Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kosmetyki. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kosmetyki. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 25 grudnia 2018

O prezentach + ulubieńcy kosmetyczni minionego roku


Wow! Tego to się nie spodziewałam! Kiedy pisałam w poprzednim poście, że mamy już początek grudnia i teraz to już będzie z górki, wiedziałam, że czas szybko zleci, ale nie sądziłam, że aż tak! Szkoda tylko, że tyle lat musiało minąć, abym zrozumiała, czym powinnam zająć się w życiu - otóż... przepowiadaniem przyszłości! Wychodzi na to, że jestem w tym całkiem dobra!
Mówiąc o Bożym Narodzeniu, trudno nie wspomnieć o podarunkach, a to z kolei otwiera nam drzwi do jakże ciekawej dyskusji z serii "czego nie wypada dawać pod choinkę?", a także "najlepsze/najgorsze prezenty, jakie dostaliśmy".
Jeśli chodzi o to pierwsze, to zauważyłam, że u wielu ludzi dość wysoko na liście niepożądanych prezentów znajdują się kosmetyki, skarpety i kapcie, notabene rzeczy codziennego użytku, bardzo przydatne i praktyczne. I może właśnie na tym polega problem? Że nie są to prezenty, które wywoływałyby efekt "wow!", bo są tak pospolite, że aż nudne? A może istoty problemu należałoby dopatrywać się w samym obdarowanym, a dokładniej w jego braku dystansu do siebie? Słyszałam bowiem opinie, że podarowanie komuś kosmetyków do mycia jest odbierane jako przytyk i zachęta do... przykładania większej uwagi do higieny ciała.
Powiem szczerze, że musiałabym być naprawdę smutnym i podejrzliwym człowiekiem, sztywniarą z kijem od miotły w tyłku, by doszukiwać się drugiego dna tam, gdzie go zwyczajnie nie ma. Ale może to tylko moja perspektywa wynikająca w dużej mierze z tego, że wychowywałam się w środowisku osób, które bez żadnych podtekstów często obdarowywały solenizantów kosmetykami. Imieniny cioci, urodziny mamy, koleżanki? Żaden problem - kupi się jej dezodorant albo perfumy. Imieniny wujka, Dzień Dziadka? - Skarpety, pantofle, zestaw kosmetyków i alkohol wydawały się zawsze dobrym rozwiązaniem.
To było zupełnie normalne podejście do upominków z tytułu wspomnianych uroczystości, wynikające z absolutnie niewinnych zamiarów i dobrych chęci. Wszyscy jednak znamy powiedzenie o piekle, które jest wybrukowane dobrymi chęciami... Tu chciałabym jednak zaznaczyć, że ja wychowywałam się i dorastałam na wsi. Być może w mieście panowały i nadal panują nieco inne kryteria odnoszące się do tematu obdarowywania bliskich prezentami.
A jak to wygląda w moim przypadku? Jednym z moich najwyraźniejszych wspomnień z dzieciństwa jest to, kiedy stoję przed szklaną gablotką w spożywczaku "Społem" - znajdującym się w centrum naszej wioski - z kieszenią wypchaną drobnymi monetami, i zamierzam kupić mamie na urodziny rajstopy, dezodorant Extase i mydełko Fa tak bardzo świecące triumfy w latach 90. może nawet nie tyle dzięki reklamom co przebojowi disco polo, który nucili dosłownie wszyscy: i duzi i mali.
Do czego zmierzam? Do tego, że od zawsze kosmetyki stanowiły dla mnie normalny prezent. Nigdy bym się nie obraziła, gdybym je dostała i nigdy też nie pomyślałabym, że ktoś inny może poczuć się urażony dostając je w podarunku. Człowiek jednak dorasta i uczy się nowych rzeczy.
Rzecz jasna ważną rolę odgrywa tu też wartość samego podarunku. O ile nie przywiązywało się do niej zbyt wielkiej wagi w latach mojego dzieciństwa, czyli lat 90., o tyle w obecnych czasach wygląda to już nieco inaczej i pójście do kogoś na urodziny z super tanim mydłem i najtańszym dezodorantem nie jest najlepszym pomysłem, no chyba, że bardzo chcecie zerwać z kimś znajomość, ale nie bardzo wiecie, jak to zrobić, abyście za bardzo nie oberwali rykoszetem. Wtedy bardzo polecam kupno kostki mydła z najtańszej półki cenowej - tylko koniecznie nie zapomnijcie wręczyć tego wyszukanego prezentu w plastikowej reklamówce. Tak dla wzmocnienia efektu.
Ktoś może szlachetnie zaoponować: "ale jak to? A co z intencjami? Przecież to one powinny być najważniejsze, nie zaś sama wartość prezentu". To wszystko pięknie brzmi w teorii, w praktyce już nie bardzo, bo jednak sporo osób lubi dostawać piękne i drogie rzeczy, i dlatego jestem w stanie częściowo zrozumieć tych, którzy kręcą noskiem na tanie prezenty pod choinką i oczekują tylko tych luksusowych. Sama bym tak nie postąpiła, ale potrafię w pewnym stopniu zrozumieć takie myślenie.
A przy okazji dzisiejszej tematyki chciałam podzielić się z Wami kilkoma z moich ulubionych kosmetyków, których kupno raczej nikomu nie przyniesie wstydu, a obdarowanemu może za to dostarczyć sporo radości. A gdybyście mieli jakieś wątpliwości, to wiedzcie, że lista jest w całości niesponsorowana, a autorka nie otrzymała za reklamę żadnej gratyfikacji.
Jeszcze stosunkowo niedawno konsekwentnie ściągałam ze sklepów półek tanie płyny do mycia rąk. W moim rodzinnym domu zawsze używało się do tej czynności kostki mydła, ale w minionych latach życia jakoś tak rozwinęłam w sobie preferencje do płynów. Wydawały mi się wygodniejsze w użyciu, bardziej praktyczne [nie wymagały mydelniczki i nie brudziły umywalki], a dzięki zawartości pompki - o niebo bardziej higieniczne od mydła w kostce. Nigdy jednak nie widziałam potrzeby, aby wydawać na nie więcej pieniędzy niż to konieczne. Aż pewnego dnia w mojej pracy pojawiło się w łazience mydło w płynie Jo Malone Lime Basil & Mandarin. Umyłam nim ręce i przepadłam! To energetyczne połączenie zapachów błyskawicznie uwiodło moje nozdrza. Pamiętam, że wzięłam wtedy to mydło do rąk, mówiąc: "Wow! Co to za cudo?


