wtorek, 20 lutego 2024

Spacerem po Youghal


Przedstawiłam Wam tu niedawno arcyciekawą historię związaną z irlandzkim miasteczkiem Youghal (przeczytaj), wtedy jednak skupiłam się na filmowej genezie "Moby Dicka". Dziś z kolei chciałabym napisać coś więcej o samym pobycie w tym miejscu. 


Zacznę może od tego, że ten wyjazd przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Jego głównym celem był udział w występie irlandzkiego artysty, Patricka Sheehy, ekswokalisty zespołu Walking on Cars. Koncert odbył się w pobliskim Ballycotton, o którym już Wam opowiedziałam w minionym roku (relacja).


Youghal to mała miejscowość (szczególnie w porównaniu do tych polskich), a Ballycotton jeszcze mniejsza. I choć to właśnie w tę drugą celowałam, szukając sprzyjającego noclegu, to ostatecznie nic z tego nie wyszło. Czy żałuję? Absolutnie nie! Bo to właśnie jeden z tych przykładów idealnie obrazujących powiedzenie "nie ma tego złego, coby na dobre nie wyszło". 


Gdzie przenocować?


Zaplecze turystyczne jest tu całkiem przyzwoicie rozbudowane, jako że miasto od kilku stuleci cieszy się mianem popularnego kurortu nadmorskiego, a długie i złociste plaże przyciągają tu plażowiczów i amatorów morskich kąpieli. Można zatem zdecydować się na nocleg w B&B, przyczepie kempingowej, hotelu przy nabrzeżu, a nawet w domku latarnika przylegającym do XIX-wiecznej latarni. 


Miejsce jest niewątpliwie bardzo ciekawe (choćby ze względu na długoletnią historię latarników z nim związaną, albo nietypowe położenie - latarnia "w środku" miasta), lokalizacja piękna (na klifie), ale ci, co nie śmierdzą groszem, raczej nie mają czego tutaj szukać. 


Właścicielka, rudowłosa Irlandka Saoirse, parę lat temu zmodernizowała dom, znacznie uszczupliła portfel jego renowacją i promocją (w 2020 roku chatka latarnika wystąpiła w bardzo popularnym tutaj programie "Home of the Year" i dotrwała aż do finału), co też mocno odzwierciedla się w cenie. W zależności od sezonu jest to nawet 400-450€/noc, co w połączeniu z opłatami za sprzątanie i prowizją dla airbnb, daje czterocyfrową liczbę. Minimalny pobyt to dwie doby. Niegdyś miałam to miejsce na oku, ceny były wówczas bardziej przyjazne, jednak jakiś czas temu właścicielka je ujednoliciła i znacznie podwyższyła, więc nocleg w tej latarni spadł na dół mojej listy. 

 

Summerfield Lodge:


Za ćwierć tej ceny znalazłam za to nocleg w sympatycznym B&B na wzgórzu, Summerfield Lodge, z którego rozciągała się panorama na morze. Pokój był ciepły, łóżko wygodne, łazienka mała, ale nowoczesna, z mocnym prysznicem. Śniadanie bardzo smaczne, a nade wszystko właściciele - Barbara i Peter - bardzo pomocni i życzliwi. 


Gdzie zjeść/wypić?

Po śniadaniu przegadaliśmy chyba z pół godziny, o wszystkim i o niczym, skorzystaliśmy też z jej rekomendacji dotyczących jadłodajni, i jeszcze tego samego wieczoru zameldowaliśmy się w "The Quays", gdzie cudem udało nam się dostać stolik, musieliśmy go jednak zwolnić przed 19:00.


 

Dość szybko zrozumiałam, dlaczego właśnie to miejsce Barbara określiła swoim ulubionym. Miało fajny, bezpretensjonalny charakter, ładny wystrój świąteczny, miłą atmosferę i całkiem przyzwoite jedzenie. Z przyjemnością bym tam wróciła. 



Kolejnego dnia udaliśmy się do pubu Paddy'ego Linehana, "Moby Dick's", o którym już pisałam. Jednak naszym celem nie była strawa ani napitek - z uwagi na wszystkie memorabilia filmowe lokal nieco przypomina muzeum. 


Głupio mi jednak było traktować to miejsce niczym darmowe źródło wiedzy i sensacji, więc zamówiliśmy sobie po kawie i przysiedliśmy na jednej z sof, aby w spokoju ją wypić. 



