Wow! Tego to się nie
spodziewałam! Kiedy pisałam w poprzednim poście, że mamy już początek grudnia i
teraz to już będzie z górki, wiedziałam, że czas szybko zleci, ale nie
sądziłam, że aż tak! Szkoda tylko, że tyle lat musiało minąć, abym zrozumiała, czym
powinnam zająć się w życiu - otóż... przepowiadaniem przyszłości! Wychodzi na
to, że jestem w tym całkiem dobra!
Mówiąc o Bożym Narodzeniu,
trudno nie wspomnieć o podarunkach, a to z kolei otwiera nam drzwi do jakże ciekawej
dyskusji z serii "czego nie wypada dawać pod choinkę?", a także
"najlepsze/najgorsze prezenty, jakie dostaliśmy".
Jeśli chodzi o to
pierwsze, to zauważyłam, że u wielu ludzi dość wysoko na liście niepożądanych
prezentów znajdują się kosmetyki, skarpety i kapcie, notabene rzeczy
codziennego użytku, bardzo przydatne i praktyczne. I może właśnie na tym polega
problem? Że nie są to prezenty, które wywoływałyby efekt "wow!", bo
są tak pospolite, że aż nudne? A może istoty problemu należałoby dopatrywać się
w samym obdarowanym, a dokładniej w jego braku dystansu do siebie? Słyszałam
bowiem opinie, że podarowanie komuś kosmetyków do mycia jest odbierane jako
przytyk i zachęta do... przykładania większej uwagi do higieny ciała.
Powiem szczerze, że
musiałabym być naprawdę smutnym i podejrzliwym człowiekiem, sztywniarą z kijem
od miotły w tyłku, by doszukiwać się drugiego dna tam, gdzie go zwyczajnie nie
ma. Ale może to tylko moja perspektywa wynikająca w dużej mierze z tego, że
wychowywałam się w środowisku osób, które bez żadnych podtekstów często obdarowywały
solenizantów kosmetykami. Imieniny cioci, urodziny mamy, koleżanki? Żaden
problem - kupi się jej dezodorant albo perfumy. Imieniny wujka, Dzień Dziadka?
- Skarpety, pantofle, zestaw kosmetyków i alkohol wydawały się zawsze dobrym
rozwiązaniem.
To było zupełnie normalne
podejście do upominków z tytułu wspomnianych uroczystości, wynikające z
absolutnie niewinnych zamiarów i dobrych chęci. Wszyscy jednak znamy powiedzenie
o piekle, które jest wybrukowane dobrymi chęciami... Tu chciałabym jednak
zaznaczyć, że ja wychowywałam się i dorastałam na wsi. Być może w mieście
panowały i nadal panują nieco inne kryteria odnoszące się do tematu
obdarowywania bliskich prezentami.
A jak to wygląda w moim
przypadku? Jednym z moich najwyraźniejszych wspomnień z dzieciństwa jest to,
kiedy stoję przed szklaną gablotką w spożywczaku "Społem" - znajdującym
się w centrum naszej wioski - z kieszenią wypchaną drobnymi monetami, i
zamierzam kupić mamie na urodziny rajstopy, dezodorant Extase i mydełko Fa tak
bardzo świecące triumfy w latach 90. może nawet nie tyle dzięki reklamom co
przebojowi disco polo, który nucili dosłownie wszyscy: i duzi i mali.
Do czego zmierzam? Do
tego, że od zawsze kosmetyki stanowiły dla mnie normalny prezent. Nigdy bym się
nie obraziła, gdybym je dostała i nigdy też nie pomyślałabym, że ktoś inny może
poczuć się urażony dostając je w podarunku. Człowiek jednak dorasta i uczy się
nowych rzeczy.
Rzecz jasna ważną rolę
odgrywa tu też wartość samego podarunku. O ile nie przywiązywało się do niej
zbyt wielkiej wagi w latach mojego dzieciństwa, czyli lat 90., o tyle w
obecnych czasach wygląda to już nieco inaczej i pójście do kogoś na urodziny z
super tanim mydłem i najtańszym dezodorantem nie jest najlepszym pomysłem, no
chyba, że bardzo chcecie zerwać z kimś znajomość, ale nie bardzo wiecie, jak to
zrobić, abyście za bardzo nie oberwali rykoszetem. Wtedy bardzo polecam kupno
kostki mydła z najtańszej półki cenowej - tylko koniecznie nie zapomnijcie
wręczyć tego wyszukanego prezentu w plastikowej reklamówce. Tak dla wzmocnienia
efektu.