Kojarzyłam tę markę, wiedziałam, że jest dość ekskluzywna, ale nigdy nie miałam okazji ani potrzeby testować żadnych jej produktów. Tymczasem zaś stało się coś niesamowitego: zakochałam się od pierwszego umycia rąk. Jednocześnie zrozumiałam, jak wielka przepaść dzieli tanie i drogie płyny do rąk. Ten miał wszystko: idealną konsystencję, uwodzicielski zapach cytrusów, a do tego piękne i minimalistyczne opakowanie z klasą. Byłby idealny, gdyby nie to, że cena sklepowa za 250 ml jest dość wysoka i przekracza trzydzieści kilka euro. Dlatego warto kupować go w strefie bezcłowej na lotniskach. Dostajemy go w prostej, kremowej torebce prezentowej z logo Jo Malone. Idealny na ekskluzywny prezent dla miłośniczki dobrych kosmetyków. I do... przyuczania dzieci do mycia rąk. Kosmetyk tak pięknie i intensywnie pachnie, że od razu czuć, czy dziecko umyło ręce, czy tylko kłamie, że to zrobiło. Poza tym tak pięknie pachnie, że może działać jako zachęta do większej higieny.
Zabrzmi to górnolotnie, ale od momentu użycia tego płynu od Jo Malone, moje życie nigdy nie wyglądało tak samo. Nagle dostrzegłam to, czego nie widziałam wcześniej, stosując moje zwyczajne i tanie płyny do rąk. Nagle wszystko zaczęło mi w nich przeszkadzać. Badziewne opakowanie z daleka informujące wszystkich o swojej taniości, ale nade wszystko sztuczny zapach i konsystencja. Ta okropna rzadka konsystencja, która wielokrotnie dosłownie przelatywała mi między palcami, powodowała, że zmuszona byłam kilkukrotnie naciskać pompkę, by mieć poczucie porządnie umytych rąk. To ta sama konsystencja sprawiła, że pewnego dnia po prostu straciłam cierpliwość i sfrustrowana powiedziałam to głośno i wyraźnie: "Mam dość tego gówna!" Nie jestem dumna z tych słów, ale z tego, co nastąpiło później - już tak. Niedługo później zamówiłam przez Internet dwie butelki mydła do rąk z L'Occitane o zapachu werbeny, i to była jedna z najlepszych decyzji, jakie podjęłam. Był to też swego rodzaju kompromis i test. Kompromis - bo nie chciałam wydawać fortuny na kilka butelek płynu od Jo Malone, a ten od L'Occitane jest znacznie tańszy przy czym ma większą pojemność. To był no-brainer.  Test - dlatego, że nigdy nie stosowałam płynu tej marki, korzystałam jednak z kilku innych jej kosmetyków i miałam uzasadnione podstawy, by sądzić, że to może być dobry zakup. Był. 


