Pokazywanie postów oznaczonych etykietą luźne myśli. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą luźne myśli. Pokaż wszystkie posty

środa, 8 stycznia 2014

Mikołaj się napracował, a Filomena ma już nowy dom

Jeszcze do niedawna żyłam w przekonaniu, że święty Mikołaj przychodzi tylko do dobrych dzieci. Nie mogło być inaczej, skoro taką prawdę przekazywano dziatwie z pokolenia na pokolenie. Tymczasem doświadczenia z kilku ostatnich lat dobitnie pokazują co innego. Może kiedyś, w odległej przeszłości, tak to wyglądało, ale pozmieniał się świat, pozmieniały się Mikołaje. Mówcie co chcecie, ale ja tam jestem święcie przekonana, że ten dziadyga z workiem na plecach, w czerwonym kubraku, co spuszcza się przez komin, to stary perwers jest lubujący się w niegrzecznych dziewczynkach. Daleko mi do słodkiego aniołka i niewinnej dziuni, a mimo to pod choinką znalazłam mnóstwo prezentów, mimo że w najśmielszych marzeniach widziałam tam tylko jeden. Mikołaju, skądkolwiek przybywasz, kimkolwiek jesteś, należy Ci się ukłon z przyklękiem, kufelek piwa i biuściasta kobita. Wykazałeś się niesłychanie trafnym gustem, szczodrobliwością i dobrocią serca przewyższającą tę Matki Teresy. Masz chłopie gest! A my dzięki Tobie mieliśmy - i zapewne jeszcze będziemy mieć - mnóstwo godzin dobrej zabawy, relaksu i uciechy.





Książki, filmy, płyty CD, gry planszowe, kosmetyki – umiejętnie dobrane są naprawdę świetnym prezentem. „Pan tu nie stał” i „Wsiąść do pociągu” to dwie gry planszowe, które wyjątkowo przypadły nam do gustu. Ta pierwsza nawiązuje do czasów PRL-u i stania w kolejkach za towarem. Ta druga jest z kolei o ruchu kolejowym, przemierzaniu różnych tras europejskich. Świetna zabawa zarówno dla dzieci jak i dorosłych.




Ilość naszych łupów książkowych pozwala mi przypuszczać, że przez jakieś najbliższe dwa-trzy miesiące nie będę zaglądać do biblioteki. W sobotę oddałam do niej wypożyczony w grudniu stos.



Biorę chwilowy urlop od Jamesa Pattersona. Książki, które ostatnio czytałam, trochę mnie zawiodły. Zmieniam tematykę, zmieniam autora. „Między nami” M. Tusk i „Oskar i pani Róża” E. E. Schmitta już przeczytałam. Teraz przerabiam „Cień Dextera” Jeffa Lindsaya i „Gaumardżos! Opowieści z Gruzji” Anny i Marcina Mellerów. Recenzja powinna ukazać się za jakiś czas.



Zestaw czterech sezonów „Love/Hate”, irlandzkiego serialu kryminalnego, to był przesympatyczny i zupełnie niespodziewany upominek. Nie sądziłam, że ten serial tak bardzo mnie wciągnie. Zaczęliśmy go oglądać bodajże w pierwszy dzień świąt i kilka dni później mieliśmy za sobą wszystkie dwadzieścia dwa odcinki. Dobra gra aktorska, chwytliwa i aktualna tematyka [przestępczość narkotykowa w Dublinie], intrygująca fabuła. Lubię filmy i seriale, których akcja toczy się w znanych mi miejscach. Wtedy nabierają one dla mnie zupełnie innego wymiaru. To nie był jednak jedyny powód, dla którego tak bardzo polubiłam ten serial. Szkoda, że tak mało odcinków powstało. Pozostał niedosyt i niecierpliwe oczekiwanie na najnowszą serię.




