Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Irish Ferries. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Irish Ferries. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 20 sierpnia 2020

Like A Boss


Tuskar Rock Lighthouse
 
Jedną z cech Homo sapiens - przynajmniej w teorii - jest wyciąganie wniosków i uczenie się na własnych błędach. Żeby nie zadać temu kłamu i nie przynieść ujmy rozumnemu gatunkowi człowieka, postanowiłam lepiej przygotować się do  naszej kolejnej przeprawy promowej. 

Pomimo tego, że w czasie mojego dziewiczego rejsu do Walii włóczyłam się po pokładzie niczym zagubiona dusza w czasie dziadów, niekoniecznie akurat szukająca jadła i wódki, czuwałam przy naszym skromnym dorobku zabranym ze sobą na pokład, kiedy Połówek spał z głową opartą na stoliku, czytałam, pisałam, piłam kawę i nie spałam, to jednak nie wspominam tego źle. Rejs był bezproblemowy, łódź sprawnie sunęła po tafli morza, a ja byłam tak podekscytowana nowym doświadczeniem, że praktycznie nie odczuwałam zmęczenia, i tuż po przybiciu do brzegów Holyhead, już po szóstej rano z werwą spacerowałam po walijskich klifach, nie mogąc nadziwić się własnemu szczęściu i pięknu, które mnie otaczało. 

A mimo to doszłam do wniosku, że teraz inaczej podejdę do sprawy. Przede wszystkim uznałam, że chcę spróbować czegoś nowego i poeksplorować nieznane mi lądy, a tym właśnie było dla mnie południe Walii i to na jego rzecz porzuciłam pomysł o powrocie na północ, która tak bardzo mi się spodobała. Padło zatem na trasę Rosslare-Pembroke obsługiwaną przez prom Isle of Inishmore (flota Irish Ferries), a ja nie mogłabym prosić o więcej. Nie znałam ani statku, ani Pembroke, ale na myśl o nich energicznie zacierałam ręce i uśmiechałam się pod nosem. Tym bardziej, że ta nadchodząca podróż miała zostać odbyta w stylu. Like a boss. 

Pomimo tego, że rejs był poranny (8:45), postanowiłam iść na całość i skorzystać z wszystkich dobrodziejstw, jakimi tylko dysponowała nasza łódź (kto chciwemu zabroni?), a zatem nabyć kabinę - gdyby Połówek chciał się przespać przez te parę godzin - a także wykupić dostęp do "klasy biznesowej", Club Class Lounge, za 18 euro od osoby. Tutaj niesamowicie wpadła mi w oko przestronna kajuta "1 Double Bed Window Plus" za 59 euro: z panoramicznymi widokami, z dość dużym oknem i wyściełanym parapetem, a do tego z dwuosobowym łóżkiem zajmującym jej centralne miejsce. 

Już oczami wyobraźni widziałam siebie na tym parapecie, wpatrzoną w morską toń, szczęśliwą i uśmiechniętą, z ekscytacją wyczekującą podwodnych mieszkańców. Albo po prostu leżącą w poprzek łóżka i podziwiającą panoramę zza oknem. 

Pech jednak chciał, że była ona dostępna najwcześniej w czwartek, nie zaś w środę, która bardziej mnie interesowała. Czwartek był do wykonania, ale gdybyśmy wyjechali właśnie tego dnia, wrócilibyśmy późnym wieczorem w niedzielę, na zaledwie kilka godzin przed powrotem Połówka do pracy, co - jak łatwo się domyślić - pewnie negatywnie odbiłoby się na jego samopoczuciu i efektywności w pracy. Dlatego ostatecznie doszłam do wniosku, że lepiej dla niego będzie, jeśli wyjedziemy w środę i wrócimy w sobotę, a bez tej kabiny spokojnie się obejdziemy. W jej miejsce wykupiliśmy mniejszą ("2 Bed Window Plus", ta sama cena, choć gorszy standard), z prywatną łazienką, dwoma kojami po przeciwległych stronach pokoju, z małym oknem i stolikiem między nimi.
Lewe czy prawe? Po której stronie śpicie? 


