustą gęś znoszącą złote jajka - nadmorskie położenie. Długie kilometry złotego piasku na trzech pobliskich plażach. 


Poratunkiem niewątpliwie był przemysł tekstylny. W 1947 roku lokalny biznesmen, William Dwyer,  założył tu fabrykę włókienniczą, a kilka lat później kolejną, kiedy ta pierwsza okazała się sukcesem. Dzięki temu zatrudnienie znalazło 250 osób, co w połączeniu z setkami miejsc pracy stworzonymi nieco później przez manufakturę dywanów, Youghal Carpets, sprawiło, że miasto nabrało wiatru w żagle. 


Jakiś czas później córka Williama, Doreen, poślubi niewykształconego pracownika jednej z fabryk ojca, Richarda Lorda, który z  kolei przekształci rodzinny biznes w prawdziwe imperium włókiennicze, dające zatrudnienie ponad 2500 pracowników w całej Irlandii. Nade wszystko jednak Richard zadośćuczyni swojemu nazwisku - będzie żył jak lord i zarabiał miliony funtów dzięki swojej pracowitości i przedsiębiorczości. Umrze w wieku 93 lat jako spełniony biznesman, maż i ojciec ośmiorga dzieci. Ale jako że to nie jest indywidualna historia Richarda, lecz mieszkańców Youghal, wróćmy do samego miasta.


Najlepsze bowiem dopiero nadchodziło.


Sto lat wcześniej, po drugiej stronie Atlantyku, pewien amerykański pisarz o imieniu Herman zawzięcie pracował nad swoją morską powieścią przygodową. Powieścią, która nie tylko obiegnie cały świat, ale zrewolucjonizuje życie tej irlandzkiej społeczności. On sam jednak nigdy się o tym nie dowie. Nie doświadczy też sławy i uznania wynikających z popularności powieści, która zabrała mu półtora roku życia i ukazała się w 1851 roku w postaci "Moby Dicka". Umrze bowiem 40 lat później pewnego wrześniowego poranka.


W 1954 roku, sto trzy lata po debiucie "Moby Dicka", założyciele studia filmowego "Warner Bros", przedsiębiorczy bracia Warner (a tak naprawdę polscy Żydzi, których rodzice, Benjamin Wonsal i Pearl Eichelbaum, wyemigrowali z podwarszawskiej wioski Krasnosielc do Kanady, a następnie USA, gdzie zmienili nazwisko na Warner) doszli do wniosku, że mają problem. 


Musiało to wyglądać mniej więcej tak:

Warner Bros: Huston, mamy problem! Chcemy zekranizować "Moby Dicka", ale nie mamy odpowiedniego planu filmowego!

Akcja powieści Hermana Melville'a (przynajmniej ta na lądzie) toczy się w dziewiętnastowiecznym amerykańskim centrum wielorybnictwa - New Bedford w stanie Massachusetts. Problem w tym, że New Bedford przeszło dość intensywne zmiany i nie do końca przypominało siebie sprzed stu lat.

Huston (na modłę komunistycznego "dajcie mi człowieka, a paragraf się znajdzie"): Taki problem to nie problem! Dajcie mi kasę, a lokalizacja się znajdzie!

Warner Bros: Deal! Umowa stoi! Masz tu czek na milion dolców. Rób to, co najlepiej potrafisz. 

 

Huston, a właściwie John Marcellus Huston, był wówczas popularnym i cenionym amerykańskim reżyserem, scenarzystą i aktorem. Wydawał się być właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Wiele z jego filmów poruszało niewygodną i skomplikowaną tematykę religii, kolonializmu czy psychologii. "Moby Dick" ze swoimi ukrytymi biblijnymi odniesieniami i filozoficznymi rozkminami był dla wielu zakręcony jak ruski termos. Kto mógł sobie z nim lepiej poradzić, jeśli właśnie nie John Huston?  