W zimowe wieczory filiżanka kawy i kubek gorącej herbaty nabierają zupełnie innego znaczenia. Dzięki szczodrobliwości Mikołaja wzbogaciliśmy się nie tylko o ekspres ciśnieniowy Tassimo, lecz także o zapas smakowitych herbat prosto z Polski. Jako że nie jesteśmy zbyt wielkimi miłośnikami espresso, ekspres wyjątkowo przypadł nam do gustu. Dzięki niemu przygotowywanie cappuccino i latte jest bajecznie przyjemne i proste. Po ponad dwóch tygodniach użytkowania dostrzegam tylko jedną małą wadę tego ekspresu – kapsułki znikają w tempie… ekspresowym. Nie jest to najtańsze rozwiązanie dla tych, którzy dość często piją kawę. A tak na marginesie - gdybyście wiedzieli, gdzie można kupić w Irlandii eleganckie, pojemne (przynajmniej 330ml, najlepiej z uchwytem) szklanki do latte/macchiato, to będę dozgonnie wdzięczna. Te przyniesione przez Mikołaja, okazały się odrobinę za niskie. Są w sam raz do cappuccino w rozmiarze L, ale już nie do latte XL.



Do mojej kolekcji perfum dołączyła długo wyczekiwana woda toaletowa Versace, Bright Crystal. Jakoś nigdy nie mogłam na nią natrafić w miejscowych drogeriach. Ciężkie i przytłaczające zapachy, boa dusiciele z serii Chanel n°5 to nie moja bajka. Wolę zapachy lekkie, eleganckie, powabne i zmysłowe. Bright Crystal przypadł mi do gustu, ale nie zdetronizował moich ulubieńców. Zapach przyjemny, ale mam wrażenie, że u mnie trzyma się blisko skóry i że nikt - łącznie ze mną - go nie wyczuwa. Wolałabym, by bardziej mnie otulał. Trwałość również mogłaby być nieco lepsza. Mimo że jeszcze nie zebrałam za nie tak przemiłego komplementu jak wtedy, kiedy po raz pierwszy pojawiłam się w pracy "ubrana" w perfumy J'adore, i tak jestem z nich zadowolona.



Kosmetyki L’Occitane to jakość i klasa. Warte swojej ceny, warte uwagi. Zestaw, który otrzymałam, zawiera kosmetyczkę, żel pod prysznic, krem do rąk, stóp, mydełko, balsam do ciała i mini pomadkę do ust. Każdy z tych produktów zawiera masło shea, które bardzo lubię. Po otwarciu kosmetyczki wydobył się z niej obłędny zapach kosmetyków. Jeszcze nie miałam okazji wszystkich przetestować. Na nieco wysuszone usta stosowałam pomadkę, ale mam wrażenie, że dużo lepiej spisuje się u mnie ta z Nivea Hydro Care – świetnie nawilża usta. Zawsze mam ją w torebce. To zdecydowanie moja ulubiona pomadka z serii Nivea. Skuteczna a do tego tania jak barszcz.



Kokos i miód to kolejne składniki, które lubię w kosmetykach. Z żelem pod prysznic Yves Rocher z miodem i muesli jeszcze nie miałam do czynienia. Do tej pory w mojej łazience najczęściej gościły żele pod prysznic i płyny do kąpieli z Radox. Uwielbiam je za obłędne linie zapachowe, wydajność i przystępną cenę. Nie zmienia to jednak faktu, że z zainteresowaniem zapoznam się z kokosowym mydełkiem Yves Rocher i miodowym żelem pod prysznic tej samej firmy. Ogromne podziękowania dla wariackiego Mikołaja z Polski! Wiesz, że to było szaleństwo z Twojej strony, prawda?



Płyty. Niezbyt często słucham ich w domu, jednak nie wyobrażam sobie spędzania kilku godzin w aucie bez dobrej muzy. Szczęśliwym trafem upodobania muzyczne Połówka są bardzo zbliżone do moich. Są jednak małe wyjątki. Ja nie podzielam jego sympatii do Muse [podoba mi się zaledwie kilka piosenek tego zespołu], on z kolei nie przepada za cenionymi przeze mnie Kings of Leon. Bezpieczna dawka, którą może przyjąć bez skutków ubocznych, ogranicza się u niego do kilku utworów. W aucie mamy na szczęście sześciopłytowy odtwarzacz CD – zazwyczaj znajdują się w nim dwie moje płyty, dwie jego i dwie, które obydwoje możemy słuchać do woli, bez ukradkowego wciskania przycisku zmiany płyty. Krążek The Killers „Direct Hits”, zawierający największe hity tej grupy, z pewnością umili nam niejedną podróż i pozwoli uniknąć wzroku pełnego wyrzutów ze strony poszkodowanego. To akurat jeden z tych bandów, który obydwoje bardzo lubimy. "Killersi" ciągle trzymają wysoki poziom. „Mechanical Bull” – najnowsza płyta Kings of Leon szybko przypadła mi do gustu. To mój ulubiony album tej grupy. Tuż po „Only By The Night” i „Come Around Sundown”. Mam z nimi wiele wspaniałych wspomnień z trasy. Liczę, że „mechaniczny byk” również dostarczy mi mnóstwo cudnych emocji i będzie za jakiś czas nierozerwalną częścią moich irlandzkich wspomnień.