Solidna, plastikowa butelka o pojemności 500 ml pojawiła się w mojej głównej łazience w połowie października i co mnie ogromnie cieszy - nie zużyłam nawet połowy pojemnika, a nie jestem osobą, która myje ręce raz na dzień. Płyn jest niesamowicie wydajny i ma gęstą konsystencję - alleluja, już nic nie przecieka mi przez palce! Jak tylko skończył mi się stary i tani płyn w drugiej łazience, z ulgą zastąpiłam go tym od L'Occitane. Obecnie z niecierpliwością odliczam godziny i minuty do dnia, kiedy zużyje ostatnią kroplę taniego płynu z trzeciej łazienki - niedawno bowiem zrobiłam zakupy w Debenhams i kupiłam dwa kolejne płyny tej francuskiej firmy. Ta sama pojemność, inny zapach - lawenda. Tym razem wzięłam jeden w standardowym opakowaniu, a drugi w torebce - po opróżnieniu butelki wystarczy przelać do niej zawartość z torebki. Nie dość, że produkujemy w ten sposób mniej śmieci, to dodatkowo płacimy za płyn znacznie mniejszą cenę. Zdecydowanie polecam! Najpierw kupno płynu w plastikowej butelce [najlepiej w promocyjnej cenie], potem zaś dokupywanie torebek. 


Jo Malone nadal uwielbiam, ale jako że jej produkt jest znacznie droższy, będę się nim rozpieszczać tylko w wyjątkowych okazjach - przede wszystkim wtedy, kiedy uda mi się go kupić kilka euro taniej. W międzyczasie zaś z uwielbieniem będę stosować kosmetyki L'Occitane. Obydwa są jednak mercedesami wśród płynów do rąk! 

Składając zamówienie w sklepie, postanowiłam kupić też tradycyjne mydło, głównie ze względu na Połówka, bo on lubi najpierw porządnie się namydlić kostką, a potem wyszorować gąbką. Wybrałam dwa zapachy: mleczny i lawendowy o tej samej wadze - 250g. Mydło jest ogromne, przez co idealne dla mężczyzn. Pewnie nie powinnam tego pisać, ale zrobiłam to celowo, jako że nie lubię politycznej poprawności i paranoicznego doszukiwania się seksizmu, ksenofobii i rasizmu tam, gdzie ich nie ma. Piszę o tym w nawiązaniu do gównoburzy, jaka niedawno rozpętała się z powodu chusteczek higienicznych "mansize" firmy Kleenex. Otóż po nagonce, jaką przypuścili na nią przeciwnicy seksizmu, firma postanowiła zmienić nazwę chusteczek z "mansize" na "extra large". Tak jakby było coś złego w określeniu produktu jako "w rozmiarze męskim".  Tak więc kostka mydła z L'Occitane en Provence o wadze 250g ma zdecydowanie idealne wymiary dla męskich rąk. Firma oferuje też mniejsze kostki o 100 gramach, ale zdecydowanie bardziej opłaca się kupować te większe. 