Huston podumał, aż wreszcie entuzjastycznie krzyknął niczym Archimedes: Eureka! Tfu, znaczy się Éire! Ireland! Chcecie zapyziałą wersję New Bedford? To ją dostaniecie! 


Irlandia jako lokalizacja do nowego filmu braci Warner wydała się idealna z kilku powodów. Huston miał w Youghal dobrego znajomego, dziennikarza Clauda Cockburna, a kto ma wtyki, ten ma prąd. Ponadto, Youghal ze swoją nadmorską lokalizacją i relatywnie dziewiczą (tak, wiem, albo jest się dziewicą, albo się nią nie jest) przyrodą było jak ta balzakowska Kuzynka Bietka. Uboższe niż jego amerykański krewniak, nieco zacofane i staromodne. Idealne do zobrazowania dziewiętnastowiecznej morskiej osady. 


Nawet nie trzeba było się specjalnie wysilać: latarenka, która powstała zaledwie trzy lata wcześniej przed ukazaniem się "Moby Dicka", woda, morze jak okiem sięgnąć, urokliwe nabrzeże, a w nim rybacy ze swoimi długimi siwymi włosami i brodami. Niczym prosto wyjęci z kart dziewiętnastowiecznej morskiej powieści.  


Huston przybył tu z wielkiego świata, ale Irlandia daleka była od takiego wizerunku. Pod wieloma względami nadal była sto lat za Murzynami. Doskonale zobrazowała to towarzyska wizyta reżysera, kiedy pewnego dnia odwiedził swojego irlandzkiego przyjaciela, Clauda, w jego sfatygowanym domu. Siedzieli sobie w pokoju: każdy ze szklaneczką whiskey w dłoni i... miską na wodę, bo przez dziurawy dach deszcz kapał im na głowy. 


W lutym 1954 roku lokalny pracownik budowlany, Michael Murray, akurat odnawiał domy przy nabrzeżu, kiedy nieopodal niego zatrzymał się duży samochód, z którego wysiadło następnie kilku dobrze ubranych mężczyzn. Na szczęście Michaela nie była to czarna wołga. 


Przybysze zaczęli się przechadzać i intensywnie rozglądać po nabrzeżu. Pasowali tu jak wół do karety, toteż Michael od razu zwrócił na nich swoją uwagę. Od słowa do słowa, załatwił sobie niezłą fuchę. Tajemniczy mężczyźni zdradzili mu bowiem, że latem będą tu kręcić film, a jego pomoc w stworzeniu scenografii byłaby mile widziana.


Dał im swój numer telefonu, a o niecodziennym spotkaniu poinformował swoich kolegów. Wyśmiali go, nikt mu nie uwierzył. 


Kilka miesięcy później już nikt się nie śmiał. To właśnie Michael przyczynił się do wybudowania atrapowych domów, odmalowania tych już istniejących i wzniesienia słupów telekomunikacyjnych, które miały później imitować ożaglowanie rejowe wielkich żaglowców. Bo tak naprawdę statków było w porcie tyle, co kot napłakał.  Jednym z czterech prawdziwych żaglowców był filmowy "Pequod" - statek kapitana Ahaba polującego na tytułowego Moby Dicka, białego kaszalota, który odgryzł mu nogę. 


Michael nie był jedynym szczęśliwcem. Oprócz niego zatrudnienie dostało wielu innych robotników. Jako że wieści o filmie rozniosły się z prędkością światła, to tak naprawdę całe miasto skorzystało na tym niecodziennym przedsięwzięciu. Do Youghal codziennie pielgrzymowali spragnieni sensacji turyści. Trudno było im się dziwić. Życie w XX-wiecznej Irlandii dalekie było od blichtru i fajerwerków. Wielu ludzi nadal marzyło o Ameryce. Tymczasem Ameryka przyjechała do nich.