Ktoś może szlachetnie zaoponować:
"ale jak to? A co z intencjami? Przecież to one powinny być najważniejsze,
nie zaś sama wartość prezentu". To wszystko pięknie brzmi w teorii, w
praktyce już nie bardzo, bo jednak sporo osób lubi dostawać piękne i drogie
rzeczy, i dlatego jestem w stanie częściowo zrozumieć tych, którzy kręcą
noskiem na tanie prezenty pod choinką i oczekują tylko tych luksusowych. Sama
bym tak nie postąpiła, ale potrafię w pewnym stopniu zrozumieć takie myślenie.
A przy okazji dzisiejszej
tematyki chciałam podzielić się z Wami kilkoma z moich ulubionych kosmetyków,
których kupno raczej nikomu nie przyniesie wstydu, a obdarowanemu może za to
dostarczyć sporo radości. A gdybyście mieli jakieś wątpliwości, to wiedzcie, że
lista jest w całości niesponsorowana, a autorka nie otrzymała za reklamę żadnej
gratyfikacji.
Jeszcze stosunkowo
niedawno konsekwentnie ściągałam ze sklepów półek tanie płyny do mycia rąk. W
moim rodzinnym domu zawsze używało się do tej czynności kostki mydła, ale w
minionych latach życia jakoś tak rozwinęłam w sobie preferencje do płynów.
Wydawały mi się wygodniejsze w użyciu, bardziej praktyczne [nie wymagały
mydelniczki i nie brudziły umywalki], a dzięki zawartości pompki - o niebo
bardziej higieniczne od mydła w kostce. Nigdy jednak nie widziałam potrzeby,
aby wydawać na nie więcej pieniędzy niż to konieczne. Aż pewnego dnia w mojej
pracy pojawiło się w łazience mydło w płynie Jo Malone Lime Basil &
Mandarin. Umyłam nim ręce i przepadłam! To energetyczne połączenie zapachów błyskawicznie
uwiodło moje nozdrza. Pamiętam, że wzięłam wtedy to mydło do rąk, mówiąc:
"Wow! Co to za cudo?
Kojarzyłam tę markę,
wiedziałam, że jest dość ekskluzywna, ale nigdy nie miałam okazji ani potrzeby testować
żadnych jej produktów. Tymczasem zaś stało się coś niesamowitego: zakochałam
się od pierwszego umycia rąk. Jednocześnie zrozumiałam, jak wielka przepaść
dzieli tanie i drogie płyny do rąk. Ten miał wszystko: idealną konsystencję,
uwodzicielski zapach cytrusów, a do tego piękne i minimalistyczne opakowanie z
klasą. Byłby idealny, gdyby nie to, że cena sklepowa za 250 ml jest dość wysoka
i przekracza trzydzieści kilka euro. Dlatego warto kupować go w strefie
bezcłowej na lotniskach. Dostajemy go w prostej, kremowej torebce prezentowej z
logo Jo Malone. Idealny na ekskluzywny prezent dla miłośniczki dobrych
kosmetyków. I do... przyuczania dzieci do mycia rąk. Kosmetyk tak pięknie i
intensywnie pachnie, że od razu czuć, czy dziecko umyło ręce, czy tylko kłamie,
że to zrobiło. Poza tym tak pięknie pachnie, że może działać jako zachęta do
większej higieny.
Zabrzmi to górnolotnie,
ale od momentu użycia tego płynu od Jo Malone, moje życie nigdy nie wyglądało
tak samo. Nagle dostrzegłam to, czego nie widziałam wcześniej, stosując moje
zwyczajne i tanie płyny do rąk. Nagle wszystko zaczęło mi w nich przeszkadzać. Badziewne
opakowanie z daleka informujące wszystkich o swojej taniości, ale nade wszystko
sztuczny zapach i konsystencja. Ta okropna rzadka konsystencja, która
wielokrotnie dosłownie przelatywała mi między palcami, powodowała, że zmuszona
byłam kilkukrotnie naciskać pompkę, by mieć poczucie porządnie umytych rąk. To
ta sama konsystencja sprawiła, że pewnego dnia po prostu straciłam cierpliwość
i sfrustrowana powiedziałam to głośno i wyraźnie: "Mam dość tego gówna!"
Nie jestem dumna z tych słów, ale z tego, co nastąpiło później - już tak.