Płyn do rąk z L'Occitane, "suchy" olejek z Nuxe [wiem, że to brzmi jak oksymoron, ale taka jest właśnie nazwa tego kosmetyku] oraz płyn do demakijażu z Lancôme z miodem akacjowym to moje płynne złoto - uwielbiam stosować każdy z nich. Olejek z Nuxe [kolejna francuska firma godna uwagi] ma przepiękny zapach i z powodzeniem można stosować go na twarz, ciało, a nawet robić maseczki na włosy. Można go nabyć w różnych pojemnościach, z tego, co jednak zauważyłam, opcja z 100 ml wydaje się być najlepsza, głównie dlatego, że zawiera atomizer, co znacznie ułatwia aplikację. Olejek odżywia, zmiękcza, naprawia szkody i uzależnia! Jest super, nie polubiłam się jednak z balsamem do ust z tej firmy, mimo że bardzo lubię miód w kosmetykach. Dość niepraktyczne opakowanie [słoiczek] i balsam z lubością "przechodzący" z moich ust na zęby  - to dwa największe minusy.  


Uwielbiam za to płyn do demakijażu z Lancôme. Produkt droższy od tych które możemy nabyć w supermarkecie, jest za to niesamowicie wydajny. Jedna-dwie pompki zdecydowanie wystarczają na porządne umycie całej twarzy. Zabrałam go ze sobą, jadąc w czerwcu na wakacje nad oceanem, gdzie zaczęłam go stosować i nadal mam do dyspozycji ponad pół butelki! Podstawa mojej pielęgnacji twarzy. Używam go zamiennie z innym produktem do demakijażu od Lancôme - gel éclat. Obydwa mają ciekawą konsystencję - ten pierwszy nie lubi się z zimnem, a co za tym idzie, latem jest ciekły, zimą zaś przechodzi w stan "stały". Zastyga, ale nadal można go stosować. 


Gel éclat z kolei po wyciśnięciu na dłoń wygląda bardziej jak klej niż żel. Ze względu na specyficzną konsystencję może być trudno opróżnić tubkę. Jak sobie z tym radzę? Zawsze aplikuję ten żel naciskając na górną część tubki, nie na jej środek. Z tych dwóch kosmetyków zdecydowanie jednak wolę ten z miodem akacjowym, choć obydwa są godne uwagi i dobrze się wywiązują ze swoich ról. 


Kolejne produkty z Lancôme, do których bardzo chętnie wracam, to tusze do rzęs [wszystkie z serii Hypnôse są świetne, mam jednak wrażenie, że najnowsza mascara - Monsieur Big odstaje poziomem], balsam do ciała z linii zapachowej "La vie est belle" [myślę, że ucieszy każdą miłośniczkę tych perfum, jest wyjątkowo trwały i powabnie pachnie] oraz seria Énergie de vie. Jest bardzo przyjemna w stosowaniu, daje fajne, orzeźwiające uczucie. 




Tajemnicą poliszynela jest fakt, że skóra pod oczami jest cieńsza i wymaga specjalnego traktowania. Przez długi czas ją jednak zaniedbywałam, unikając aplikacji kremów w te newralgiczne okolice - zawsze, ale to zawsze kremy przedostawały się do moich oczu i nieznośnie szczypały. Problem rozwiązał się, kiedy natrafiłam na krem z awokado z Kiehl's. Wspaniała, kremowa konsystencja. Nigdy więcej szczypania! Aż chce się powtórzyć slogan reklamowy pewnego szamponu - "no more tears!". 


Produkt, który posiadałam tylko raz, i który od razu bardzo polubiłam, to krem Moisture Surge z Clinique. Był częścią zestawu, który kupił mi Połówek po swojej podróży samolotem [Ryanair sprzedawał go w okazyjnej cenie]. W pudełku znajdowało się także serum pod oczy w formie roll-on, co bardzo ułatwia aplikację, a także mgiełka, którą umieściłam w lodówce, i która to wielokrotnie ratowała mi życie w minione upalne lato. Moje serce skradł jednak nawilżający krem o przyjemnej, żelowej konsystencji. Niestety dość szybko się skończył - kiedyś w przypływie szczerości Połówek wyznał mi, że podkradał mi go z łazienki, bo fajnie nawilżał mu skórę twarzy. 