A skoro już mowa o irlandzkich klimatach muzycznych, to wzbogaciłam się także o dwa albumy skromnych lecz uzdolnionych „chłopców” z The High Kings. Zawsze świetnie spisywali się wtedy, kiedy miałam ochotę na trochę irlandzkiego folku. „Friends for Life” to ich najnowsza płyta, która ukazała się w 2013 roku. Panowie zaserwowali fanom coś nowego, coś z czym jeszcze nie do końca się oswoiłam. Nie sądzę, by ten krążek zyskał kiedyś tytuł mojego ulubionego. Do gustu bardziej przypadła mi ich starsza płyta, na które umieszczono dobrze mi znane ballady. Minusem tej płyty jest zdecydowanie jej opakowanie. Czy Was też denerwują te nietrwałe, papierowe opakowania? Nie znoszę ich. To ostatnio jakaś plaga wśród płyt kompaktowych.



Assassin’s Creed IV: Black Flag to oczywiście upominek dla Połówka. Bo jak wiadomo, mężczyźni to duże dzieci. Zabawki do Xboxa i PS3 zawsze w cenie. Choć przyznam uczciwe, że nie jestem ich zwolenniczką, a na połówkowe PS3 regularnie łypię okiem. Odgrażam mu się, że kiedyś przez przypadek się pośliznę i je zniszczę. Nowy Assassin jest jeszcze dziewiczy. Czeka na swój czas. Nic mi zatem nie wiadomo, czy jest godny polecenia.



Na koniec pozostaje mi ogłosić szczęśliwego zwycięzcę, który otrzyma książkę autorstwa Martina Sixsmitha – „Philomenę”. Do wzięcia udziału w losowaniu zgłosiły się cztery osoby. Przypisałam Wam numery zgodnie z kolejnością zgłaszania: 1. Rose, 2. Hrabina, 3. Marta, 4. Una Invitada. Najchętniej wysłałabym książkę każdej z Was, bo uważam, że jest wartościowa i godna przeczytania, jednak w moim miejscowym sklepie książka rozeszła się niczym świeże bułeczki. Mam tylko jeden egzemplarz, który powędruje do... Marty! Gratuluję i proszę o podesłanie mi maila z adresem. Najlepiej w przeciągu dwóch tygodni. Jeśli po tym czasie zwycięzca się nie zgłosi, książka może powędrować do innego szczęśliwca. A tak na marginesie – Marto, czy jesteś tą samą osobą, która kilka lat temu wygrała u mnie dvd „Córka Ryana”? Bo jeśli tak, to powinnaś grać w lotto, kobieto. Niebywałe szczęście do losowań!

sobota, 9 kwietnia 2011

Powrót do przeszłości

"Jak po urlopie?"- pytacie. Dobrze. Tak naprawdę to nie wiem, co powinnam powiedzieć, bo uczucia mam mocno mieszane. Owszem, super było wysiąść z samolotu i zobaczyć na lotnisku oczekujące na mnie bliskie osoby. Oczywiście nie obyło się bez łez wzruszenia, bo choć nie planowałam tak rozczulających scen, emocje mają to do siebie, że ciężko je ujarzmić. Można założyć maskę "jestem twarda i nic mnie nie wzrusza", ale nie można zmienić swego miękkiego serca.