Ponadto, w głównej roli w "Moby Dicku" występował sam Gregory Peck. Brad Pitt ówczesnych czasów, na widok którego niejednej irlandzkiej piękności miękły kolana. Rosaleen, jedna z lokalnych Irlandek była tak bardzo zdeterminowana, by choć przez chwilę znaleźć się u jego boku, że nie zawahała się przed wyrafinowanym podstępem. Jako że wszystkie konwencjonalne próby uzyskania podpisu jej bożyszcza były do tej pory nieudane, któregoś dnia spróbowała tych niekonwencjonalnych. W czasie filmowania pewnej sceny niespodziewanie podpłynęła do Pecka i głośno zawołała: "czy mogę dostać twój autograf?", co z kolei wywołało salwę śmiechu u widowni na nabrzeżu, i wstrzymało nagrywanie filmu. 


Wielu mieszkańców, małych i dużych, przeżyło swoje pięć minut sławy, kiedy występowało w roli statystów. A Huston grosza nie szczędził. Miał przecież do dyspozycji milion dolarów. Dorośli dostawali £2 za dzień, a dzieci 15 szylingów brytyjskich, co było dobrym wynagrodzeniem jak na ówczesne realia. 


W pobliskim barze Paddy'ego Linehana znajdowała się "siedziba główna" ekipy filmowej. To tu codziennie zbierali się na poranne narady i wieczorny relaks. A przy tym wypijali morze porto. Za udostępnienie kwatery płacili Paddy'emu £5 za tydzień. To tutaj też Huston wypatrzył urodziwą rudowłosą Irlandkę, która pracowała w barze. Była mu potrzebna do odegrania sceny pożegnalnej, w której czule żegna się ze swoim marynarzem. Scena wymagała ośmiu powtórzeń (pocałunków) i kosztowała Hustona £8. Dla niego było to nic, dla młodej Irlandki - mała "fortuna". Paddy płacił jej bowiem nieco ponad jednego funta za tydzień pracy. Wraz ze wspomnianym pocałunkiem dziewczyna zasmakowała "sławy" i lepszego życia. Doszła do wniosku, że marnuje się w swojej pracy, w związku z czym porzuciła ją i wyjechała do Hollywood. 


Jak głosi łacińska sentencja - natura abhorret vacuum. Przyroda nie znosi pustki, toteż na jej miejsce przyjechali inni. Jedni zatrzymali się na chwilę, inni zostali nieco dłużej, by ogrzać się w blasku "sławy". Miasto nadal przyciągało tłumy turystów z odległych zakątków świata. Miejscowi zaś witali ich z szeroko otwartymi ramionami. I z właściwą dla Irlandczyków swadą i humorem traktowali ich z szacunkiem, ale też nie przepuszczali okazji do żartów i śmiechu tam, gdzie się one pojawiały. Zatem pewnemu Irlandczykowi udało się wmówić amerykańskiej turystce, że ma do czynienia z Richardem Basheartem, jednym z aktorów występujących w "Moby Dicku". Kiedy kobieta poprosiła go o autograf, ten obrócił się skonfundowany do Paddy'ego i spytał: "jak się pisze Basheart???" 


Niektórzy statyści niemal cały czas paradowali w filmowych kostiumach, z niechęcią je ściągając. Za to z dużą chęcią opowiadali o samym filmie, zapewne czerpiąc z tego dumę i radość. I tak pewien Irlandczyk dostał od włoskiego turysty 10000 lirów napiwku. Banknot o takim nominale zdecydowanie zadziałał na jego wyobraźnię, niestety ku jego rozczarowaniu okazało się, że ma on wartość nieco ponad jednego funta brytyjskiego. 


 

W tym roku minie 70. rocznica nakręcenia "Moby Dicka", a pamięć o tym wydarzeniu nadal nie słabnie. Ponad trzy lata temu na nabrzeżu Youghal pojawiła się rzeźba wykonana z irlandzkiego wapienia - przedstawia kapitana Ahaba z harpunem. Kosztowała 35000€, co już samo w sobie udowadnia, jak bardzo poważnie miejscowi podchodzą do tematu. W ich oczach to rentowna inwestycja i przydatne narzędzie do marketingu. 


