"Jak po urlopie?"- pytacie. Dobrze. Tak naprawdę to nie wiem, co powinnam powiedzieć, bo uczucia mam mocno mieszane. Owszem, super było wysiąść z samolotu i zobaczyć na lotnisku oczekujące na mnie bliskie osoby. Oczywiście nie obyło się bez łez wzruszenia, bo choć nie planowałam tak rozczulających scen, emocje mają to do siebie, że ciężko je ujarzmić. Można założyć maskę "jestem twarda i nic mnie nie wzrusza", ale nie można zmienić swego miękkiego serca.
Fajnie było zobaczyć tych wszystkich, za którymi tęskniłam, i których przez długi czas widziałam jedynie na przysyłanych zdjęciach. Te kilka dni mojego pobytu w Polsce to był mój czas. Moja namiastka tego, co miałam kiedyś praktycznie na co dzień. I moim zadaniem było zrobić w tym czasie wszystko, co w mojej mocy, by dobrze wykorzystać ten krótki okres pobytu w Polsce. Musiałam spróbować nadrobić stracony czas, a zarazem na zapas nacieszyć się bliskimi. Bo jak znam życie, nieprędko znów się z nimi zobaczę.
Fajnie było na chwilę cofnąć się ileś tam lat wstecz. Weszłam do mojego pokoju, urządzonego głównie przeze mnie, kiedy byłam nastolatką i zamarłam. Wszystko, ale to wszystko wyglądało tam tak jak dawniej. Moja mama zachowała ten pokój w nietkniętym stanie. Prezentuje się tak jak kilka lat temu, kiedy spakowałam się i wyszłam z niego, by wyruszyć w moją irlandzką podróż. Na półkach książki, które czytałam jako nastolatka. Lekko przykurzone, z pożółkłymi kartkami, ale wciąż te same. Te same pamiątki z moich wczesnych wycieczek, te same upominki od znajomych. W szafkach moje ciuchy i podręczniki. Z sentymentem, ale jednocześnie ze swego rodzaju ulgą, przesuwałam palcem po dobrze mi znanych grzbietach książek. Tu zbiór zadań do chemii, tu antologia do polskiego, tam słownik rosyjskiego, a tam dalej jeszcze moja "Disce Latine". W tym fotelu siedziałam nieraz do późna w nocy, popijając kawę z kubka i zagłębiając się w tajemnice łacińskich deklinacji. Nominativusy, Genetivusy, Dativusy... Były zmorą niejednego ucznia i studenta, ale przyjemnie wspominam te szkolne czasy i moich nauczycieli.
Fajnie było siedzieć przy stole w starym, niezmienionym gronie, śmiać się w głos i stwarzać pozory, że jest tak jak dawniej. Ale wcale tak nie było. Każde z nas było jakby kimś innym. Czy po połowie dekady spędzonej głównie z daleka od siebie, można mówić, że jest się tym samym człowiekiem, którym się było? Każde z nas miało teraz swoje nowe życie, problemy i radości. I każde z nas - po tym nietypowym czasie spędzonym w swoim towarzystwie - miało za niedługo wrócić do swojego świata. Oni do polskiego, a ja do irlandzkiego.
Fajne było to, że po tak długim czasie rozłąki mieliśmy ze sobą o czym rozmawiać. Fajne było też to, że los okazał się dla nas łaskawy, bo przy naszym biesiadnym stole nie zabrakło nikogo ze starego grona. I to chyba wszystko, co było fajne w Polsce na moim tak zwanym "urlopie". O tych mniej fajnych rzeczach będzie wkrótce. Bo po prostu ciężko zostawić to wszystko tak bez komentarza...
Welcome back! Rozumiem Twoje odczucia doskonale. Wszystko się zmienia, ludzie też. Będąc tak daleko od siebie trudno zachować stare przyjaźnie, relacje rodzinne także zmieniają się. Pozostajemy dziećmi, siostrami, kuzynkami czy ciotkami, ale brak w tym wszystkim... wspólnego przeżywania dni... Czekam z niecierpliwością na Twa następną notkę. Co tak trudno pozostawić jest bez komentarza?
OdpowiedzUsuńJest taki film: Powrót do Garden State, zapamietałam z niego jedno, bardzo prawdziwe zdanie: "Dom, gdy już z niego wyjedziesz, nawet jeśli wrócisz już nigdy nie jest taki sam" czy coś w tym stylu, ale dokładnie takie ma to znaczenie. U mnie to prawda, odkąd wyjechałam to miejsce już nigdy nie było takie samo. Zawsze zastanawiałam się what's going on..ja się zmieniłam, nauczyłam się żyć inaczej, a ci ludzie, bliscy pozostali tacy sami. Zamknięci w swoich schematach nie widzą i nie chcą ujrzeć innego świata poza którym żyją. Nie mówię, że to źle, każdy żyje jak mu się podoba. Dla moich bliskich życie w wielkim mieście, w którym ja żyłam przez 6 lat jest nie do ogarnięcia, gubią się choćby w autobusach, zasadach tam panujących i ze zdziwieniem przyglądają się innym ludziom. To jest tak jak napisałaś-retrospekcja i mam wrażenie, że jedynym elementem, który się zmienił to my. Zakładamy stare ubranie, które już na nas nie pasuje. I ja mam zawsze takie mieszane odczucia-poczucia winy, że już się w tej dawnej rzeczywistości nie potrafię odnaleźć, ale jednocześnie radość, z tego, że rodzina choć taka sama jest blisko.Pozdrawiam z wietrznej Polski.