Fajnie było zobaczyć tych wszystkich, za którymi tęskniłam, i których przez długi czas widziałam jedynie na przysyłanych zdjęciach. Te kilka dni mojego pobytu w Polsce to był mój czas. Moja namiastka tego, co miałam kiedyś praktycznie na co dzień. I moim zadaniem było zrobić w tym czasie wszystko, co w mojej mocy, by dobrze wykorzystać ten krótki okres pobytu w Polsce. Musiałam spróbować nadrobić stracony czas, a zarazem na zapas nacieszyć się bliskimi. Bo jak znam życie, nieprędko znów się z nimi zobaczę.


Fajnie było na chwilę cofnąć się ileś tam lat wstecz. Weszłam do mojego pokoju, urządzonego głównie przeze mnie, kiedy byłam nastolatką i zamarłam. Wszystko, ale to wszystko wyglądało tam tak jak dawniej. Moja mama zachowała ten pokój w nietkniętym stanie. Prezentuje się tak jak kilka lat temu, kiedy spakowałam się i wyszłam z niego, by wyruszyć w moją irlandzką podróż. Na półkach książki, które czytałam jako nastolatka. Lekko przykurzone, z pożółkłymi kartkami, ale wciąż te same. Te same pamiątki z moich wczesnych wycieczek, te same upominki od znajomych. W szafkach moje ciuchy i podręczniki. Z sentymentem, ale jednocześnie ze swego rodzaju ulgą, przesuwałam palcem po dobrze mi znanych grzbietach książek. Tu zbiór zadań do chemii, tu antologia do polskiego, tam słownik rosyjskiego, a tam dalej jeszcze moja "Disce Latine". W tym fotelu siedziałam nieraz do późna w nocy, popijając kawę z kubka i zagłębiając się w tajemnice łacińskich deklinacji. Nominativusy, Genetivusy, Dativusy... Były zmorą niejednego ucznia i studenta, ale przyjemnie wspominam te szkolne czasy i moich nauczycieli.


Fajnie było siedzieć przy stole w starym, niezmienionym gronie, śmiać się w głos i stwarzać pozory, że jest tak jak dawniej. Ale wcale tak nie było. Każde z nas było jakby kimś innym. Czy po połowie dekady spędzonej głównie z daleka od siebie, można mówić, że jest się tym samym człowiekiem, którym się było? Każde z nas miało teraz swoje nowe życie, problemy i radości. I każde z nas - po tym nietypowym czasie spędzonym w swoim towarzystwie - miało za niedługo wrócić do swojego świata. Oni do polskiego, a ja do irlandzkiego.


Fajne było to, że po tak długim czasie rozłąki mieliśmy ze sobą o czym rozmawiać. Fajne było też to, że los okazał się dla nas łaskawy, bo przy naszym biesiadnym stole nie zabrakło nikogo ze starego grona. I to chyba wszystko, co było fajne w Polsce na moim tak zwanym "urlopie". O tych mniej fajnych rzeczach będzie wkrótce. Bo po prostu ciężko zostawić to wszystko tak bez komentarza...

poniedziałek, 3 stycznia 2011

Stary rok, nowy rok...

Nowy 2011 rok nadszedł tak szybko, jak poprzedni szybko się skończył. Znów z niedowierzaniem potrząsam głową i powtarzam ze zdziwieniem: To już? Tak, to już. Znów zastanawiam się, jak to się stało, że minęło już 12 miesięcy, a ja mam wrażenie, że zaledwie połowa roku. Ulotność czasu i kruchość życia chyba zawsze pozostaną dla mnie fenomenalnymi zjawiskami. Zjawiskami, które trudno ogarnąć swoim rozumowaniem i tak po prostu pojąć, jak to się dzieje, że jednego dnia rozmawiamy z kimś,a drugiego dowiadujemy się, że tego kogoś już nie ma.  I nigdy już nie będzie.


I to właśnie od tego smutnego, egzystencjalnego aspektu życia chciałabym zacząć moje małe podsumowanie minionego roku. To nie był dla mnie zły rok. Dla świata tak, bo za dużo katastrof miało w nim miejsce. Zakończony rok zasmucił mnie parokrotnie, w tym naprawdę głęboko chyba tylko jeden raz.  Wtedy, gdy dowiedziałam się, że mój przyszywany dziadek, osoba, którą polubiłam od pierwszego spotkania, odszedł, a ja już nigdy nie zdążę się z nim pożegnać i podziękować mu za jego dobroć - za to, że przygarnął mnie jako swoją nową wnuczkę i zawsze miał dla mnie dobre słowo. Żal, po prostu żal, że już nigdy więcej nie znajdę się w jego objęciach i że nigdy już ze sobą nie porozmawiamy. Nie tak powinno to wyglądać. Ludzie nie powinni znikać z naszego życia ot tak sobie, jakby byli tylko nic nieznaczącym pyłem zdmuchniętym przez wiatr.