Pomimo wielu zawirowań losu, upadku przemysłu tekstylnego i fabryk, które niegdyś były dumą Williama Dwyera i Richarda Lorda, lokal Paddy'ego w Youghal nadal istnieje i ma się dobrze. Pełen jest pamiątek po tym wydarzeniu. Niewątpliwie swoją zasługę miała w tym żona Paddy'ego, Maureen. Bo choć to jego imię i nazwisko widniały na szyldzie, to właśnie ona wpadła na pomysł, by przechrzcić pub na Moby Dick's, co po raz kolejny udowodniło, że za każdym sukcesem wielkiego mężczyzny stoi wielka kobieta.  


 

niedziela, 10 kwietnia 2022

Nie wszyscy bohaterowie noszą peleryny: Annascaul - kolorowa wioska irlandzkiego polarnika


Beznamiętnie wodziłam wzrokiem po nagłówkach kolejnych artykułów: koronawirus (nudy), strzelanina (ale to już było...), wypadek drogowy (nihil novi sub sole), aż natrafiłam na wiadomość o odnalezieniu wraku Endurance (no, i to jest ekscytujący news!). 


Co w tym takiego ekscytującego? Historia. Niesamowita i inspirująca historia heroicznego wyczynu załogi zatopionego statku. Przede wszystkim zaś historia jednego człowieka - Toma Creana, nieustraszonego Irlandczyka z hrabstwa Kerry, przy którym nawet taki twardziel jak Rambo wydaje się być zwykłym mięczakiem. 


Znikome są szanse na wydobycie Endurance. O ile w przypadku wraku najlepiej pozostawić go na dnie lodowatego Morza Weddella, o tyle historię Toma Creana należałoby wyciągnąć na światło dzienne. 


Jeden z dziesięciu

Cofnijmy się zatem do lat 70. XIX wieku, do irlandzkiej wioski Annascaul. Tom rodzi się w 1877 roku w licznej i ubogiej rodzinie - jest jednym z dziesięciorga dzieci. Czasy nie są łatwe, nikt nie roztacza parasola ochronnego nad dziećmi. Tu, na wsi, każda dodatkowa para rąk jest na wagę złota, toteż Tom od najmłodszych lat przyzwyczajony jest do ciężkiej pracy. Nie dane jest mu zaznać akademickiego życia - edukację kończy w wieku 12 lat, by całkowicie poświęcić się pracy na farmie. 

                                                             Tom uwielbiał psy

Nie do końca jest to jego wybór. Tom może i jest wiejskim i prostym chłopakiem, ale podskórnie czuje, że gdzieś tam musi być ciekawsze życie. Że za horyzontem, który widzi ze swojej ubogiej irlandzkiej wioski, świat się nie kończy - on się dopiero zaczyna. 


Ma rację. Na sąsiedniej wyspie, zwanej Anglią, żyją już inni jemu podobni - William Lashly, Robert Falcon Scott, Edward Evans... Ten ostatni jeszcze nie wie, że jego "anioł stróż" pochodzi z Irlandii i ma na imię Tom. 


Enough is enough

Trzy lata przed Tomem, kilka hrabstw dalej, rodzi się inny Irlandczyk, Ernest Shackleton, ale Tom naturalnie o tym nie wie. Wie jedynie, że on już tak dłużej nie może żyć. 


Po tym, jak nieupilnowana przez niego krowa częściowo niszczy zagajnik z ziemniakami, ojciec ciska piorunami niczym sam Zeus gromowładny. Tom ucieka z rodzinnego domu i zaciąga się do Royal Navy, brytyjskiej marynarki wojennej. Ma jedynie 15 lat - jest na to za młody. Kłamie więc, że jest starszy. Przyjmują go. 