OdpowiedzUsuńPo moim dawnym pokoju nie zostało sladu, rzeczy też swoich już tam nie mam, poza starymi pamietnikami na strychu i książkami i notatkami ze studiów. A po każdej wizycie w PL zostaje z dylematem czy chcę tam wrócić i co zrobie jeżeli skończymy dom a jednak zdecydujemy że teraz nasz dom już jest tutaj... Nie odbieram sytuacji w PL jako "swojej" czuje się tam praktycznie jak obca- poza domem i otoczeniem oczywiście, ale nawet oni są już inni, tak jak i ja...Ot- życie idzie do przodu...
OdpowiedzUsuńVi, oj jak doskonale Cię rozumiem. Tyle tylko, że ja nie buduję domu i nie mam tego dylematu. Ale to poczucie wyobcowania jest mi doskonale znane. Mam je za każdym razem, kiedy pojawiam się w ojczyźnie. Dziwne - nie czuję radości, że jestem w Polsce. Cieszę się, że widzę moich bliskich, ale jeśli chodzi o sam kraj, to niestety czuję się tam wyobcowana. Ale to już temat na ciąg dalszy mojego dzisiejszego posta. A tymczasem pozdrawiam serdecznie :) Ps. Marne to pocieszenie, ale zdaję sobie sprawę, że takich emigrantów - "outsiderów" jak ja, jest dużo więcej.
OdpowiedzUsuńSpokojnie, dowiesz się wkrótce, Pani Ciekawska :) Uprzedzam, że nie będzie to optymistyczny post :)No i masz rację - brak w tym wszystkim wspólnego przeżywania. To jest między innymi ta niewidzialna nić łącząca poszczególne osoby. A, że ciężko dbać o znajomości / przyjaźnie, kiedy dzieli ogromny dystans, to chyba sama miałaś okazję się przekonać. Smutne, ale tak to już jest. Nie można mieć wszystkiego. Czasem tylko szkoda tych przyjacielskich relacji, które się wypaliły. Szczególnie jeśli chodzi o ciekawe i fajne osoby.
OdpowiedzUsuńBezimienna, przyznaj się: czy Ty czytasz w moich myślach? Świetnie oddałaś [zwłaszcza w końcówce swojego komentarza] moje myśli i odczucia. Dokładnie tak to wygląda. A to poczucie winy jest w moim przypadku czasami nieznośne. Pozdrawiam serdecznie i cieszę się, że mnie rozumiesz :)
OdpowiedzUsuńWitaj Taito!Maja mama tez trzyma moj pokoj nietkniety:)zawsze bedzie moj i koniec:)ja uwielbiam do niego wracac! chyba jestem tu za krotko i sporo czasu do niedawna spedzialam w Polsce, zeby czuc to zagubienie. Poki co tu gdzie jestem czuje sie na swoim miejscu. Ale potrzebuje wizyt w Polsce... Teraz troche czasu minie zanim bede mogla tam pojechac, pierwszy raz nie mam tej podrozy w planach, a zawsze wiedzialam, ze za 3-4 miesiace bede tam! Dziwne to uczucie, musze sie przyzwyczaic. Albo kupic bilet chociaz;)pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńWitaj, Luizo :) Wizyta w takim pokoju jest prawdziwą podróżą do przeszłości - szczególnie jeśli nie było się w tym pokoju przez długi, długi czas. To też mały szok dla organizmu. Otwierasz drzwi i zostajesz przeniesiona do - dajmy na to - swoich młodzieńczych lat :) Ja rzadko kiedy pojawiam się w Polsce, zdecydowanie częściej mamy jakieś wizyty polskich gości. Szkoda tylko, że niektórzy z moich bliskich bronią się rękami i nogami przed lotem. Obawiam się, że nigdy tu nie przylecą. A chciałabym. Trzymaj się cieplutko w ten niedzielny [pogodny u mnie] poranek :)
OdpowiedzUsuńYyy, jaa?;) Nawet jeśli to postaram się nie wykorzystać tego przeciw Tobie;)Kiedy mnie dopada nieznośne poczucie winy tłumaczę sobie, że taka jest naturalna kolej rzeczy-kiedyś każdy wyfruwa z gniazda i prowadzi swoje życie.