To przykre wydarzenie uświadomiło mi, że muszę częściej odwiedzać moich bliskich w kraju, że nie mogę pozwolić na to, by dystans dzielący Irlandię i Polskę wpłynął na osłabienie moich relacji z tymi, na których mi zależy. Dlatego w ten nowy rok wkraczam przede wszystkim z postanowieniem częstszych wizyt w ojczyźnie. Nie pozwolę, by tym razem odeszła kolejna z bliskich mi osób nie widziawszy mnie od dobrych kilkunastu miesięcy. Dlatego właśnie zarezerwowałam lot do kraju, aby m.in. spotkać się z moją ukochaną babcią. Czas już od dawna nie działa na jej korzyść. Liczę, że los okaże się dla mnie łaskawy. Że uda nam się spędzić ze sobą choć kilka dni.


Rok temu pisałam, że chciałabym, aby ten nowy rok upłynął pod znakiem miłości, dobra i podróży. Moje życzenia się spełniły. W nowe dziesięciolecie znów wkraczam u boku tego samego mężczyzny, mocno przekonana o prawdziwości twierdzenia, iż możliwe jest, by z roku na rok kochać kogoś bardziej i bardziej. Kiedyś wydawało mi się to absurdem. Po siedmiu latach bycia w bardzo harmonijnym i szczęśliwym związku wiem, że to prawda.


Rok 2010 przyniósł mi też wiele pozytywnych, podróżniczych wrażeń. Zwiedziłam te strony Irlandii, do których wcześniej nie udało mi się dotrzeć, poznałam kilku fajnych tubylców, odwiedziłam ciekawe, zagraniczne miejsca, które tylko i wyłącznie wzbogaciły mnie kulturalnie i turystycznie. Niestety nie udało mi się dotrzeć do wszystkich atrakcji, które chciałam zobaczyć, ale od czego mamy nadchodzące cieplejsze pory roku i cały 2011 rok?


Płaszczyzna zawodowa nie dostarczyła nam zbyt wielu rozczarowań. Zachowaliśmy pracę i to chyba największy sukces w tej recesyjnej, nieciekawej irlandzkiej rzeczywistości. Jesteśmy doceniani i szanowani i to cieszy. Cieszy mnie także fakt, że w tym minionym roku udało mi się nabyć nowe zdolności i kwalifikacje. Moja teczka z certyfikatami stała się grubsza, a znajomość języka angielskiego jeszcze lepsza. Smuci fakt, że odwołano seminarium i warsztaty, na których bardzo mi zależało. Bo po co komu na przykład wiedza na temat partnerstwa z rodzicami? Niestety nie każdemu zależy na rozwoju intelektualnym...


Moje życzenia na ten nowy rok nie są chyba zbytnio wygórowane. Chciałabym przede wszystkim, aby nikogo nie ubyło z grona bliskich mi osób. Chciałabym też, aby w tym 2011 roku nie zabrakło nam zdrowia i wiary, że pokonamy wszystkie przeszkody na naszej drodze. Chciałabym, aby ten rok upłynął w radości i szczęściu. Niestety żadnej z wyżej wymienionych rzeczy nie można kupić, zatem pozostaje mi nadzieja, że los przyniesie mi je w prezencie.

wtorek, 6 stycznia 2009

Nowy Rok, nowe możliwości...