Od Annascaul do Antarktydy

Nadchodzi grudzień 1901 roku. Tom akurat przebywa na służbie w Nowej Zelandii. W porcie, w którym cumuje jego statek, jest także inny - "Discovery" kapitana Roberta Falcona Scotta, który wyrusza niebawem na Antarktydę. Tak się składa, że jest na nim zapotrzebowanie na dodatkową parę rąk. Jeden z ludzi kapitana wdał się bowiem w bójkę, a później dokonał dezercji. Ktoś musi go zastąpić. Robi to Tom. 


Brothers in arms

Na "Discovery" są już między innymi Ernest Shackleton i William Lashly. Łączy ich nie tylko marynarka wojenna. Ernest, tak jak Tom, nie chciał kroczyć ścieżką, którą wytyczyli mu inni. Nie chciał być lekarzem jak jego ojciec. William, Anglik, jest jakieś 10 lat starszy od Toma - on również nie widział swojej przyszłości na farmie. Każdy z nich wybrał inne życie - wszyscy znaleźli się na tym samym statku. Wszyscy też wyrobili sobie na nim renomę swoją solidną i ciężką pracą. 


Tytaniczny wysiłek Toma nie idzie na marne. Po powrocie z wyprawy polarnej Tom awansuje, rekomenduje go sam kapitan Robert Falcon Scott. 

 

Niecałe 10 lat później ma miejsce druga ekspedycja polarna. Celem jest zdobycie bieguna południowego. Zmienia się statek - tym razem jest to "Terra Nova", kapitan jednak pozostaje ten sam - Robert F. Scott. Na tym etapie Tom już ma wyrobioną opinię - wszyscy wiedzą, że jest silny jak tur, lojalny, wytrzymały i solidny. Ma respekt swoich starszych kolegów. Scott koniecznie chce go mieć w swojej ekipie. Przez tę minioną dekadę czasu przepłynęli razem tysiące mil. Znają się jak łyse konie. I to między innymi końmi będzie się Tom zajmował. Lubił zwierzęta, a one wydawały się to wiedzieć. 


Wiatr w oczy

Wiele rzeczy idzie nie tak, jak powinno. Czasami ma się wrażenie, że nad "Terra Novą" wisi fatum. W drodze na Antarktydę statek prawie tonie podczas sztormu, załodze jednak udaje się tymczasowo przechytrzyć śmierć. Ta jednak będzie za nimi gonić jeszcze długi, długi czas. Tom prawie się topi, kiedy niespodziewanie pęka lód pod rozbitym namiotem. Jemu akurat udaje się uciec - w lodowatej wodzie topi się jednak jeden z kuców. 


Tak blisko, a jednocześnie tak daleko

Pasmo nieszczęść nie kończy się tak szybko - najgorsze dopiero przed Tomem. Jakieś 260 km od bieguna południowego kapitan Robert Falcon Scott wyznacza kilkuosobową grupkę, która ma wraz z nim do niego dotrzeć. Toma nie ma wśród "szczęśliwców". Dla Irlandczyka jest to ogromny cios. Decyzję dowódcy przyjmuje ze łzami w oczach, ale też z pokorą. 


Czwartego stycznia 1912 roku dowódca ze swoją grupą wyrusza w stronę bieguna południowego, a Tom wraz z Williamem Lashly i Edwardem Evansem w długą drogę powrotną do bazy. Za nimi rusza "wygłodniała" śmierć - i tym razem tak łatwo nie odpuści. Nie wszyscy wrócą z tej wyprawy. 


Rozpoczyna się wyścig o życie

Droga powrotna jest jak przeprawa przez piekło. Racje żywnościowe są nieproporcjonalne do długości drogi i zapotrzebowania trzech dorosłych mężczyzn. Gubią się, ryzykują utratą zdrowia, a nawet życia, kiedy z zawrotną prędkością zjeżdżają na sankach z lodospadu podziurawionego szczelinami niczym szwajcarski ser. Chcą zaoszczędzić czas. Muszą zaoszczędzić czas. 


