Całkiem niedawno po raz kolejny przekonałam się, że nieświadomość jest błogosławieństwem.
Nieświadoma, że po wielkim sukcesie "La Casa De Papel" ("Domu z papieru") twórcy przystąpili do realizacji "Berlina", który niejako miał być jego preludium, któregoś wieczoru z wielkim zaskoczeniem odkryłam jego istnienie na Netfliksie. A jako że okoliczności mi sprzyjały, do jego oglądania przystąpiłam od razu.
Wbiło mnie w fotel. Plan był bowiem wybitnie nieskomplikowany - obejrzeć odcinek, może dwa, aby zobaczyć, czy to zjadliwe. Jednak nawet najprostsze plany biorą czasem w łeb. Po każdym odcinku chciałam więcej i więcej. W efekcie obejrzałam całość za jednym zamachem, co zdarza mi się niezwykle rzadko.
Połknęłam nie tylko przynętę, ale także haczyk i linkę!
Ludzie, jakie to było dobre! Palce lizać!
Zacznę może od tego, że serial jest niezwykle estetyczny dla oka. Ktoś tu chyba porządnie odrobił zadanie domowe. Tajemnicą poliszynela bowiem jest, że ludzie lubią to, co piękne. Mamy więc nie tylko urodziwe tło - wygładzoną i sterylną wersję Paryża, która idealnie wpisuje się w romantyczną kliszę stolicy Francji: ani jednego papierka na ulicy, ani jednego nielegalnego imigranta.
Do tego urodziwa obsada aktorska. Dla każdego coś miłego. Dla młodego i dla starego.
Jest efemeryczna Camille z oczkami błyszczącymi jak supernowa. Przywodziła mi na myśl młodą wersję Sophie Marceau. Choć aktorka wcielająca się w Camille jest Meksykanką, doskonale wpisuje się w wyobrażenie stereotypowej Francuzki.
Jest tytułowy bohater, Berlin - niepoprawny romantyk, gotów zrobić wiele głupstw i niemal wszystko dla miłości.
Jego młodszy wychowanek Roi - bardzo apetyczny i tajemniczy "pan czarna rękawiczka".
Jest zniewalająca "wariatka" Cameron, chodząca bogini, która z powodzeniem może przyprawić mężczyzn o bolesny skręt karku.
Jest Keila - "brzydkie kaczątko". Usposobienie dziewicy orleańskiej, mózg Einsteina, umysł ostry jak brzytwa.
Jest też jej całkowite przeciwieństwo: Bruce. Na pierwszy rzut oka ciemny jak tabaka w rogu, obcesowy i obciachowy prostak mający DNA w 90% zgodne z burakiem.
Dla pań lubiących dojrzałych panów na poziomie jest łebski i delikatny jak mimoza Damian.
Twórcy kokietują widza, wręcz prowadzą z nim grę wstępną, obiecując więcej później, a bohaterowie flirtują ze sobą i z innymi. Mimochodem jest wspomniane, że za tymi ładnymi buźkami kryje się coś więcej. Uważny oglądacz wyczuje trop i pójdzie jego śladem. Jest tu bowiem historia do odkrycia.
Jest tu wciągająca jak tornado fabuła serialu. Z powodzeniem może przyprawić nerwowych widzów o arytmię serca i obgryzione do krwi paznokcie. A jeszcze innym zafundować płaskodupie od zbyt długiego siedzenia w fotelu, albo... zwolnienie z pracy, jeśli delikwent zarwie noc i zapomni się do niej stawić następnego dnia.
Uda się im? Nie uda? Nakryją ich? Będzie coś z tego? Czy nie będzie? Te i inne pytania błąkały mi się po głowie w czasie seansu "Berlina".
Choć serialowi daleko do komedii, to momentami naprawdę się uśmiałam. Inne sceny z kolei wzbudziły we mnie sentyment i przywiodły na myśl piękne lata młodości, kiedy włoska muzyka była integralną częścią mojego życia. (Ach, kiedyś to było!)
Jako że nie miałam żadnych konkretnych oczekiwań wobec tego serialu, nie czułam się rozczarowana jak wiele innych osób, które z niecierpliwością na niego czekały, później zaś z radością wylały na niego wiadro pomyj.
Tak sobie myślę, że "Berlin" trochę padł ofiarą naszych czasów, a widz (ten, który czytał recenzje i się nimi ekscytował) ofiarą samego siebie.
Dziś dobrych seriali mamy na pęczki. Wyrastają jak grzyby po deszczu. Gdyby "Berlin" powstał z 15-20 lat temu, to niemal wszyscy biliby mu brawa. Zachwycaliby się nim jak "Dr House", pialiby z zachwytu jak nad "Skazanym na śmierć" ("Prison Break") czy "Zagubionymi" ("Lost").
Ja tam prosty człowiek ze wsi jestem i się nie znam, ale jak już wspomniałam na wstępie, mnie akurat "Berlin" przygwoździł do fotela. I tak jak normalnie marudzę, kiedy film trwa dwie godziny albo dłużej, tak tu po każdym odcinku błyskawicznie włączałam kolejny, i siedziałam do późna w nocy, bo MUSIAŁAM dowiedzieć się, jakie będzie zakończenie.
Nawet dubbing mi nie przeszkadzał, a lubimy się tak jak diabeł z wodą święconą.
Czy było to górnolotne kino? Nie. Pewnie gdyby się człek uparł, znalazłby w fabule tyle dziur, ile jest w szwajcarskim serze, tylko po co? To nie jest dokument, lecz kino rozrywkowe. I jako takie doskonale wywiązuje się ze swojej roli.
Można nawet dopatrzeć się w nim pozytywnego przesłania, o którym trąbili już starożytni mędrcy - carpe diem. Żyj pełnią życia. Wystarczy bowiem dobrze się rozejrzeć wokół siebie. To smutne, ilu ludzi wegetuje. I dla ilu z nich pojęcie szczęścia i radości stanowi jakiś absurdalny i nieosiągalny koncept.