Pani barmanka, kobieta w średnim wieku, była dla mnie niesamowicie wyrozumiała, przemiła, dostałam nawet taśmę, która była mi potrzebna do zaklejenia koperty, a jedyny klient siedzący wtedy przy barze, uczynnie schodził mi z drogi, jakbym była nie wiadomo jakim VIP-em, kiedy niczym niemiecki pancernik krążyłam po całym lokalu i przyglądałam się poszczególnym pamiątkom. Onieśmieliło mnie to przemiłe i ciepłe przyjęcie, tutaj również wróciłabym z wielką przyjemnością. 

 

Na pożegnalny lunch wybraliśmy restaurację "Clancy's" przy nabrzeżu, i to również był udany wybór. Miejsce nieco bardziej formalne niż te dwa poprzednie, ryba z frytkami była tutaj lepsza niż w pierwszym pubie, a mój wrap z frytkami był wprost przepyszny!


 

Wrażenie popsuła nieco moja zupa. Chowder Połówka był gorący, moja zupa zaś chłodna, a niczego tak bardzo nie lubię jak chłodnych "gorących napojów": herbaty, kawy i zupy. 



Zanim jednak wyruszyliśmy w drogę powrotną, kolejny raz udaliśmy się na spacer po mieście, tym razem jednak w świetle dziennym. Youghal jest urocze zarówno za dnia, jak i nocą. Jako że był to okres przed Bożym Narodzeniem, miasto było odpowiednio udekorowane, co nadawało mu przytulności i klimatu. 



Ten dzienny spacer znacząco wpłynął na nasz pozytywny odbiór tego miasta. I nie mówię tutaj o walorach estetycznych, bo te choć nie bez znaczenia, bledną przy ludzkiej dobroci i życzliwości. 



To był jeden z tych pięknych zimowych dni - słońce intensywnie świeciło od samego rana, a szron pokrywał nawierzchnię. Miasto było nadal uśpione, bo chociaż pogoda dopisywała, po nabrzeżu spacerowało niewielu ludzi.



Jednym z nich był Irlandczyk wyprowadzający na spacer swojego niesfornego szczeniaka. Mijając się z Połówkiem wymienił z nim grzecznościowe powitanie, po czym tajemniczy nieznajomy zareagował na jego "Hi, how are you", przystając i stwierdzając: "hej, to nie jest lokalny akcent z Youghal! Skąd przybywasz, błędny rycerzu?" (aż chciałoby się odpowiedzieć: "z PGR-u Ryczywół" - taki żarcik). 


I w ten niepozorny sposób rozpoczęła się ich przemiła pogawędka. Kiedy wyłoniłam się zza winkla (byłam nieco w tyle, bo przecież jak na nawiedzoną turystkę przystało, musiałam zrobić tysiąc niemal identycznych zdjęć), nieco zdębiałam, bo panowie namiętnie ze sobą rozmawiali, jakby byli najlepszymi przyjaciółmi, i w pierwszej chwili tak właśnie pomyślałam, kiedy do nich dołączyłam - że Połówek trafił na jakiegoś swojego znajomego i teraz zaciekle nadrabiają zaległości.  



To nie był nikt nam znany, ale człowiek z ogromnym potencjałem, żeby stać się bardzo dobrym znajomym. Rozmowa bardzo dobrze się kleiła, zahaczała o wiele wątków, a sam Irlandczyk okazał się człowiekiem nie tylko otwartym na innych, ale także światłym - sam intensywnie podróżował w młodości, zwiedził wiele krajów, miał też sporą lokalną wiedzę, bo serdecznie zachęcał nas między innymi do wizyty w średniowiecznej świątyni, Saint Mary's Collegiate Church, kościele, który jest wyjątkowy pod wieloma względami (odkryto w nim m.in. starożytne ogrzewanie podłogowe) i jest jednym z najstarszych (jeśli nie najstarszym) w Irlandii. 


Ten wyjątkowy kościół to tylko jeden z wielu ciekawych zabytków Youghal. Osiemnastowieczna wieża zegarowa (Clock Gate) jest chyba tym, który najbardziej rzuca się w oczy. 


Dziś na szczęście nikt już nie zrzuca z jej okien wisielców. To tu bowiem powieszono irlandzkich patriotów w XVIII wieku, tak ku przestrodze, gdyby kolejnym nacjonalistom przyszły do głowy jeszcze inne głupie pomysły.  


Wieża służyła również jako tymczasowy areszt, wartownia i dzwonnica, a umieszczony na niej zegar wskazywał czas. Co ciekawe, jej kopuła miała tylko trzy tarcze zegara: jedną na wschodzie, jedną skierowaną na północ i jedną na południe. W latach 70. XVIII wieku uważano bowiem, że lud zamieszkujący obszary położone na zachód od Youghal, znajdujący się poza miejski murami obronnymi, nie musi wiedzieć, która godzina. 