Wkrótce Edward Evans staje się niedysponowany. Długa ekspozycja na promieniowanie ultrafioletowe sprawia, że dopada go ślepota śnieżna, a uboga w witaminę C i mało zróżnicowana dieta owocuje objawami szkorbutu. Innym członkom wyprawy udaje się go szczęśliwie uniknąć - oni jednak w przeciwieństwie do Evansa jedli mięso i wątrobę fok. Edward nie chciał.

 

Ratuj się, kto może

Evans wie, że jest dla nich kulą u nogi - balastem, którego należałoby się jak najszybciej pozbyć. Mówi, by go zostawili i ratowali siebie. Odmawiają. 

Są w beznadziejnej sytuacji. Kończą im się racje żywnościowe, siły, a holowanie Evansa spowalnia cały marsz. Do obozu mają jeszcze 35 mil - to jakieś 4-5 dni wędrówki połączonej z ciągnięciem chorego Evansa. Wiedzą, że szanse na przeżycie są nikłe. Żywności wystarczy maksymalnie na dwa dni. 


Get help or die trying

Tom śmierci się nie boi, mimo że czuje na karku jej zimny oddech. Wie, co ma robić. Nie będzie siedział z założonymi rękami i czekał, aż przyjdzie po niego. Po nich. Z tej całej trójki on jest najmłodszy i najsilniejszy. Zostawia obydwu mężczyzn i wyrusza w katorżniczą wędrówkę. Nie bierze ze sobą żadnego sprzętu, nie ma namiotu, ani żadnego innego schronienia. Zabiera minimum niezbędne do przeżycia - dwa kawałki czekolady i trzy ciastka. To o nich będzie żył przez całą drogę powrotną do obozu. Przez swoje najdłuższe i najtrudniejsze 18 godzin morderczo wyczerpującego marszu. 

Idzie po ratunek, idzie po życie. Idzie po swój Medal Polarny, ale tego jeszcze wtedy nie wie. 


Fortuna mu sprzyja. Do obozu dociera na jakieś dwie godziny przed okropną śnieżycą. Nie przeżyłby jej. Już teraz jest ledwo żywy. 


Zarówno Edward Evans jak i William Lashly żyją, kiedy dociera do nich pomoc zorganizowana przez Toma. Ich irlandzki anioł stróż w samą porę sprowadza  ratunek. Edward umrze dopiero kilkadziesiąt lat później, w wieku prawie 77 lat, w Norwegii. William Lashly również dożyje spokojnej starości. 


Gorzki smak sukcesu

Tego szczęścia nie ma kapitan Robert Falcon Scott ani wyselekcjonowana przez niego kilkuosobowa ekipa. Docierają na biegun 17 stycznia 1912 roku, ale w marcu umierają w drodze powrotnej. 


Tom był zatem jednym z ostatnich ludzi, którzy widzieli ich żywych. Jakiś czas później, w listopadzie, odnajdzie ich obóz, znajdzie w namiocie martwego Roberta z dziennikiem w ręku. Wzruszy się, uklęknie, ucałuje go na pożegnanie - 10 lat razem spędzili, tysiące mil przepłynęli razem. Namiot z ciałami kolegów przykryje śniegiem, tworząc z niego niejako kurhan. 


What if?

Co by było gdyby Robert jednak go wybrał do tej końcowej misji? Zmarłby razem z nimi? A może właśnie uratowałby im życie? Kopcił jak lokomotywa, bo nie rozstawał się ze swoją fajka, ale był nieugięty i wytrwały. Przecież dopiero co dokonał niewykonalnego - przeżył swoją "misję samobójczą", mimo że chyba nikt poza nim samym nie wierzył w jej powodzenie. 


Do trzech razy sztuka

Kiedy niecały rok później Ernest Shackleton proponuje Tomowi udział w jego trzeciej wyprawie polarnej na pokładzie "Endurance", ten nie zastanawia się zbyt długo. Biegun południowy, do którego nie dotarł ani za pierwszym, ani za drugim razem nadal śni mu się po nocach. Nie udało się dwukrotnie - kiedyś w końcu musi się udać. Tom wie już, że fortuna sprzyja odważnym. 

