Tak się ciekawie złożyło, że ostatnim zamkiem zwiedzonym przez nas w Walii był Raglan Castle, któremu przypisuje się miano jednego z ostatnich, jakie tu wybudowano. A ponieważ jest to twierdza pochodząca z późnego średniowiecza, nosząca nawet znamiona renesansu, Raglan nieco odbiega swoim wyglądem od innych zamków Walii.
To nie jest zwykła twierdza mająca głównie zastosowanie militarne, choć i tutaj dochodziło ono do głosu. Doskonale świadczyły o tym zabezpieczenia umieszczone w okazałej bramie wjazdowej, przez którą wchodzi się obecnie na teren zamku. Nie ma już tutaj fosy, zwodzonego mostu, podwójnej brony, czy chociażby trzech par drzwi, ale nadal są imponujące machikuły, a także otwory strzelnicze, które mówią same za siebie. Część z nich jest bowiem tylko na pokaz.
Ich niepraktyczność i niefortunne rozmieszczenie mogłyby wskazywać na to, że pomysłodawca całego projektu był niepoprawnym optymistą, nie do końca wierzącym w ich przydatność. Tak jak armatorzy "niezatapialnego" Titanica nie widzieli potrzeby umieszczania w nim odpowiedniej liczby szalup ratunkowych. Fortuna może faktycznie faworyzuje śmiałków, ale historia, mam wrażenie, lubi ucierać nosa zarozumialcom.
A zatem Raglan Castle to nie tylko twierdza obronna. To w połowie elegancki zamek, w połowie wręcz pałac, którego wygląd przywodzi na myśl dostojność tak charakterystyczną dla zamków nad Loarą.
Skojarzenia z francuską elegancją nie są zresztą mylne, jako że obydwaj jego właściciele: William ap Thomas i William Herbert, ojciec i syn, bywali we Francji, a w późniejszym czasie przemycili do architektury zamku francuskie naleciałości. Część z nich nie dotrwała do obecnych czasów jak na przykład pomysłowy podwójny most zwodzony w Wielkiej Wieży, znacznie ułatwiający życie jej obrońcom i utrudniający najeźdźcom. Był on w tamtejszym okresie doskonałym przykładem innowatorskiego zastosowania, dość popularnego we Francji, nadal jednak nieznanego w Wielkiej Brytanii.
Są tutaj zatem elementy obronne mające odstraszać, manifestować potęgę i sugerować wrogom, że mają do czynienia z zamkiem-śmiertelną pułapką, ale także te dekoracyjne, tak misternie wykonane jak brabanckie koronki.
Bogactwo zdobników architektonicznych miało przede wszystkim demonstrować majątek, klasę i status społeczny jego właściciela. A także zachwycać gości. I to - trzeba przyznać - zdecydowanie wyszło Williamowi Herbertowi, któremu nieznana była zasada: "mniej znaczy więcej".
Williama numer I i Williama numer II łączyły nie tylko więzy krwi, ale także tajemna wiedza, jak ustawić się w życiu (młodszy postanowił nawet na pewnym etapie swojego życia pozbyć się walijskiego nazwiska rodowego i stać się po prostu Williamem Herbertem). Zaczęli jak członkowie drobnej szlachty walijskiej, skończyli zaś całkiem wysoko usytuowani w "łańcuchu pokarmowym". Ojca mianowano rycerzem (za walkę u boku angielskiego króla Henryka V we Francji), syna zaś (w podziękowaniu za jego lojalność wobec króla Edwarda IV) dopuszczono, jako pierwszego Walijczyka, do angielskiego parostwa i uczyniono hrabią Pembroke w 1468 roku.
Co więcej, to pod jego skrzydła trafił mały Henryk Tudor, który zasłynął później jako król Henryk VII, ojciec Henryka VIII. Tego, który miał nienasycony apetyt na życie i kobiety. Jedno jak i drugie szczęścia mu raczej nie dało. Sam Herbert również nie cieszył się zbyt długo sprzyjającą mu fortuną i dumą ze świeżo nabytego tytułu. Nie dokończył wszystkich swoich planów związanych z rozbudową zamku Raglan. Schwytano go i ścięto w 1469 roku.
Zanim to jednak nastąpiło, zamek stał się za jego rządów synonimem gościnności. William Herbert lubił bowiem za pomocą wystawnych uczt manifestować swoją pozycję społeczną i zamożność. Jako że obca była mu koncepcja "mniej znaczy więcej" za jego czasów, niczym za króla Sasa, jedzono i popuszczano pasa.
Pomimo tego, że zamkowa kuchnia jest dość mocno nadgryziona zębem czasu, nadal widać, że zaprojektowano ją z głową. Wszystko działało tu jak w dobrze naoliwionej maszynie nawet wtedy, kiedy kucharze i służba musieli wyprawić ucztę dla kilkuset gości Herberta.
Wiele darów ziemi czerpano z przyzamkowych włości, sadów, pól i ogrodów. Nie skąpiono przy tym środków finansowych, by importować z drugiego końca świata tak drogie przyprawy jak goździki, cynamon czy gałka muszkatołowa. Zdaje się, że już w późnym średniowieczu znane było powiedzenie "zastaw się, a postaw się". Dodam jeszcze tylko, że posiłki były odpowiednio celebrowane, a przy nakrytych lnianymi obrusami stołach obowiązywały niewiele tylko gorsze maniery niż te w restauracjach Michelina - nikt nie rzucał się tutaj na jadło niczym Reksio na szynkę z obawy, że zostanie wzięty za nieokrzesanego dzikusa i chama, albo wykluczony z uprzywilejowanego kręgu.
Po niegdysiejszych pięknych ogrodach z XVI i XVII wieku nic już niestety nie pozostało. Nie ma tu stawów wypełnionych rybami, bo te już dawno osuszono, ani dostojnych jeleni przechadzających się po łąkach. Nie ma też zbyt wielu murów, po których można by było pochodzić, ale są inne ciekawe zakątki i elementy architektoniczne, które nadrabiają straty.
Wielka Wieża sama w sobie stanowi interesujący widok i przykład swoistej reduty. Nie jest - jak wiele jej podobnych wież i jak można by było tego oczekiwać - wcielona w główną część zamku. Znajduje się poza nią, jest otoczona fosą wypełnioną wodą z mnóstwem nenufarów, a ponieważ w przeszłości doznała znacznych zniszczeń, złośliwy los uczynił z niej doskonały przekrój samowystarczalnego "panic roomu", jakim niegdyś była.
Można się na nią tak wysoko wspiąć, że bujanie głową w chmurach nie wydaje się być już nierealne. Rozciągają się stąd widoki na walijską prowincję: rozległe pora rzepaku i zbóż. I choć nie mieliśmy tutaj aż tyle czasu, ile by się należało zamkowi na jego dokładną eksplorację (wkrótce go zamykano), to było całkiem przyjemne zakończenie naszej przygody z walijskimi warowniami.