OdpowiedzUsuńŁaaaaaaa...., raaaatuuuunkuuuuu...!!!! Przeraziłaś mnie tą łaciną, gdyby ktoś do mnie przemówił w tym języku, wziąłbym go za kosmitę :-)))Witaj z powrotem, mam nadzieję, że ta podróż sentymentalna wpłynie na Ciebie pozytywnie, a Irlandia przyjmie Cię pogodą w sam raz do zwiedzania Zielonej Wyspy. Ja skorzystałem i właśnie wróciłem z Mayo i Sligo, a Ciebie chyba nie trzeba zachęcać do tego samego :-)
OdpowiedzUsuń... i jeszcze jedno, ten Twój pokój miał swoją moc..., tęsknią za Tobą!dr Woland.
OdpowiedzUsuńfajnie, że wróciłaś, no to czekam na te minusy :)
OdpowiedzUsuńUff, kamień spadł mi z serca :) A już myślałam, że znasz wszystkie moje grzeszne i kosmate myśli ;)
OdpowiedzUsuńŁacina wbrew pozorom nie była taka zła :) Zawsze miałam z niej piątkę :) No, ale wtedy byłam młoda i miałam chłonny umysł. Teraz pewnie już by mi to tak łatwo nie wchodziło, że tak się wyrażę :) Czas robi swoje - dużo rzeczy zapomniałam. W przypadku języków jest tak, że jak się ich nie używa, to bardzo szybko się je zapomina. A łacina to w ogóle język martwy [gdyby to słyszała moja nauczycielka, byłoby gorąco...], więc tym bardziej łatwo ją zapomnieć. Irlandia przywitała mnie przepiękną pogodą. Wracałam w aucie i z dziecięcym zachwytem wyglądałam przez okna - wszystko cudownie się prezentowało: niebieskie niebo, białe chmurki i ZIELONA trawa. Przed wyjazdem do Polski wydawało mi się, że wyspa ciągle jest jeszcze szara, że przyroda nie obudziła się ze snu zimowego. Kiedy wróciłam, zmieniłam zdanie. Irlandia w porównaniu z szaro-burą Polską wydała się oazą zieleni na pustyni. Lubię Mayo i Sligo :) I oczywiście nie miałabym nic przeciwko, gdyby dr Woland zechciał wrzucić na bloga swoją relację :) Mam nadzieję, że wyprawa była super.
OdpowiedzUsuńUps, muszę się przyznać, że źle przeczytałam Twoje ostatnie słowa i wyszło mi "tęsknię za Tobą". Po czym się zarumieniłam ;) Głodnemu chleb na myśli? Tęsknią, ale co zrobić? C'est la vie.
OdpowiedzUsuńMinusów będzie więcej niż przewidziałam, bo tradycyjnie się rozpisałam. Będą wkrótce :)
OdpowiedzUsuńWrzuciłem, wrzuciłem, na razie relację ze swoich zmagań ze św. Patrykiem i Croagh Patrick, a pracuję nad zobrazowaniem tego, co widziałem na Ben Bulben, wkrótce pewnie nabierze to kształtu.A z tymi językami, to masz rację, nawet jeśli język nie jest martwy, lecz rzadko używany. Od matury praktycznie nie używałem rosyjskiego i mam kłopot, żeby się dogadać w tym języku z jakimś Litwinem, Estończykiem, czy Łotyszem, których w moich rejonach jest pełno (opanowali rybołówstwo i przetwórstwo ryb). Mało tego, jeszcze lepszy numer jest z moim ojcem, który w wieku 5 lat znał tylko język francuski, ale po 64 latach pobytu w Polsce czuje się w tym języku bardzo niepewnie.dr Woland.
OdpowiedzUsuńZ niecierpliwością czekam na to, co przygotowałaś z pobytu w Polsce :-)
OdpowiedzUsuńDzięki, Wolandzie. Z zainteresowaniem przeczytałam - jak zawsze zresztą. Solidną dawkę ciekawych informacji zaserwowałeś swoim czytelnikom. Nawet dowiedziałam się kilku interesujących historii :) Masz talent do opowiadania. Byłbyś dobrym nauczycielem historii, spełniłbyś się też jako "storyteller". Za każdym razem, jak zagłębiam się w Twoją relację z podróży, mam ochotę usiąść wygodnie przy kominku z kubkiem w ręce i słuchać, słuchać zapisu tego, co spłodziłeś :) To zdecydowanie dobry znak. Widzę, że jesteś wielkim miłośnikiem gór. Przejrzałam Twoje albumy, a tam głównie góry :) Pozdrowienia przesyłam :)
OdpowiedzUsuńCoś tam napisałam. Jutro pewnie wrzucę jedną z części :)
OdpowiedzUsuńAleż oczywiście, że znam. To już kiedyś wyszło na jaw;)))
OdpowiedzUsuń