Wtedy nie wiedziałam jeszcze, że w naszej kajucie spędzę maksymalnie dziesięć minut w czasie całego czterogodzinnego rejsu, bo tak bardzo spodoba mi się pobyt w "elitarnym" Club Class, do którego wchodziło się po wystukaniu odpowiedniej kombinacji cyferek. Tu muszę przyznać, że robienie tego sprawiało mi niesamowitą frajdę, bo za każdym razem czułam się, jakbym otwierała drzwi sezamu. Za nimi czekały bowiem na wybranych pasażerów same przyjemności: wygodne krzesełka i stoliki, ogromne okna umożliwiające podziwianie widoków za nimi, a do tego darmowe Wi-Fi, 10% zniżki na zakupy w sklepiku, dostęp do najświeższej prasy, a jakby tego było mało: darmowe napoje i przekąski, w tym nawet wino, deska serów, krakersy, wytrawne tartaletki, drożdżówki, rogaliki, owoce, soki, herbata no i oczywiście kawa. Nieograniczona ilość kawy. Różnego rodzaju. A jako bonus: cisza. Błoga cisza przez caluteńki rejs, dzięki czemu bez problemów mogłam oddawać się lekturze przewodnika, czytanej powieści i studiowaniu mapy. Ach, no i ta przestrzeń! 

Pomimo tego, że najlepsze stoliki przy panoramicznych oknach zostały szybko zajęte, nadal było sporo wolnych, które oferowały niewiele mniej przyjemne warunki podróżowania. Club Class Lounge zdecydowanie zrobiła na mnie wrażenie i już wiem, że będę wykupywać dostęp do niej na każdy kolejny rejs, jeśli tylko dany prom będzie oferował taką możliwość (Epsilon nie oferuje).

Co do kabiny zaś, to prawdę powiedziawszy, była ona w tym przypadku pieniędzmi wyrzuconymi w błoto, bo ostatecznie nie zrobiliśmy z niej żadnego użytku. Połówek, co prawda, poleżał chwilę na swoim łóżku, ale ja nie chciałam siedzieć zamknięta w "klatce", kiedy miałam na wyciągnięcie ręki taką przestrzeń i takie luksusy w "pierwszej klasie", dlatego też szybko i bez żalu się z niej ewakuowałam. Doceniłam ją za to w czasie nocnego rejsu powrotnego, ale to już chyba opowieść na inny raz. 

Sama Isle of Inishmore bardzo różniła się od Epsilonu, którym dwukrotnie podróżowaliśmy. Ten drugi był niesamowicie prosty i łatwy w obsłudze - w sam raz na pierwszy raz i bezstresową podróż. Trudno było się na nim zgubić. Za każdym razem parkowaliśmy na piątym pokładzie, gdzie też znajduje się recepcja, robiliśmy dosłownie kilkadziesiąt kroków i już w niej byliśmy: mogliśmy od razu udać się do sklepiku bezcłowego, kawiarenki albo restauracji, bo wszystko znajdowało się koło siebie. 

Isle of Inishmore podsumowałabym jednym słowem: schody. Wszędzie schody. Dużo schodów. Parkowanie na piątym pokładzie, gdzieś głęboko w trzewiach łodzi, potem wspinaczka po schodach na pokład dziewiąty, oczywiście z laptopem i innymi niezbędnymi/drogocennymi bagażami (w czasie rejsu nie ma możliwości powrotu do samochodu), gdzie była nasza kabina. Jak durnie udaliśmy się do niej... bez odebrania klucza z recepcji, zatem potem tup, tup schodami dwa piętra niżej do recepcji po klucz, a potem znowu pokonywanie klatek schodowych, żeby dotrzeć na pokład dziewiąty (kabina), a następnie na jedenasty (Club Class Lounge). Plus tego wszystkiego był taki, że znajdowaliśmy się na samej górze statku, dosłownie na jego "dachu", więc spacer po nim był przyjemniejszy niż po Epsilonie, gdzie chcący sobie popatrzeć na morze i pooddychać "świeżym" powietrzem, obracałam się głównie w strefie dla palaczy.


sobota, 8 sierpnia 2020

Wyjazd, którego miało nie być



O powrocie do Walii zaczęłam marzyć, zanim jeszcze z niej wyjechałam. Śmiało mogę powiedzieć, że mój pierwszy pobyt w niej zrewolucjonizował podróżniczy aspekt mojego życia - od tamtej chwili dzieliłam je na to, co było przed Walią, i na to, co było po niej. A to, co było po niej, tak bardzo mi się spodobało, że nagle straciłam zainteresowanie przemieszczaniem się samolotem i pokochałam podróże promem, a dokładniej z Irish Ferries, bo to ich flotą czterokrotnie pokonywałam Morze Irlandzkie i Kanał św. Jerzego. Co więcej, każdy z tych razów równie mocno sobie chwaliłam. 