A właśnie! Miasto ma całkiem dobrze zachowane mury miejskie, i choć nie są one tak okazałe jak te w walijskim Conwy, warto ruszyć ich śladem na to niecodzienne spotkanie ze średniowiecznymi reliktami. Warto też dla widoków! 



 


31 komentarzy:

  1. Czytałam, pamiętam i miło wspominam, bo to naprawdę dobry i ciekawy tekst był.
    Dom latarnika brzmi interesująco. Skoro ceny utrzymuje, znakiem tego, że ma cały czas obłożenie.
    Rzeczywiście wszystko inne natychmiast zbladło przy tym co opowiadasz o ludziach. Niesamowite. U nas nie do pomyślenia, no może jeszcze w mniejszych wioskach, ale też chyba nie...
    Piękny teren.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bóg zapłać, dobra kobieto, za te przemiłe słowa :) Bardzo je doceniam.

      Domek latarnika to zawsze doskonały pomysł - te miejsca są przesiąknięte historią, często też bardzo klimatyczne. To fajna, ale też przeważnie droga, alternatywa do pobytu w zwyczajnej noclegowni. Posiadłość Saoirse określana jest mianem luksusowej, więc cena też luksusowa ;) I to prawda, na brak zainteresowania nie narzeka, bo mimo wszystko zamożnych osób nie brakuje na świecie. Nocowałam już w kilku podobnych latarniach i z tego, co wyczytałam z księg gości, ludzie przyjeżdżają do nich z całego świata. Fascynacja latarniami nie jest niczym niespotykanym. Im dłużej czytałam te księgi, tym bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, że takich jak ja jest na pęczki :)

      To właśnie ci przesympatyczni ludzie sprawili, że tak bardzo miło wspominam ten wyjazd. Smutne jest to, że ludzie mogą być kim chcą, a mimo to często decydują się być dla drugiego świnią/wilkiem.

      Usuń
    2. Ogólnie rzadko się jaram jakimś tekstem na blogu, bo niewielu już zostało autorów, którzy potrafią pisać. Mam wrażenie, że nawet ja się spłycam na potrzeby czytelników. Niestety - jaki odbiorca - taki autor.
      A wiesz, że moja książka została uznana za staropolszczyznę? Daj Boże taki talent, żebym ja umiała staropolszczyzny używać, ale słowo daję, moja luzacka powieść, napisana przystępnie, jest za trudna dla współczesnego czytelnika. I generalnie często nawet na blogu widzę komentarze, że za dużo wątków i w zbyt trudny sposób napisane.

      Nie nocowałam nigdy w takich miejscach, ale jak była jakaś restauracja czy kawiarnia, czy to w latarni, czy w wieży ciśnień, albo nawet wieży zamkowej - to oczywiście, że musiałam wejść na kawkę! I na szczęście sporo takich jest w Polsce.
      To są indywidualne, zabytkowe miejsca z klimatem.

      To już nie wymaga komentarza, po prostu tak jest. Zastanawia mnie jednak, że ze świniami spotykam się w Polsce, a za granicą jeszcze nigdy.

      Usuń
    3. Jak ja Cię doskonale pod tym względem rozumiem! Nawet miałam o tym pisać w poprzednim komentarzu, ale doszłam do wniosku, że oszczędzę Wam tej gorzkiej tyrady. Tak jak pisałyśmy wcześniej - ludzie są leniwi i nie chce im się czytać długich tekstów, nawet jeśli są wartościowe. Łatwiej przecież "skroluje" się Instagrama. Miałam podobne odczucia ostatnio - że starasz się trzymać w ryzach, jeśli chodzi o liczbę zdjęć i ilość tekstu. W końcu, ileż można czytać, że za długo, za trudno, za dużo...? Rozumiem zatem Twoje rozczarowanie, bo sama czasami dochodzę do wniosku, że lepiej dać innym to, czego chcą, czyli miałkie treści, niż rozbudowane i wartościowe artykuły. Te miałkie, jak na papkę przystało, łatwiej ludziom wchodzą ;)

      Choć muszę zaznaczyć, że to "jaki odbiorca - taki autor" działa też w drugą stronę: jaki autor - taki odbiorca. Dani blogerzy skupiają wokół siebie konkretny typ czytelnika. Ja na przykład nie czytam, nie odwiedzam i nie komentuję blogów, których autor mi nie odpowiada. Nie będę też należeć do grona czytelników, jeśli z jakiegoś powodu nie interesują mnie określone treści.