To by było wszystko. Jestem bardzo ciekawa, czy Wy macie swoich kosmetycznych ulubieńców, a jeśli tak, to jakich? Bardzo chętnie zapoznam się z Waszymi doświadczeniami, więc jeśli wiecie o istnieniu czegoś, co może zrewolucjonizować moje życie, nie bądźcie psem ogrodnika - podzielcie się wiedzą.  
A na koniec życzę Wam przyjemnej końcówki świąt, a także dużo zdrowia, szczęścia i wielu pięknych dni w tym nadchodzącym 2019 roku! Dziękuję Wam, że byliście ze mną nie tylko w tym roku, ale także w tych minionych latach!

środa, 8 stycznia 2014

Mikołaj się napracował, a Filomena ma już nowy dom

Jeszcze do niedawna żyłam w przekonaniu, że święty Mikołaj przychodzi tylko do dobrych dzieci. Nie mogło być inaczej, skoro taką prawdę przekazywano dziatwie z pokolenia na pokolenie. Tymczasem doświadczenia z kilku ostatnich lat dobitnie pokazują co innego. Może kiedyś, w odległej przeszłości, tak to wyglądało, ale pozmieniał się świat, pozmieniały się Mikołaje. Mówcie co chcecie, ale ja tam jestem święcie przekonana, że ten dziadyga z workiem na plecach, w czerwonym kubraku, co spuszcza się przez komin, to stary perwers jest lubujący się w niegrzecznych dziewczynkach. Daleko mi do słodkiego aniołka i niewinnej dziuni, a mimo to pod choinką znalazłam mnóstwo prezentów, mimo że w najśmielszych marzeniach widziałam tam tylko jeden. Mikołaju, skądkolwiek przybywasz, kimkolwiek jesteś, należy Ci się ukłon z przyklękiem, kufelek piwa i biuściasta kobita. Wykazałeś się niesłychanie trafnym gustem, szczodrobliwością i dobrocią serca przewyższającą tę Matki Teresy. Masz chłopie gest! A my dzięki Tobie mieliśmy - i zapewne jeszcze będziemy mieć - mnóstwo godzin dobrej zabawy, relaksu i uciechy.





Książki, filmy, płyty CD, gry planszowe, kosmetyki – umiejętnie dobrane są naprawdę świetnym prezentem. „Pan tu nie stał” i „Wsiąść do pociągu” to dwie gry planszowe, które wyjątkowo przypadły nam do gustu. Ta pierwsza nawiązuje do czasów PRL-u i stania w kolejkach za towarem. Ta druga jest z kolei o ruchu kolejowym, przemierzaniu różnych tras europejskich. Świetna zabawa zarówno dla dzieci jak i dorosłych.




Ilość naszych łupów książkowych pozwala mi przypuszczać, że przez jakieś najbliższe dwa-trzy miesiące nie będę zaglądać do biblioteki. W sobotę oddałam do niej wypożyczony w grudniu stos.



Biorę chwilowy urlop od Jamesa Pattersona. Książki, które ostatnio czytałam, trochę mnie zawiodły. Zmieniam tematykę, zmieniam autora. „Między nami” M. Tusk i „Oskar i pani Róża” E. E. Schmitta już przeczytałam. Teraz przerabiam „Cień Dextera” Jeffa Lindsaya i „Gaumardżos! Opowieści z Gruzji” Anny i Marcina Mellerów. Recenzja powinna ukazać się za jakiś czas.



Zestaw czterech sezonów „Love/Hate”, irlandzkiego serialu kryminalnego, to był przesympatyczny i zupełnie niespodziewany upominek. Nie sądziłam, że ten serial tak bardzo mnie wciągnie. Zaczęliśmy go oglądać bodajże w pierwszy dzień świąt i kilka dni później mieliśmy za sobą wszystkie dwadzieścia dwa odcinki. Dobra gra aktorska, chwytliwa i aktualna tematyka [przestępczość narkotykowa w Dublinie], intrygująca fabuła. Lubię filmy i seriale, których akcja toczy się w znanych mi miejscach. Wtedy nabierają one dla mnie zupełnie innego wymiaru. To nie był jednak jedyny powód, dla którego tak bardzo polubiłam ten serial. Szkoda, że tak mało odcinków powstało. Pozostał niedosyt i niecierpliwe oczekiwanie na najnowszą serię.