Dopiero po swoim pierwszym razie związanym z przeprawianiem się drogą morską z jednego kraju do drugiego zauważyłam, o ile jest to mniej stresujące, a zarazem bardziej komfortowe doświadczenie w porównaniu z podróżą samolotem. Niesamowicie prosta i przyjemna odprawa1 - nawet bez konieczności wychodzenia z samochodu i pokazywania dokumentu tożsamości! - żadnych limitów na bagaż, żadnego krępującego i upokarzającego obmacywania w czasie kontroli na lotnisku, brak konieczności dzielenia swojej najbliższej przestrzeni osobistej z obcymi i słuchania rozwrzeszczanych dzieci,  toalety w normalnym rozmiarze, możliwość swobodnego poruszania się w dowolnym momencie... No i przestrzeń, co pewnie nie bez znaczenia będzie dla klaustrofobików. 
 przeprawa Isle of Inishmore

Liczyłam, bardzo liczyłam, na to, że w minionym roku znów uda nam się odwiedzić Wielką Brytanię. Choćby tylko na kilka dni. Nie miałam wielkich wymagań. Jednak mimo tego, że były one skromne, plan okazał się trudniejszy do zrealizowania, niż myślałam. Na przeszkodzie stanęła, jak to zwykle bywa, praca Połówka. Firma, która często wydobywa ze mnie to, co najgorsze, bo nasze światopoglądy znacznie od siebie odbiegają. Pewnie nie bez znaczenia jest tu fakt, że stoimy po zupełnie przeciwnych stronach tej samej barykady, a co za tym idzie, mamy diametralnie inne spojrzenie na tę samą kwestię. 



Ja, jako "westalka" i orędowniczka ogniska domowego, uważam, że czas prywatny i rodzinny pracownika to jego świętość. Że chcący mieć szczęśliwego i efektywnego pracownika, trzeba najpierw zadbać o równowagę między życiem zawodowym a osobistym. Firma Połówka wydaje się hołdować nazistowskiemu arbeit macht frei. Możesz być naprawdę sumiennym pracownikiem, możesz codziennie dawać z siebie 100%, możesz chętnie zostawać po godzinach, a nawet pracować we wszystkie weekendy, ale to i tak nie da ci pewności, że w nagrodę za swoje oddanie dostaniesz tę parę dni urlopu w lipcu. Bo przecież nieważne, że szkoła się skończyła, że rodzice chcieliby wspólnie wyjechać z dziećmi na urlop, nieważne, że to wakacje, że pogoda najładniejsza i każdy chciałby poczuć, że żyje. To nic, że w firmie jest co najmniej jedna osoba, która mogłaby cię zastąpić na ten tydzień czy dwa. Świat by się przecież nie zawalił. Jak na ironię łatwiej było Połówkowi dostać wolne latem, kiedy był prawą ręką szefa w małej irlandzkiej firmie, w której nie miał zastępcy, niż wtedy, kiedy zaprzedał duszę amerykańskiemu holdingowi. 


 
Jak można się domyślać: ziałam ogniem, plułam jadem i dokonywałam masowych mordów w swoich myślach, kiedy zrozumiałam, że ze wspólnego wakacyjnego wyjazdu do Walii raczej nic nie wyjdzie, bo nie zsynchronizujemy się urlopami. To głównie ta świadomość była dla mnie bodźcem do zrobienia sobie mini-urlopu pod koniec czerwca w hotelu Armada w hrabstwie Clare2. Skoro nie mogłam liczyć na wspólny urlop w lipcu, to postanowiłam, że chociaż przedłużymy sobie czerwcowy weekend i zrobimy coś, czego zazwyczaj nie praktykujemy - pojedziemy do fajnego hotelu zamiast B&B. Choć i tu nie obyło się bez małych potknięć, bo data, która mnie interesowała, nie podobała się Połówkowemu managerowi, więc wyjazd trzeba było opóźnić o tydzień. 


Cud zdarzył się w momencie, w którym byłam już całkowicie pogodzona z losem, kiedy to już prawie zapomniałam, że jeszcze niedawno nosiłam żałobę po wyjeździe, który został abortowany przez nieczułą korporacyjną machinę. 