      Proszę Cię... zerknęłam z ciekawości na recenzje i większość z nich jest tak kiepska pod względem językowym, że szkoda mówić. Autorzy sami sobie wystawili świadectwo poprzez swoją ignorancję. Zresztą widzę, że w wielu miejscach to te same osoby odpowiadają za czarny PR książki.
      Nie czytałam jej, pamiętam, że te fragmenty, które udostępniałaś na blogu były świetne. Bardzo podobał mi się poetycki sposób narracji. Znalazłam na legimi obszerny fragment książki i muszę powiedzieć, że czytałam z wypiekami na twarzy! I tak, trafiło się w tekście kilka przestarzałych zwrotów albo słów, które nie są w powszechnym użyciu, ale to raczej plus. Ja zawsze się cieszę, kiedy dana lektura nie tylko mnie relaksuje i cieszy, ale także uczy. Jak widać niektórzy są zbyt leniwi, żeby posłużyć się słownikiem, nawet tym wirtualnym, który przecież jest na wyciągnięcie ręki.

      Fajne jest właśnie to, że te nietypowe atrakcje, wieże i różnej maści budowle (jak np. brukselskie Atomium, wieża Eiffla albo Space Needle w Seattle) mają kawiarenki i oferują kawę na wysokości :)

      A tak w ogóle, to chciałabym przeprosić wszystkie świnie, jeśli jakaś to czytała, bo to porównane do nich jest niesprawiedliwe i krzywdzące. Tak samo jak zwrot, że "ludzie to zwierzęta". Nie. Ludzie są gorsi niż zwierzęta. Te ostatnie, mam wrażenie, często przerastają niektórych IQ i EQ.

      Usuń
    4. Zwłaszcza, że to tylko blog, więc powiedzmy, że podchodzę do niego po macoszemu, aż tak się nie staram i nie nazywam go moją twórczością literacką, ja tam piszę bardzo potocznie. Poprzedni zaś, tak. Miałam blog, gdzie byłam staranna w budowie treści. Czytelnicy mnie zniechęcili do tego.
      Do pisania powieści też mnie zniechęcili, skoro na wszystkie recenzje, tylko jedna osoba przeczytała ze zrozumieniem, a reszta nie wie o co chodzi, więc zjechała książkę jak psa.
      Teraz piszę krótkie opowiadanie jednotorowe bez bohaterów (inni ludzie będą tylko wspominani). Jestem ciekawa czy czytelnicy zrozumieją przesłanie tej treści, czy też okaże się za trudne.

      Dokładnie tak samo robię, bywam na blogach, które mnie interesują - wyłącznie. I zazwyczaj są to blogi starszych osób. I co ciekawsze - spodziewałam się umiejętności czytania ze zrozumieniem, ale te starsze osoby też mi piszą, że za długie i za trudne i się gubią w wielowątkowości.

      Ludzie nie tylko są leniwi - głupieją.

      Ostatnio kawę na wysokości piłam w wieży ciśnień w Zabrzu, wcześniej w Giżycku.

      Usuń
    5. No jeszcze by tego brakowało, żebyś pisała bloga staropolszczyzną - co za dużo to niezdrowo! ;) Zlituj się, kobieto, to już ponad możliwości czytelników ;)

      Trochę nie rozumiem tego samoumartwiania się innych - jeśli ktoś ma problemy z czytaniem długich tekstów, nie podobają mu się takie wpisy, to po co się męczy i zagląda na cudzą stronę? Czytanie blogów nie jest lekturą obowiązkową. Niech sobie znajdzie blog obrazkowy.

      Dla mnie to trochę jak czytanie książki - robię to dla przyjemności. Wchodzę, kiedy mam czas i ochotę, z szacunku do autora czytam to, co napisał, to, czym chce się podzielić ze swoimi czytelnikami. Jak pisałam gdzieś wyżej, jeśli nie interesuje mnie dany blog/autor, to po prostu nie czytam.

      A dlaczego głupieją? Bo nie czytają ;) Nadużywanie social mediów też ogłupia.

      Usuń
    6. Kiedyś to zrobię. 😎 Po złości. 😆

      Czasami robię się wredna i pytam wprost - to po co zaglądasz jak nie umiesz przebrnąć? Po co jesteś w blogosferze, czemu nie zalogujesz się na TikToka?
      Raz miałam ambitnego czytelnika, który z kolei krytykował mnie za wstawianie zdjęć. On by chciał przeczytać porządny tekst literacki bez przerywników, które go rozpraszają, a ja robię "notki-fotki" nie wiadomo po co. 😅

      Z kolei ja to nazywam czytaniem listów. Kiedyś pisało się ręcznie długie listy i nikt nigdy nie narzekał, że jest wiele wątków, nikt nigdy się nie pogubił.

      Rolki, rolki, jeszcze raz rolki + telewizja, samo oglądanie i słuchanie = człowiek nastawił mózg na obiór, czytanie ze zrozumieniem to za duży wysiłek.

