Jeszcze do niedawna żyłam w przekonaniu, że święty Mikołaj przychodzi tylko do dobrych dzieci. Nie mogło być inaczej, skoro taką prawdę przekazywano dziatwie z pokolenia na pokolenie. Tymczasem doświadczenia z kilku ostatnich lat dobitnie pokazują co innego. Może kiedyś, w odległej przeszłości, tak to wyglądało, ale pozmieniał się świat, pozmieniały się Mikołaje. Mówcie co chcecie, ale ja tam jestem święcie przekonana, że ten dziadyga z workiem na plecach, w czerwonym kubraku, co spuszcza się przez komin, to stary perwers jest lubujący się w niegrzecznych dziewczynkach. Daleko mi do słodkiego aniołka i niewinnej dziuni, a mimo to pod choinką znalazłam mnóstwo prezentów, mimo że w najśmielszych marzeniach widziałam tam tylko jeden. Mikołaju, skądkolwiek przybywasz, kimkolwiek jesteś, należy Ci się ukłon z przyklękiem, kufelek piwa i biuściasta kobita. Wykazałeś się niesłychanie trafnym gustem, szczodrobliwością i dobrocią serca przewyższającą tę Matki Teresy. Masz chłopie gest! A my dzięki Tobie mieliśmy - i zapewne jeszcze będziemy mieć - mnóstwo godzin dobrej zabawy, relaksu i uciechy.
Książki, filmy, płyty CD, gry planszowe, kosmetyki – umiejętnie dobrane są naprawdę świetnym prezentem. „Pan tu nie stał” i „Wsiąść do pociągu” to dwie gry planszowe, które wyjątkowo przypadły nam do gustu. Ta pierwsza nawiązuje do czasów PRL-u i stania w kolejkach za towarem. Ta druga jest z kolei o ruchu kolejowym, przemierzaniu różnych tras europejskich. Świetna zabawa zarówno dla dzieci jak i dorosłych.
Ilość naszych łupów książkowych pozwala mi przypuszczać, że przez jakieś najbliższe dwa-trzy miesiące nie będę zaglądać do biblioteki. W sobotę oddałam do niej wypożyczony w grudniu stos.
Biorę chwilowy urlop od Jamesa Pattersona. Książki, które ostatnio czytałam, trochę mnie zawiodły. Zmieniam tematykę, zmieniam autora. „Między nami” M. Tusk i „Oskar i pani Róża” E. E. Schmitta już przeczytałam. Teraz przerabiam „Cień Dextera” Jeffa Lindsaya i „Gaumardżos! Opowieści z Gruzji” Anny i Marcina Mellerów. Recenzja powinna ukazać się za jakiś czas.
Zestaw czterech sezonów „Love/Hate”, irlandzkiego serialu kryminalnego, to był przesympatyczny i zupełnie niespodziewany upominek. Nie sądziłam, że ten serial tak bardzo mnie wciągnie. Zaczęliśmy go oglądać bodajże w pierwszy dzień świąt i kilka dni później mieliśmy za sobą wszystkie dwadzieścia dwa odcinki. Dobra gra aktorska, chwytliwa i aktualna tematyka [przestępczość narkotykowa w Dublinie], intrygująca fabuła. Lubię filmy i seriale, których akcja toczy się w znanych mi miejscach. Wtedy nabierają one dla mnie zupełnie innego wymiaru. To nie był jednak jedyny powód, dla którego tak bardzo polubiłam ten serial. Szkoda, że tak mało odcinków powstało. Pozostał niedosyt i niecierpliwe oczekiwanie na najnowszą serię.
W zimowe wieczory filiżanka kawy i kubek gorącej herbaty nabierają zupełnie innego znaczenia. Dzięki szczodrobliwości Mikołaja wzbogaciliśmy się nie tylko o ekspres ciśnieniowy Tassimo, lecz także o zapas smakowitych herbat prosto z Polski. Jako że nie jesteśmy zbyt wielkimi miłośnikami espresso, ekspres wyjątkowo przypadł nam do gustu. Dzięki niemu przygotowywanie cappuccino i latte jest bajecznie przyjemne i proste. Po ponad dwóch tygodniach użytkowania dostrzegam tylko jedną małą wadę tego ekspresu – kapsułki znikają w tempie… ekspresowym. Nie jest to najtańsze rozwiązanie dla tych, którzy dość często piją kawę. A tak na marginesie - gdybyście wiedzieli, gdzie można kupić w Irlandii eleganckie, pojemne (przynajmniej 330ml, najlepiej z uchwytem) szklanki do latte/macchiato, to będę dozgonnie wdzięczna. Te przyniesione przez Mikołaja, okazały się odrobinę za niskie. Są w sam raz do cappuccino w rozmiarze L, ale już nie do latte XL.
Do mojej kolekcji perfum dołączyła długo wyczekiwana woda toaletowa Versace, Bright Crystal. Jakoś nigdy nie mogłam na nią natrafić w miejscowych drogeriach. Ciężkie i przytłaczające zapachy, boa dusiciele z serii Chanel n°5 to nie moja bajka. Wolę zapachy lekkie, eleganckie, powabne i zmysłowe. Bright Crystal przypadł mi do gustu, ale nie zdetronizował moich ulubieńców. Zapach przyjemny, ale mam wrażenie, że u mnie trzyma się blisko skóry i że nikt - łącznie ze mną - go nie wyczuwa. Wolałabym, by bardziej mnie otulał. Trwałość również mogłaby być nieco lepsza. Mimo że jeszcze nie zebrałam za nie tak przemiłego komplementu jak wtedy, kiedy po raz pierwszy pojawiłam się w pracy "ubrana" w perfumy J'adore, i tak jestem z nich zadowolona.