Pewnego pięknego dnia Połówek wystąpił w roli archanioła Gabriela, który zwiastuje Dobrą Nowinę i oznajmił mi, że crunch time w firmie niespodziewanie się przesunął, i w związku z tym manager sobie o nim przypomniał, proponując mu zerwanie owocu z zakazanego drzewa - skoro pozostajemy w religijnej tematyce -  a mówiąc po ludzku:   wzięcie tygodnia wolnego - albo nawet dwóch! - w lipcu tak, żeby nabrał sił na okres intensywnej pracy.

 A tu już nasz powrotny Epsilon w Holyhead

Reszta już poszła jak po maśle: odkurzanie mapy południowej Walii, nad którą kiedyś tak pieczołowicie pracowałam, skrupulatnie zaznaczając wszystkie interesujące zamki, wyszukiwanie jak najlepszych biletów na rejs, rozglądanie się za noclegiem, rezerwowanie opiekunki dla naszych włochatych umilaczy życia... 

I choć przez długi czas miałam następujące dylematy3
1) czy rezerwować noclegi w Walii w ciemno (nie wiedząc, ile kilometrów pokonamy danego dnia i gdzie rzuci nas los) czy też może nie zawracać sobie nimi głowy (bo choć z reguły jestem dość poukładana, to jednak kocham spontaniczność i szalone pomysły) 


2) czy jechać do Rosslare na dzień przed naszym wczesnoporannym rejsem, przespać się w pensjonacie, by rano bez nerwów i stresu stawić się w porcie po siódmej rano, czy też może darować sobie pobyt w B&B, a zamiast tego wyjechać w środku nocy z odpowiednim zapasem czasu, by zdążyć przed zamknięciem odprawy,
po przejściu tej wyboistej drogi do otrzymania urlopu, okazały się one być prawdziwą błahostką.  
 
CDN


_________
1 Od 2019 roku, kiedy to pisałam tę relację, sporo się zmieniło (Brexit, coronavirus), teraz niestety już pewnie nie jest tak łatwo, prosto i przyjemnie. W bieżącym roku nie miałam okazji przekonać się o tym, i to już raczej się nie zmieni, bo w 2020 nie planuję zagranicznych wyjazdów
2 W pierwotnym zamierzeniu relacja z urlopu w Clare miała pojawić się przed relacją z Walii
3 Dla niecierpliwych: zdecydowaliśmy się na nocleg w Rosslare