      Usuń
    7. Czemu nie? :) To byłby interesujący eksperyment :)
      Myślałam nad tym trochę i doszłam do wniosku, że najbardziej narzekają ci, którzy zaglądają i komentują dla komentarza zwrotnego, bo chcący sobie na niego zasłużyć, trzeba się przemęczyć, przeczytać i coś napisać, aby było wiadomo, że się było i czytało. Jeśli ktoś zagląda bezinteresownie, bo lubi, to raczej nie będzie marudził, że długo, no ale może się mylę.

      Gdybyś nie wstawiała zdjęć, to byłyby głosy, że za dużo tekstu i warto by było wpleść w niego zdjęcia :) Jeszcze się taki nie urodził, coby wszystkim dogodził. Rób swoje. Ci, którzy lubią Twoją twórczość, będą zaglądać z przyjemnością.

      Ja zawsze narzekałam, że listy są za krótkie! Zresztą, do dzisiaj mi to zostało - im dłuższy, tym lepszy :) To były piękne czasy. Tak długo czekało się na list, a kiedy już się go dostało w ręce, to nie chciało się go odłożyć. Tradycyjna korespondencja wymagała znacznie większego wysiłku, a także pieniędzy, a mimo to ludzie do siebie pisali. Szkoda, że ten piękny zwyczaj umiera. Jakie czasy, takie obyczaje.

      Usuń
    8. Raz jeden przeprowadziłam bardzo podobny eksperyment. Napisałam poemat rymowany. Pod spodem małe P.S., wspomniałam w nim o czymś zupełnie innym na zasadzie informacji tylko. Ani jeden komentarz nie dotyczył poematu, wszyscy mi odpowiadali na P.S.
      To było z pięć lat temu może.

      Tak właśnie, jeśli ktoś lubi, to będzie czytał. Reszta nie wiem po co to robi.
      Tych tzw. "folowersów" czy jakoś tak, mało do mnie wpada, natychmiast lądują w spamie. ;]

      Z czasów liceum bardzo miło wspominam długie, wielokartkowe, pisane maczkiem listy. ręcznie robione papeterie, albo te kupione. To było zawsze niesamowite i ekscytujące!

      Usuń
    9. Haha, nie kojarzę tego. No cóż, rzuciłaś im brzytwę, to się niej uchwycili jak tonący ;) Ja pewnie też bym nie skomentowała, bo poematy to nie do końca moja bajka, aż tak inteligentna to ja nie jestem ;)

      Może to jakaś odmiana sadomasochizmu? ;) Cierpią katusze na widok długiego tekstu, ale jednocześnie nie mogą sobie odmówić przyjemności z wbicia szpileczki?

      Ach tak, "uwielbiam" komentarze typu "super blog" :) Czasami ostro ze sobą walczę, żeby nie wrzucić do kubełka na śmieci. No, ale na szczęście nie często muszę testować cierpliwość i silną wolę, bo moja strona jest mocno niszowa, więc mało kto tu zagląda.

      Zgadzam się w całej rozciągłości, zresztą nie tak dawno rozmawiałyśmy na ten temat :) Różnimy się jedynie tym, że ja nadal pieczołowicie przechowuję moje listy :)

      Usuń
    10. To był bardzo prosty tekst, opowieść o pewnym spotkaniu napisana humorystycznie. ;)
      "Bal na kurhanie", taki nosił tytuł, dotyczył spotkania w sylwestrową noc. :) Z małym dreszczykiem i z jajem. I go już nie mam, przepadł razem ze starym blogiem. Jak wiele powieści i powiastek, do którym nie zamierzałam już wracać. Po prostu nie warto tworzyć w necie.

      Usuń
    11. Bez względu na to, czy zamierzałaś do nich wracać czy nie, szkoda, że nie udało Ci się na czas eksportować zawartości bloga, ale z tego co kojarzę, to Ty sama go przypadkowo usunęłaś chyba? Ja swoją blogową przygodę rozpoczynałam na Onecie i pewnie do dzisiaj bym tam pisała, gdyby nie to, że zlikwidowali platformę blogującą. Na szczęście dali nam czas i okazję do przeniesienia zawartości w inne miejsce.