 

Na początku grudnia 1914 roku "Endurance" wypływa w misję przemierzenia Antarktydy. Na pokładzie jest kilkadziesiąt psów, jeden kot zwany "Panią Cieślą" - pupilek szkockiego stolarza, Harry'ego "Chippy" McNisha, który niczym zakochana żona nie odstępuje go ani na krok (stąd ten niecodzienny przydomek), a także dwudziestu siedmiu mężczyzn. A tak naprawdę to 28, bo na tym etapie rejsu Ernest nie wie jeszcze, że jeden z jego ludzi, Amerykanin William Bakewell, przemycił na pokład swojego przyjaciela, Percy'ego. Obydwaj młodzianie brali udział w rekrutacji, ale tylko jeden z nich został przyjęty do załogi. William decyduje się więc ukrywać przyjaciela w szafce. 


Obcy na pokładzie

Kiedy intryga wychodzi na światło dzienne, Shackleton jest wściekły. Jest już jednak za późno na to, by pozbyć się pasażera na gapę. Mówi Percy'emu, że na takich wyprawach jak ta, kiedy racje żywnościowe są mocno ograniczone, pasażerowie na gapę są pierwsi w kolejności do zjedzenia. Ten mu odpowiada, że załoga miałaby więcej mięsa z niego. 


Ten niewyparzony język Percy'ego chyba trochę bawi Ernesta. Nie wyrzuca go za pokład, ale urządza mu niezły chrzest bojowy. Inicjacja na pełnoprawnego członka załogi jest niczym wyjęta z horroru - Percy zostaje przywiązany do łodzi ratunkowej i zanurzony w morzu, w którym pływają orki. 


Tak jak się marzyło Ernestowi, ekspedycja polarna "Endurance" przeszła do historii - tyle tylko, że z zupełnie innego powodu. 

 

Mayday, mayday

Statek nie dociera jednak do Antarktydy. Podobnie jak "Terra Nova" grzęźnie w lodzie morskim, jednak w przypadku "Endurance" ten stan trwa długo. Za długo. Przez długie miesiące drewniane deski barkentyny trzeszczą pod naporem lodu, który ściska ją niczym imadło, aż w końcu statek się poddaje i idzie na dno. Zanim go odnajdą, przeleży tam dłużej niż sam Titanic. 

 

Załoga zabiera ze statku najbardziej potrzebne rzeczy i w porę się ewakuuje. Ernest, skoncentrowany na przeżyciu w nowych ekstremalnych warunkach, zarządza pozbycie się "słabych ogniw" - odstrzał pięciu psów, w tym trzech szczeniąt, a także kota. Załoga nie przyjmuje tej wiadomości łatwo - Tomowi znowu łzawią oczy, bo to on się głównie opiekował psami, smutnieje chirurg, bo jeden ze szczeniaków był jego pupilkiem, a Harry, stolarz ze Szkocji, już nigdy nie wybaczy tego Ernestowi. W konsekwencji ich relacje znacznie się pogorszą. 


Za pomocą łodzi ratunkowych rozbitkowie docierają na najbliższy stały ląd - Wyspę Słoniową. Nie jest to jednak żadna egzotyczna wyspa - raczej wrogie człowiekowi terytorium zamieszkałe głównie przez słonie morskie, pingwiny i foki. Wieje tu jak w Kieleckiem, nie ma się gdzie schronić, nie ma u kogo szukać pomocy. 


Déjà vu Toma

Historia się powtarza. Albo będą siedzieć bezczynnie i czekać na zbawienie - a raczej na pewną śmierć - albo staną z nią oko w oko. Wybierają najlepszą łódź, zwaną James Caird, a stolarz ją ulepsza i uzdatnia do wymagającego rejsu, którego mają się za chwilę podjąć.

Shackleton zabiera ze sobą Toma, który wykazał się ogromnym bohaterstwem w czasie poprzedniej ekspedycji, stolarza, któremu zabił kota, a także trzech innych mężczyzn. 