Nowy Rok, pomimo że nie został przez nas hucznie przywitany, zaczął się całkiem obiecująco. Sylwester nigdy nie był dla mnie dniem o wielkiej randze – Boże Narodzenie owszem. W mojej hierarchii ważności był i nadal jest tylko zwykłym dniem. Jednym z 365 jemu podobnych. Nigdy zatem nie snułam sylwestrowych planów, co zarazem oznaczało, iż pozbawiałam się problemów z nim związanych. Podczas gdy moje spanikowane koleżanki sto razy dziennie zawodziły żałośnie: „Jezus, Maria, nie mam co na siebie włożyć!”, ja ze stoickim spokojem zbywałam ich lamenty i inwokacje do świętych. Gorączkowe rezerwacje wizyt u fryzjera i kosmetyczki, pogoń za tą wymarzoną kreacją sylwestrową, która rzuci na kolana wszystkich facetów, a płeć żeńską wbije z zazdrości w ziemię – nie były moimi problemami. To wszystko było mi obce. Świadomie zrezygnowałam z udziału w szale nadchodzącego końca roku. I nie żałuję. Już dawno odkryłam, że zbiorowe imprezy, w czasie których trzeba walczyć o każdy haust powietrza z ciągle napierającą masą ludzką nie są dla mnie, a obowiązujące trendy nie są w stanie zmusić mnie do zrobienia czegoś, co kłóciłoby się z moimi poglądami.


Kalendarz ciągle przypomina, że właśnie niedawno  świat znów postarzał się o rok, że parę dni temu bezpowrotnie zamknęliśmy grubą księgę roku 2008, a ja wciąż nie mogę przyzwyczaić się do tej zmiany. Staję u progu Nowego Roku, wielkich drzwi, za którymi znajduje się coś, o czym nie mam pojęcia. Nie wiem, jaki będzie dla mnie ten świeżo rozpoczęty rok. Życzyłabym sobie, by był co najmniej tak udany, jak jego poprzednik: pozbawiony większych przykrości, pełen wspaniałych chwil i małych sukcesów. Chcę go efektywnie wykorzystać, ciesząc się z możliwości, jakie stwarza mi moje środowisko. Chcę, by upłynął pod znakiem miłości, dobra i… podróży. W tym celu dokonałam już pewnych planów, a za jakiś miesiąc powinnam zrealizować jeden z nich.


Z niecierpliwością przyglądam się krajobrazowi Zielonej Wyspy, który w tej zimowej i chłodnej porze roku, nie ukazał jeszcze całego swego piękna. Czekam na nadejście wiosny. Na słoneczne miesiące i na pełen rozkwit przyrody Irlandii. Po raz kolejny chcę odwiedzić moje ukochane zakątki tego kraju, by na nowo poczuć to, co każdorazowo wyzwala we mnie kontakt z irlandzką przyrodą. Z tymi jakby zapomnianymi zakątkami Irlandii, które tak odległe od miejskiego gwaru, od zgubnych efektów cywilizacji, są kwintesencją tej wyspy. Chcę na nowo cieszyć swe oczy, siedząc na majestatycznym klifie, wygrzewać się w słońcu, patrzeć na kapryśne i złowrogie morze. I przede wszystkim odkrywać to, co nie zostało jeszcze odkryte. Chcę po prostu cieszyć się każdym dniem w tym kraju. Chłonąć go, poznawać i nadal uwielbiać. Chcę, by mój pobyt tutaj jak najlepiej zapisał się w mojej pamięci.


Chcę też na krótki czas porzucić Zieloną Wyspę, by zapoznać się z jej bliską „kuzynką” – ze Szkocją. Czuje i wiem, że odnajdę w niej to, co najbardziej doceniam w Irlandii – powalającą rzeźbę terenu, surowe lecz zarazem piękne okolice, bliskość morza i ruiny. Mnóstwo malowniczych ruin. Zamki na skraju wystrzępionych skał, nawiedzone zamczyska, porzucone pozostałości po ówczesnych rezydencjach królewskich, a także wciąż tętniące życiem warownie i twierdze.


Mnóstwo mam tych moich mniejszych i większych planów. Nie brak mi też wiary w osiągalność tego, co sobie wymarzyłam. Te moje marzenia będą moją „myślą przewodnią”. W gorszych momentach mojego życia będę się nich kurczowo trzymać niczym tonący brzytwy. Chcę zrealizować to, co zaplanowałam. I wierzę, że mi się to uda! Tego również życzę Wam! Snujcie marzenia i wprowadzajcie je w życie. Nie odkładajcie „na potem” tego, czego pragniecie w życiu! Czego możecie dokonać za tydzień, miesiąc, czy dwa miesiące. Bez marzeń świat byłby nudny. I pozbawiony uroków.