      Usuń
    12. Tak, przypadkowo, ale odcięłam sobie ogromny ciężar. Na emigracji nie byłam samodzielna, nie miałam grupy psiapiółek, ani nic z tych spraw. A powiedzmy sobie szczerze, że mąż to nie wszystko. ;) No i blog stał się moim oknem do świata żywych na kilka lat.
      Przejmowałam się nim, żyłam nim. Wylewałam tam nawet smutne rzeczy.
      To był strzał w dziesiątkę żeby to od siebie odciąć raz na zawsze i więcej do tego nie wracać. Tam było dużo chorych emocji. A to co było naprawdę przydatne, zostało na dysku, czyli wszystkie zdjęcia stamtąd.
      Zaczynałam blogowanie na tenbicie, potem przeszłam na Onet, ale nowy Interfejs mnie przegonił na mylog. I zostałabym tam, gdyby nie skasowali platformy. Tam nauczyłam się operować grafiką w html'u, podkładać muzykę pod stronę i wiele różnych fajnych rzeczy jak własne szablony. I sam tekst można było modernizować, a tu niewiele zrobię poza zmianą czcionki, koloru tła czy szerokości kolumny. Tzn. może Blogspota da się modernizować, ale nie potrafię.

      Usuń
    13. Coś w tym jest. Mam wrażenie, że Wasz powrót do Polski był kołem ratunkowym nie tylko dla Waszego związku, ale także potrzebnym Wam nowym rozdziałem. Czasem tak właśnie trzeba - odciąć się grubą krechą od tego, co było, nie patrzeć za siebie tylko z optymizmem iść naprzód.

      Nie miałam pojęcia, że Twoje blogowe korzenie sięgają tak daleko! W ogóle nie mam pojęcia, co to ten tenbit i mylog - kiedy ja do Ciebie trafiłam, byłaś już na blogspocie.
      O tak - blog uczy nowego!

      Usuń
    14. Dokładnie tak było jak mówisz.

      Blogowanie zaczęłam jak miałam... hmm... 16 albo 17 lat. I to były zazwyczaj mroczne klimaty, różne opowiadania, wiersze, graficznie na czarno. Wenę na teksty miałam nieustającą. W dorosłym życiu musiałam się zastopować, bo nie zawsze można wyciągnąć kartkę i notować. Nauczyłam się ignorować przychodzące pomysły, wiem, że jestem mniej twórcza niż kiedyś.

      Usuń
    15. No ja zdecydowanie później od Ciebie, byłam już dobrze po dwudziestce (ech, kiedy to było!)
      Tej weny to Ci zawsze zazdrościłam! Zawsze zastanawiałam się, jak to jest być przez nią zalewanym. To chyba po prostu znaczy, że jesteś urodzoną pisarką :)

      Zdaje się, że rozmawiałyśmy na ten temat niedawno i doszłyśmy do wniosku, że najlepsze twórczo godziny tracimy, kiedy jesteśmy w pracy i nie możemy tak po prostu usiąść do komputera i pisać ;)

      Usuń
  2. Ciekawa wycieczka i tyle szczegółów nam zdradziłaś - gdzie zjeść, gdzie przenocować itp. Pięknie udekorowane sklepy - jak ja to lubię ! Najważniejsze jednak to to, że ludzie uprzejmi, serdeczni , otwarci i pomocni. Zawsze wydaje mi się, że jak jest się turystą to trochę inaczej odbiera się rzeczywistość, ale tylko trochę. Pozdrawiam cieplutko :))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie sądzę, by było tu wielu czytelników podążających moimi śladami, ale może komuś przyda się ta wiedza, kto wie?

      Ja również bardzo lubię te świąteczne dekoracje, tak samo zresztą jak kolorowe fronty sklepowe, domy... To wszystko sprawia, że miasto od razu wygląda zdecydowanie bardziej atrakcyjnie. Nie ma nic gorszego niż szara, ponura i depresyjna zabudowa. Kolorowe budynki zawsze wywołują mój uśmiech i zainteresowanie.

      Zapewne tak jest, turysta w dużej mierze patrzy przez różowe okulary.

      Usuń
  3. wszystko co opisujesz jest arcyciekawe. I pokazane w zabawny sposób :)

    Co do knajpek polecanych przez właścicieli noclegów to mam mieszane uczucia. Już nam się zdarzyło kilka razy, że polecali swoich znajomych/rodzinę i nie koniecznie to były fajne miejsca z dobrym jedzeniem. Ostatnio taka wtopa była na Santorini. Nasz Dżordż polecił nam knajpę gdzie pracował jego kuzyn i było średnio. Jedzenie w miarę ok (choć potem jedliśmy o wiele lepiej) ale za to jeden z kelnerów był ewidentnie na rauszu w pracy. Także ja nie lubię korzystać z tych polecajek.

    Bożonarodzeniowe dekoracje zawsze mnie powalają te za granicą. U nas już się o wiele wiecej dekoruje niż kiedyś ale jakoś te nasze nie są jeszcze takie jak zagraniczne. Jednak u Was są bardziej kolorowe i na bogato i kreatywniejsze. Kiedyś chyba w tym czasie wyjadę gdzieś żeby to zobaczyć na żywo :) choć nie na same święta tylko tak okołoświątecznie. Świąt poza domem sobie jednak nie wyobrażam. Szczególnie grudniowych.