Goodbye and good luck

W poniedziałek wielkanocny, 24 IV 1916 roku,  w sześciu wsiadają do jednej małej łodzi, pozostawiają na wyspie dwudziestu dwóch kolegów, i ruszają po pomoc do Georgii Południowej - wyspy, na której mają być ludzie, a nie tylko pingwiny.

Jeśli piekło istnieje, to załoga Jamesa Cairda, właśnie je przeżywa. Przez długie szesnaście dni przemierzają setki kilometrów oceanu. Każdy dzień wydaje się być ich ostatnim. Łódź atakują monstrualne fale i rozwścieczony wiatr, a kryształki lodu oblepiają żagle. Nie, to nie jest rejs luksusowym jachtem Abramovicha. 


Meta

Z powodu sztormu łódź traci obrany kurs i ostatecznie przybija do innego brzegu wyspy. Połowa sukcesu już za nimi - jakimś cudem przeżyli ten rejs łodzią. Teraz muszą jeszcze przeprawić się na drugą stronę wyspy. Ale Georgia Południowa to kolejna nieprzyjazna kraina - to pokaźny masyw górski, który muszą pokonać. 


Trzech najsłabszych mężczyzn pozostaje w łodzi, a Shackleton, Tom Crean i Frank Worsley ruszają po pomoc po tym swoistym torze przeszkód, jakim jest wyspa. Trzydzieści sześć godzin później umorusani, zmęczeni i skudłaceni pukają do stacji wielorybniczej w Stromness, a tam witają ich słowami: "kim, u diabła, jesteście?".  W istocie mogliby być delegacją od samego Lucyfera. Ernest odpowiada: "My name is Shackleton", ale równie dobrze mógłby powiedzieć: "My name is Bond. James Bond". Dokonali wyczynu na miarę Bonda.

 

Załoga "Endurance", pozostawiona na Wyspie Słoniowej, czeka ponad trzy miesiące, zanim zostaje uratowana. Trudno w to uwierzyć, ale wszyscy, którzy brali udział w tej ekspedycji polarnej szczęśliwie wrócili do domu.  


Odyseusz wraca do swojej Itaki

Po długich latach nieobecności Tom powraca do Irlandii, do miejsca, w którym wszystko się zaczęło - do małej wioski Annascaul w hrabstwie Kerry. Chowa medale do szuflady, nikomu nie przechwala się swoimi wyczynami. W 1917 roku poślubia swoją nastoletnią miłość, Nell, i zakłada z nią rodzinę. Stabilizuje swoje życie. Odchodzi z Royal Navy i przechodzi na wczesną emeryturę. 

 

Kiedy jakiś czas później Ernest Shackleton proponuje mu kolejną wyprawę polarną, Tom odmawia. I tym razem Shackleton nie dopływa do Antarktydy. Umiera w mało bohaterski sposób - w swojej koi na pokładzie "Questu". Ma niecałe 48 lat. 


Tom zaś prowadzi spokojne i rodzinne życie. Wychowuje trzy córki, a w 1927 roku otwiera w Annascaul pub i nazywa go "South Pole Inn" - Gospodą Biegun Południowy. Lubi przesiadywać w kącie, czytać gazetę i pić guinnessa. 

Usuwa się śmierci z pola widzenia, ale ona skutecznie go odnajduje. Puka do jego drzwi w 1938 roku. Tom z ostrym zapaleniem wyrostka robaczkowego trafia do pobliskiego szpitala w Tralee. Nikt nie jest mu w stanie pomóc - brakuje chirurga, który mógłby dokonać zabiegu. Tom wyrusza do szpitala  w Cork oddalonego o prawie 120 km.  Czas działa na jego niekorzyść. To jego ostatnia podróż. Umiera w wieku 61 lat. 


                                                            Mogiła rodziny Crean

 


Uwielbiał, gdy wrzucało mu się kamień do rzeki