Niedługo później zamówiłam przez Internet dwie butelki mydła do rąk z
L'Occitane o zapachu werbeny, i to była jedna z najlepszych decyzji, jakie
podjęłam. Był to też swego rodzaju kompromis i test. Kompromis - bo nie
chciałam wydawać fortuny na kilka butelek płynu od Jo Malone, a ten od
L'Occitane jest znacznie tańszy przy czym ma większą pojemność. To był no-brainer. Test - dlatego, że nigdy nie stosowałam płynu
tej marki, korzystałam jednak z kilku innych jej kosmetyków i miałam
uzasadnione podstawy, by sądzić, że to może być dobry zakup. Był.
Solidna, plastikowa
butelka o pojemności 500 ml pojawiła się w mojej głównej łazience w połowie
października i co mnie ogromnie cieszy - nie zużyłam nawet połowy pojemnika, a
nie jestem osobą, która myje ręce raz na dzień. Płyn jest niesamowicie wydajny
i ma gęstą konsystencję - alleluja, już nic nie przecieka mi przez palce! Jak
tylko skończył mi się stary i tani płyn w drugiej łazience, z ulgą zastąpiłam
go tym od L'Occitane. Obecnie z niecierpliwością odliczam godziny i minuty do
dnia, kiedy zużyje ostatnią kroplę taniego płynu z trzeciej łazienki - niedawno
bowiem zrobiłam zakupy w Debenhams i kupiłam dwa kolejne płyny tej francuskiej
firmy. Ta sama pojemność, inny zapach - lawenda. Tym razem wzięłam jeden w
standardowym opakowaniu, a drugi w torebce - po opróżnieniu butelki wystarczy
przelać do niej zawartość z torebki. Nie dość, że produkujemy w ten sposób
mniej śmieci, to dodatkowo płacimy za płyn znacznie mniejszą cenę. Zdecydowanie
polecam! Najpierw kupno płynu w plastikowej butelce [najlepiej w promocyjnej
cenie], potem zaś dokupywanie torebek.
Jo Malone nadal uwielbiam,
ale jako że jej produkt jest znacznie droższy, będę się nim rozpieszczać tylko
w wyjątkowych okazjach - przede wszystkim wtedy, kiedy uda mi się go kupić
kilka euro taniej. W międzyczasie zaś z uwielbieniem będę stosować kosmetyki
L'Occitane. Obydwa są jednak mercedesami wśród płynów do rąk!
Składając zamówienie w
sklepie, postanowiłam kupić też tradycyjne mydło, głównie ze względu na
Połówka, bo on lubi najpierw porządnie się namydlić kostką, a potem wyszorować
gąbką. Wybrałam dwa zapachy: mleczny i lawendowy o tej samej wadze - 250g.
Mydło jest ogromne, przez co idealne dla mężczyzn. Pewnie nie powinnam tego
pisać, ale zrobiłam to celowo, jako że nie lubię politycznej poprawności i
paranoicznego doszukiwania się seksizmu, ksenofobii i rasizmu tam, gdzie ich
nie ma. Piszę o tym w nawiązaniu do gównoburzy, jaka niedawno rozpętała się z
powodu chusteczek higienicznych "mansize" firmy Kleenex. Otóż po
nagonce, jaką przypuścili na nią przeciwnicy seksizmu, firma postanowiła
zmienić nazwę chusteczek z "mansize" na "extra large". Tak
jakby było coś złego w określeniu produktu jako "w rozmiarze męskim".
Tak więc kostka mydła z L'Occitane en
Provence o wadze 250g ma zdecydowanie idealne wymiary dla męskich rąk. Firma
oferuje też mniejsze kostki o 100 gramach, ale zdecydowanie bardziej opłaca się
kupować te większe.
Płyn do rąk z L'Occitane,
"suchy" olejek z Nuxe [wiem, że to brzmi jak oksymoron, ale taka jest
właśnie nazwa tego kosmetyku] oraz płyn do demakijażu z Lancôme z miodem
akacjowym to moje płynne złoto - uwielbiam stosować każdy z nich. Olejek z Nuxe
[kolejna francuska firma godna uwagi] ma przepiękny zapach i z powodzeniem
można stosować go na twarz, ciało, a nawet robić maseczki na włosy. Można go
nabyć w różnych pojemnościach, z tego, co jednak zauważyłam, opcja z 100 ml
wydaje się być najlepsza, głównie dlatego, że zawiera atomizer, co znacznie
ułatwia aplikację. Olejek odżywia, zmiękcza, naprawia szkody i uzależnia! Jest
super, nie polubiłam się jednak z balsamem do ust z tej firmy, mimo że bardzo
lubię miód w kosmetykach. Dość niepraktyczne opakowanie [słoiczek] i balsam z
lubością "przechodzący" z moich ust na zęby - to dwa największe minusy.