    Fajny jest ten zaczepialski zwyczaj. W Stanach to jest na każdym kroku. Wszędzie ludzie mnie zaczepiali i życzyli miłego dnia czy pytali skąd i dokąd zmierzam. W sklepie, na parkingu, na stacji i o zgrozo w toalecie. U nas tego jednak nie ma. Nawet w turystycznych miastach.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale miło coś takiego przeczytać :) Dzięki!

      Pamiętam Waszego Dżordża "z dżungli" ;) Bo to Grek był, a oni są bardzo rodzinni, więc Wasza kasa musiała zostać w rodzinie ;) Wiesz, to było tak, że ona wzięła mapę miasta i zaczęła objaśniać co i jak - pokazywać zabytki, restauracje... Nie powiedziała, żeby iść zjeść w konkretne miejsce. To ja ją zapytałam "a która z tych restauracji jest Twoją ulubioną?", i tak się dowiedziałam, że The Quays właśnie. Tak sobie z ciekawości przed chwilą sprawdziłam, i każda z tych tutaj przedstawionych ma wysokie noty w sieci. Na TripAdvisor Clancy's jest na pierwszym miejscu z oceną 4.5 na 5, na drugim The Quays. Wszystko, co jedliśmy było bardzo smaczne. W The Quays niepotrzebnie zamówiłam dwa dania, sam chowder z chlebem by mi wtedy wystarczył. A w Clancy's bardzo smakowała mi ta sfotografowana tarteletka, wrap zaś przyprawił mnie o kulinarny orgazm ;) Połówek również był bardzo zadowolony ze swoich wyborów. Tak więc nie żałujemy niczego, zdaję sobie jednak sprawę, że w wielu turystycznych miejscach te rekomendacje są zwykłymi transakcjami biznesowymi: ty robisz reklamę nam, my robimy tobie.

      Rzadko podróżuję w grudniu z uwagi na pogodę i psikusy, które może zmajstrować (odwołane loty, ślizgawica na drodze, większe ryzyko kolizji/wypadku), ale ten wyjazd mnie zachwycił i dał mocno do myślenia - przez tę świąteczną atmosferę, urodziwe dekoracje wszystko wyglądało podwójnie atrakcyjnie, i to właśnie wtedy doszłam do wniosku, że muszę zrobić sobie z tego grudniową tradycję :)

      Polska zawsze była w tyle w porównaniu z Zachodem, widzę jednak, że i do Was powoli docierają różne zachodnie zwyczaje. Dekoracje domów bardzo mi się podobają, sama np. bardzo lubię wieszać na drzwiach okolicznościowe wieńce - jesienne, wiosenne, bożonarodzeniowe czy wielkanocne.

      W Polsce też mi się zdarzało, że ktoś mnie zaczepiał, ale to były bardziej interesowne gesty - na przystanku ludzie często zagadywali o godzinę, autobus, a kiedyś nawet jakiś śmiałek podszedł zapytać, czy dam mu numer telefonu :) No i oczywiście zdarzali się uliczni sprzedawcy przeróżnych magicznych specyfików, albo ci oferujący mi interes mojego życia ;)

      Zdecydowanie nie jestem duszą towarzystwa, raczej #Drużyna_Introwertyka, ale jak trafię na swój rodzaj człowieka, to wtedy wychodzę ze swojej skorupy i możemy razem konie kraść. Większość ludzi działa mi jednak na nerwy, bo ludzka głupota przechodzi ludzkie pojęcie. Są jednak, na szczęście, prawdziwe perełki.

      Usuń
    2. ano Dżordż był specyficzny i jego knajpka nam nie podeszła ale pamiętam, że nasz gospodarz z Toskanii też nam polecał miejscówkę do jedzenia która z kolei była tak wyśrubowana, że ceny nas poraziły i żeśmy tam nie zjedli. To była restauracja a jednak we Włoszech stołujemy się w trattoriach i pizzeriach i innych tańszych miejscach. Więc raczej sami sobie szukamy jednak miejsc do konsumpcji.

      Właśnie może dobrym pomysłem jest zwiedzanie Bożonarodzeniowych jarmarków. Ja bym mogła skoczyć np. do Wiednia :)

      Tak tak już nie jesteśmy globalną wioską już dekorujemy domy i choinki na podwórkach i balustrady w blokach ale jednak te zagraniczne daekoracje nadal są lepsze i mnie bardziej się podobają.