Kosmetyki L’Occitane to jakość i klasa. Warte swojej ceny, warte uwagi. Zestaw, który otrzymałam, zawiera kosmetyczkę, żel pod prysznic, krem do rąk, stóp, mydełko, balsam do ciała i mini pomadkę do ust. Każdy z tych produktów zawiera masło shea, które bardzo lubię. Po otwarciu kosmetyczki wydobył się z niej obłędny zapach kosmetyków. Jeszcze nie miałam okazji wszystkich przetestować. Na nieco wysuszone usta stosowałam pomadkę, ale mam wrażenie, że dużo lepiej spisuje się u mnie ta z Nivea Hydro Care – świetnie nawilża usta. Zawsze mam ją w torebce. To zdecydowanie moja ulubiona pomadka z serii Nivea. Skuteczna a do tego tania jak barszcz.
Kokos i miód to kolejne składniki, które lubię w kosmetykach. Z żelem pod prysznic Yves Rocher z miodem i muesli jeszcze nie miałam do czynienia. Do tej pory w mojej łazience najczęściej gościły żele pod prysznic i płyny do kąpieli z Radox. Uwielbiam je za obłędne linie zapachowe, wydajność i przystępną cenę. Nie zmienia to jednak faktu, że z zainteresowaniem zapoznam się z kokosowym mydełkiem Yves Rocher i miodowym żelem pod prysznic tej samej firmy. Ogromne podziękowania dla wariackiego Mikołaja z Polski! Wiesz, że to było szaleństwo z Twojej strony, prawda?
Płyty. Niezbyt często słucham ich w domu, jednak nie wyobrażam sobie spędzania kilku godzin w aucie bez dobrej muzy. Szczęśliwym trafem upodobania muzyczne Połówka są bardzo zbliżone do moich. Są jednak małe wyjątki. Ja nie podzielam jego sympatii do Muse [podoba mi się zaledwie kilka piosenek tego zespołu], on z kolei nie przepada za cenionymi przeze mnie Kings of Leon. Bezpieczna dawka, którą może przyjąć bez skutków ubocznych, ogranicza się u niego do kilku utworów. W aucie mamy na szczęście sześciopłytowy odtwarzacz CD – zazwyczaj znajdują się w nim dwie moje płyty, dwie jego i dwie, które obydwoje możemy słuchać do woli, bez ukradkowego wciskania przycisku zmiany płyty. Krążek The Killers „Direct Hits”, zawierający największe hity tej grupy, z pewnością umili nam niejedną podróż i pozwoli uniknąć wzroku pełnego wyrzutów ze strony poszkodowanego. To akurat jeden z tych bandów, który obydwoje bardzo lubimy. "Killersi" ciągle trzymają wysoki poziom. „Mechanical Bull” – najnowsza płyta Kings of Leon szybko przypadła mi do gustu. To mój ulubiony album tej grupy. Tuż po „Only By The Night” i „Come Around Sundown”. Mam z nimi wiele wspaniałych wspomnień z trasy. Liczę, że „mechaniczny byk” również dostarczy mi mnóstwo cudnych emocji i będzie za jakiś czas nierozerwalną częścią moich irlandzkich wspomnień.
A skoro już mowa o irlandzkich klimatach muzycznych, to wzbogaciłam się także o dwa albumy skromnych lecz uzdolnionych „chłopców” z The High Kings. Zawsze świetnie spisywali się wtedy, kiedy miałam ochotę na trochę irlandzkiego folku. „Friends for Life” to ich najnowsza płyta, która ukazała się w 2013 roku. Panowie zaserwowali fanom coś nowego, coś z czym jeszcze nie do końca się oswoiłam. Nie sądzę, by ten krążek zyskał kiedyś tytuł mojego ulubionego. Do gustu bardziej przypadła mi ich starsza płyta, na które umieszczono dobrze mi znane ballady. Minusem tej płyty jest zdecydowanie jej opakowanie. Czy Was też denerwują te nietrwałe, papierowe opakowania? Nie znoszę ich. To ostatnio jakaś plaga wśród płyt kompaktowych.
Assassin’s Creed IV: Black Flag to oczywiście upominek dla Połówka. Bo jak wiadomo, mężczyźni to duże dzieci. Zabawki do Xboxa i PS3 zawsze w cenie. Choć przyznam uczciwe, że nie jestem ich zwolenniczką, a na połówkowe PS3 regularnie łypię okiem. Odgrażam mu się, że kiedyś przez przypadek się pośliznę i je zniszczę. Nowy Assassin jest jeszcze dziewiczy. Czeka na swój czas. Nic mi zatem nie wiadomo, czy jest godny polecenia.
Na koniec pozostaje mi ogłosić szczęśliwego zwycięzcę, który otrzyma książkę autorstwa Martina Sixsmitha – „Philomenę”. Do wzięcia udziału w losowaniu zgłosiły się cztery osoby. Przypisałam Wam numery zgodnie z kolejnością zgłaszania: 1. Rose, 2. Hrabina, 3. Marta, 4. Una Invitada. Najchętniej wysłałabym książkę każdej z Was, bo uważam, że jest wartościowa i godna przeczytania, jednak w moim miejscowym sklepie książka rozeszła się niczym świeże bułeczki. Mam tylko jeden egzemplarz, który powędruje do... Marty! Gratuluję i proszę o podesłanie mi maila z adresem. Najlepiej w przeciągu dwóch tygodni. Jeśli po tym czasie zwycięzca się nie zgłosi, książka może powędrować do innego szczęśliwca. A tak na marginesie – Marto, czy jesteś tą samą osobą, która kilka lat temu wygrała u mnie dvd „Córka Ryana”? Bo jeśli tak, to powinnaś grać w lotto, kobieto. Niebywałe szczęście do losowań!