Uwielbiam za to płyn do
demakijażu z Lancôme. Produkt droższy od tych które możemy nabyć w
supermarkecie, jest za to niesamowicie wydajny. Jedna-dwie pompki zdecydowanie
wystarczają na porządne umycie całej twarzy. Zabrałam go ze sobą, jadąc w
czerwcu na wakacje nad oceanem, gdzie zaczęłam go stosować i nadal mam do
dyspozycji ponad pół butelki! Podstawa mojej pielęgnacji twarzy. Używam go
zamiennie z innym produktem do demakijażu od Lancôme - gel éclat. Obydwa mają
ciekawą konsystencję - ten pierwszy nie lubi się z zimnem, a co za tym idzie,
latem jest ciekły, zimą zaś przechodzi w stan "stały". Zastyga, ale
nadal można go stosować.
Gel éclat z kolei po
wyciśnięciu na dłoń wygląda bardziej jak klej niż żel. Ze względu na specyficzną
konsystencję może być trudno opróżnić tubkę. Jak sobie z tym radzę? Zawsze
aplikuję ten żel naciskając na górną część tubki, nie na jej środek. Z tych
dwóch kosmetyków zdecydowanie jednak wolę ten z miodem akacjowym, choć obydwa
są godne uwagi i dobrze się wywiązują ze swoich ról.
Kolejne produkty z Lancôme,
do których bardzo chętnie wracam, to tusze do rzęs [wszystkie z serii Hypnôse
są świetne, mam jednak wrażenie, że najnowsza mascara - Monsieur Big odstaje
poziomem], balsam do ciała z linii zapachowej "La vie est belle"
[myślę, że ucieszy każdą miłośniczkę tych perfum, jest wyjątkowo trwały i
powabnie pachnie] oraz seria Énergie de vie. Jest bardzo przyjemna w
stosowaniu, daje fajne, orzeźwiające uczucie.
Tajemnicą poliszynela jest
fakt, że skóra pod oczami jest cieńsza i wymaga specjalnego traktowania. Przez
długi czas ją jednak zaniedbywałam, unikając aplikacji kremów w te newralgiczne
okolice - zawsze, ale to zawsze kremy przedostawały się do moich oczu i
nieznośnie szczypały. Problem rozwiązał się, kiedy natrafiłam na krem z awokado
z Kiehl's. Wspaniała, kremowa konsystencja. Nigdy więcej szczypania! Aż chce
się powtórzyć slogan reklamowy pewnego szamponu - "no more tears!".
Produkt, który posiadałam
tylko raz, i który od razu bardzo polubiłam, to krem Moisture Surge z Clinique.
Był częścią zestawu, który kupił mi Połówek po swojej podróży samolotem
[Ryanair sprzedawał go w okazyjnej cenie]. W pudełku znajdowało się także serum
pod oczy w formie roll-on, co bardzo ułatwia aplikację, a także mgiełka, którą
umieściłam w lodówce, i która to wielokrotnie ratowała mi życie w minione
upalne lato. Moje serce skradł jednak nawilżający krem o przyjemnej, żelowej
konsystencji. Niestety dość szybko się skończył - kiedyś w przypływie
szczerości Połówek wyznał mi, że podkradał mi go z łazienki, bo fajnie nawilżał
mu skórę twarzy.
To by było wszystko.
Jestem bardzo ciekawa, czy Wy macie swoich kosmetycznych ulubieńców, a jeśli
tak, to jakich? Bardzo chętnie zapoznam się z Waszymi doświadczeniami, więc
jeśli wiecie o istnieniu czegoś, co może zrewolucjonizować moje życie, nie
bądźcie psem ogrodnika - podzielcie się wiedzą.
A na koniec życzę Wam
przyjemnej końcówki świąt, a także dużo zdrowia, szczęścia i wielu pięknych dni
w tym nadchodzącym 2019 roku! Dziękuję Wam, że byliście ze mną nie tylko w tym
roku, ale także w tych minionych latach!