      Nie o takie zwykłe zaczepki mi chodzi. Takie to ja prawie mam codziennie. Mam coś w sobie co przyciąga gaduły i zwykle na przystankach dyskutuje albo w poczekalniach. Ale takie właśnie zagadywanie skąd jesteś. To się u nas raczej nie zdarza.

      Czytam teraz fajny poradnik o takich właśnie charakterologicznych różnicach między ludźmi.

      Usuń
    3. zapraszam sama-wiesz-gdzie :D

      Usuń
    4. Ja na szczęście nie mam tak nieciekawych doświadczeń, zawsze można sobie samemu wyszukać w sieci, na TripAdvisor na przykład. Tam ma się niezależną opinię. Tak trochę abstrahując od restauracji, to w zamierzchłych czasach zdarzało się, że podjeżdżaliśmy do jakiejś noclegowni, gdzie wszystkie pokoje były już wyprzedane, a gospodyni polecała swoją sąsiadkę, albo dzwoniła po okolicy, aby dowiedzieć się, czy ktoś inny ma wolne miejsca. Miłe to było. Ciekawa jestem czy w Polsce właściciel pensjonatu poleciłby gościom swojego sąsiada? ;) Ale to było w czasach przed Bookingiem, kiedy nie robiło się rezerwacji online.

      Zawsze to sobie obiecuję, marzę o tym, a potem przychodzi grudzień i nic z tego nie wychodzi! Nic dziwnego - samo się nie zrobi!

      Nie dziwi mnie to. Wielu Polaków, którzy byli w ten sposób zagadywani przez Irlandczyków, narzekało na to. Pamiętam też pewną młodą dziewczynę, która przyjechała na zarobkowe wakacje do Irlandii, poszła sprzątać dom do jakiejś Irlandki, a potem zbulwersowana opowiadała, że "baba miała coś nie tak z głową, bo cały czas pytała ją, czy wszystko OK?".
      No jak ona mogła dopytywać sprzątaczkę, która po raz pierwszy była u niej w domu, a do tego pochodziła z innego kraju, czy wszystko jest OK i czy czegoś nie potrzebuje?!

      Usuń
    5. właśnie tak robimy. Szukamy sami :)

      Nie wiem jak takie polecajki teraz działają bo jak sama wiesz nie urlopuję się w Polsce. Także nie mam pojęcia czy nadal tak jest.

      No właśnie może powinnyśmy tego bardziej pilnować i się jednak zmobilizować ;)

      Ja bym doceniła takie zainteresowanie ale biorąc pod uwagę te typy osobowości z książki to nawet rozumiem kto to doceni a komu będzie przeszkadzało :D

      Usuń
    6. Czasami opłaca się być Zosią-samosią :)

      No ja tym bardziej nie wiem :)

      Już nie mogę doczekać się SMS-a z biblioteki, że moje zamówienie jest gotowe! Chyba zniosę jajko!

      Usuń
    7. ha ha ha nie wiedziałam, że aż tak sie na nią nakręciłaś :)

      Usuń
    8. Nie tylko na nią - jestem teraz w książkowym cugu, czytam jedną za drugą, została mi już tylko jedna, i nie mogę się doczekać nowej dostawy, bo zamówiłam sobie mnóstwo ciekawych pozycji. Już ostrzę sobie na nie pazurki :)

      Usuń
    9. ja odkryłam kolejną perełkę ale to jak przeczytam dam znać :)

      Usuń
  4. Cudowna relacja! Jak jak kocham takie oglądać, przeglądać, czytać i rozmyślać nad nimi :) Pewnie dlatego, że sama rzadko podróżuję a teraz to już w ogóle domu za daleko nie opuszczę :D Ale wiem, że za kilka lat jeszcze będziemy zwiedzać, rodzinnie oczywiście :) Teraz pozostaję fanką relacji. Miejsca piękne, zdjęcia świetne. Naprawdę uroczy klimat :) Czuję się, jakbym była tam z tobą!
    Gdy gdzieś jestem, coś zwiedzam, jakieś nowe miasto czy kraj zawsze pierwsze co to jedzenie :D Ja bym mogła tylko od knajpki do restauracji i z powrotem. Uwielbiam odkrywać smaki :)
    Cudowny, mega inspirujący wpis!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Klaudia :) Nie spodziewałam się Ciebie tutaj, myślałam, że fizycznie i mentalnie jesteś już w szpitalu. Wielkie dzięki, że w tym gorącym dla Ciebie okresie znalazłaś jeszcze czas i chęci, by napisać mi tyle przemiłych słów - kochana jesteś! :) Gorąco trzymam za Ciebie kciuki i myślę o Tobie ciepło :)

      Na wszystko przyjdzie jeszcze pora, bez obaw :) No i masz rację, warto poznawać nowe miejsca od kuchni ;)

      Usuń