W zimowe wieczory filiżanka kawy i kubek gorącej herbaty nabierają zupełnie innego znaczenia. Dzięki szczodrobliwości Mikołaja wzbogaciliśmy się nie tylko o ekspres ciśnieniowy Tassimo, lecz także o zapas smakowitych herbat prosto z Polski. Jako że nie jesteśmy zbyt wielkimi miłośnikami espresso, ekspres wyjątkowo przypadł nam do gustu. Dzięki niemu przygotowywanie cappuccino i latte jest bajecznie przyjemne i proste. Po ponad dwóch tygodniach użytkowania dostrzegam tylko jedną małą wadę tego ekspresu – kapsułki znikają w tempie… ekspresowym. Nie jest to najtańsze rozwiązanie dla tych, którzy dość często piją kawę. A tak na marginesie - gdybyście wiedzieli, gdzie można kupić w Irlandii eleganckie, pojemne (przynajmniej 330ml, najlepiej z uchwytem) szklanki do latte/macchiato, to będę dozgonnie wdzięczna. Te przyniesione przez Mikołaja, okazały się odrobinę za niskie. Są w sam raz do cappuccino w rozmiarze L, ale już nie do latte XL.



Do mojej kolekcji perfum dołączyła długo wyczekiwana woda toaletowa Versace, Bright Crystal. Jakoś nigdy nie mogłam na nią natrafić w miejscowych drogeriach. Ciężkie i przytłaczające zapachy, boa dusiciele z serii Chanel n°5 to nie moja bajka. Wolę zapachy lekkie, eleganckie, powabne i zmysłowe. Bright Crystal przypadł mi do gustu, ale nie zdetronizował moich ulubieńców. Zapach przyjemny, ale mam wrażenie, że u mnie trzyma się blisko skóry i że nikt - łącznie ze mną - go nie wyczuwa. Wolałabym, by bardziej mnie otulał. Trwałość również mogłaby być nieco lepsza. Mimo że jeszcze nie zebrałam za nie tak przemiłego komplementu jak wtedy, kiedy po raz pierwszy pojawiłam się w pracy "ubrana" w perfumy J'adore, i tak jestem z nich zadowolona.



Kosmetyki L’Occitane to jakość i klasa. Warte swojej ceny, warte uwagi. Zestaw, który otrzymałam, zawiera kosmetyczkę, żel pod prysznic, krem do rąk, stóp, mydełko, balsam do ciała i mini pomadkę do ust. Każdy z tych produktów zawiera masło shea, które bardzo lubię. Po otwarciu kosmetyczki wydobył się z niej obłędny zapach kosmetyków. Jeszcze nie miałam okazji wszystkich przetestować. Na nieco wysuszone usta stosowałam pomadkę, ale mam wrażenie, że dużo lepiej spisuje się u mnie ta z Nivea Hydro Care – świetnie nawilża usta. Zawsze mam ją w torebce. To zdecydowanie moja ulubiona pomadka z serii Nivea. Skuteczna a do tego tania jak barszcz.



Kokos i miód to kolejne składniki, które lubię w kosmetykach. Z żelem pod prysznic Yves Rocher z miodem i muesli jeszcze nie miałam do czynienia. Do tej pory w mojej łazience najczęściej gościły żele pod prysznic i płyny do kąpieli z Radox. Uwielbiam je za obłędne linie zapachowe, wydajność i przystępną cenę. Nie zmienia to jednak faktu, że z zainteresowaniem zapoznam się z kokosowym mydełkiem Yves Rocher i miodowym żelem pod prysznic tej samej firmy. Ogromne podziękowania dla wariackiego Mikołaja z Polski! Wiesz, że to było szaleństwo z Twojej strony, prawda?



Płyty. Niezbyt często słucham ich w domu, jednak nie wyobrażam sobie spędzania kilku godzin w aucie bez dobrej muzy. Szczęśliwym trafem upodobania muzyczne Połówka są bardzo zbliżone do moich. Są jednak małe wyjątki. Ja nie podzielam jego sympatii do Muse [podoba mi się zaledwie kilka piosenek tego zespołu], on z kolei nie przepada za cenionymi przeze mnie Kings of Leon. Bezpieczna dawka, którą może przyjąć bez skutków ubocznych, ogranicza się u niego do kilku utworów. W aucie mamy na szczęście sześciopłytowy odtwarzacz CD – zazwyczaj znajdują się w nim dwie moje płyty, dwie jego i dwie, które obydwoje możemy słuchać do woli, bez ukradkowego wciskania przycisku zmiany płyty. Krążek The Killers „Direct Hits”, zawierający największe hity tej grupy, z pewnością umili nam niejedną podróż i pozwoli uniknąć wzroku pełnego wyrzutów ze strony poszkodowanego. To akurat jeden z tych bandów, który obydwoje bardzo lubimy. "Killersi" ciągle trzymają wysoki poziom. „Mechanical Bull” – najnowsza płyta Kings of Leon szybko przypadła mi do gustu. To mój ulubiony album tej grupy. Tuż po „Only By The Night” i „Come Around Sundown”. Mam z nimi wiele wspaniałych wspomnień z trasy. Liczę, że „mechaniczny byk” również dostarczy mi mnóstwo cudnych emocji i będzie za jakiś czas nierozerwalną częścią moich irlandzkich wspomnień.



A skoro już mowa o irlandzkich klimatach muzycznych, to wzbogaciłam się także o dwa albumy skromnych lecz uzdolnionych „chłopców” z The High Kings. Zawsze świetnie spisywali się wtedy, kiedy miałam ochotę na trochę irlandzkiego folku. „Friends for Life” to ich najnowsza płyta, która ukazała się w 2013 roku. Panowie zaserwowali fanom coś nowego, coś z czym jeszcze nie do końca się oswoiłam. Nie sądzę, by ten krążek zyskał kiedyś tytuł mojego ulubionego. Do gustu bardziej przypadła mi ich starsza płyta, na które umieszczono dobrze mi znane ballady. Minusem tej płyty jest zdecydowanie jej opakowanie. Czy Was też denerwują te nietrwałe, papierowe opakowania? Nie znoszę ich. To ostatnio jakaś plaga wśród płyt kompaktowych.



Assassin’s Creed IV: Black Flag to oczywiście upominek dla Połówka. Bo jak wiadomo, mężczyźni to duże dzieci. Zabawki do Xboxa i PS3 zawsze w cenie. Choć przyznam uczciwe, że nie jestem ich zwolenniczką, a na połówkowe PS3 regularnie łypię okiem. Odgrażam mu się, że kiedyś przez przypadek się pośliznę i je zniszczę. Nowy Assassin jest jeszcze dziewiczy. Czeka na swój czas. Nic mi zatem nie wiadomo, czy jest godny polecenia.



Na koniec pozostaje mi ogłosić szczęśliwego zwycięzcę, który otrzyma książkę autorstwa Martina Sixsmitha – „Philomenę”. Do wzięcia udziału w losowaniu zgłosiły się cztery osoby. Przypisałam Wam numery zgodnie z kolejnością zgłaszania: 1. Rose, 2. Hrabina, 3. Marta, 4. Una Invitada. Najchętniej wysłałabym książkę każdej z Was, bo uważam, że jest wartościowa i godna przeczytania, jednak w moim miejscowym sklepie książka rozeszła się niczym świeże bułeczki. Mam tylko jeden egzemplarz, który powędruje do... Marty! Gratuluję i proszę o podesłanie mi maila z adresem. Najlepiej w przeciągu dwóch tygodni. Jeśli po tym czasie zwycięzca się nie zgłosi, książka może powędrować do innego szczęśliwca. A tak na marginesie – Marto, czy jesteś tą samą osobą, która kilka lat temu wygrała u mnie dvd „Córka Ryana”? Bo jeśli tak, to powinnaś grać w lotto, kobieto. Niebywałe szczęście do losowań!