środa, 28 marca 2018

Zapiski z dziennika pokładowego


Przeprawa promowa z Dublin Port, Irlandia, do Holyhead, Holy Island, Walia.
Mrok spowija wszystko wokół, ale zdaje się, że nikomu to nie przeszkadza w sprawnym ruchu. Cały proces załadunku odbywa się płynnie, niemal automatycznie. Nawet my, rejsowe żółtodzioby, nie jesteśmy w stanie zakłócić tej procedury. Dajemy się porwać prądowi. Po prostu z nim płyniemy, choć raczej powinnam napisać "jedziemy". Są chwile, kiedy opłaca się podążać za tłumem. To jest właśnie jedna z nich.
Posłuszeństwo też się opłaca. Robimy to, co każą nam pracownicy Irish Ferries, dzięki czemu nie napotykamy na żadne przeszkody. Przejeżdżamy przez rampę - ten ostatni odcinek łączący nas z lądem - i jedziemy w kierunku wskazanym przez członka załogi. Parkujemy na pokładzie piątym, między TIR-em na brytyjskich numerach i zielonym kominem Epsilona. Dla niewtajemniczonych  - pokład piąty to pokład "Pod chmurką". W naszym konkretnym przypadku: pod niebem o atramentowej barwie.
Zabieram z auta wszystko to, co będzie mi niezbędne na te najbliższe trzy i pół godziny. Po wzmożonej działalności motylków w brzuchu, objawiającej się przyjemnym rodzajem podekscytowania, domyślam się, że na statku nie zmrużę oka, mimo że jest już pierwsza w nocy. Co więcej - ja nie bardzo chcę spać. Sen jest dla słabych. A ja jestem już na podróżniczym haju.
Jak mogłabym przespać mój dziewiczy rejs? Ta wizja jest dla mnie w  tym momencie tak samo absurdalna jak pomysł wydłubania sobie oka wykałaczką. Choć nie jestem stuprocentowym żółtodziobem, choć mam na koncie wiele rejsów irlandzkimi kutrami, polskimi statkami wycieczkowymi po Jeziorze Solińskim, po różnych zatokach i zalewach nad Bałtykiem, choć mam za sobą rejs kanałami Brugii i paryskim bateau-mouche po Sekwanie, to jednak nie miałam do tej pory okazji płynąć kolosem, który waży ponad 26 tysięcy ton i ciągnie się przez prawie 187 metrów. Mówimy tu o prawdziwym gigancie, nie o stateczku z gry "Statki".
Niepotrzebne mi żadne ecstasy, by być w euforycznym stanie. Moją pigułką szczęścia jest bycie w podróży. Z której strony by na to nie patrzeć - przebywanie na promie już jest etapem tej podróży. Nie do końca wierzę, że jednak udało nam się wprowadzić w życie ten plan - bo do tanga trzeba dwojga, a zgranie się urlopami bywa nieraz trudniejszą sztuką niż ekwilibrystyka - ale to się naprawdę dzieje! Teraz jesteśmy jeszcze w Dublinie, ale za niecałe cztery godziny po raz pierwszy postawię stopę na małej walijskiej wyspie liczącej sobie niecałe 6 km szerokości i ponad 12 km długości. Na Holy Island.
Rejs jest do tego stopnia spokojny i bezproblemowy, że... przez kilka pierwszych minut w ogóle nie zauważam, że płyniemy!
Wiele razy zastanawiałam się, jak to będzie: czy dopadnie mnie choroba morska? Czy poruszający się statek będzie przyczyną mojego dyskomfortu? Teraz już wiem. Rozbawia mnie mój własny brak spostrzegawczości. Czego się spodziewałaś, wariatko? - w myślach zadaję sobie pytanie retoryczne. Myślałaś, że będzie tak, jak w samolocie? Że kapitan przemówi, a stewardessy każą ci zapiąć pasy?
Jak wiele jeszcze muszę się nauczyć.
Uciszam natłok myśli, zagłuszam swoje podekscytowanie i już wiem: płyniemy! Mam ochotę skakać z radości. Tylko czemu Połówek nie wydaje się podzielać mojego entuzjazmu? Dlaczego nikt inny nie wydaje się być zafascynowany tym faktem równie mocno jak ja? Czuję się w tym momencie wyalienowana. Niezrozumiana. Tak musi się czuć zdrowy człowiek wśród wariatów. Albo wariat wśród zdrowych [wolę pierwszą opcję]. Jednocześnie mam wrażenie, że jestem tu jedyną osobą, dla której jest to pierwszy rejs promem.
Płyniemy, na pewno płyniemy! Czuję się w obowiązku poinformowania o tym Połówka. Słychać tę charakterystyczną pracę silnika. Epsilon jest jak mój kot. Pomrukuje cicho, jakby z zadowolenia, i sunie mozolnie przed siebie. Tak gładko i tak wolno, że z trudem odnotowuję jakiekolwiek wibracje. To tylko 24 węzły, czyli 44 km/h.
Tafla morza jest niesamowicie gładka.
Powiadają, że łaska pańska na pstrym koniu jeździ. Z łaską bożą jest najwidoczniej podobnie, bo Posejdon, ten kapryśny bóg mórz, rybaków i żeglarzy patrzy na nas przychylnym okiem. A może właśnie nie patrzy? Może po prostu śpi i stąd to uśpione morze?
Szkoda, że Połówek nie ma takiej możliwości, myślę sobie. Kombinuje jak koń pod górkę. Wierci się, kręci, wygina. Mógłby z powodzeniem stworzyć "Kamasutrę dla śpiących: 100 niewiarygodnych pozycji, w których naprawdę można się zdrzemnąć, a jednocześnie nie połamać". Wiem już, że to był nasz pierwszy błąd - powinniśmy byli wykupić kabinę na nocny rejs.
Z ulotki, którą zgarniam, przechodząc koło recepcji, wyczytuję, że Epsilon może pomieścić w swoim wielkim brzuchu pięćset pasażerów i tyle samo samochodów. Nie wiem, ile osób przebywa obecnie na pokładzie piątym, ale w Café Lafayette, jest dość tłoczno - szczególnie w jej bardziej komfortowej części, z miękkimi czerwonymi sofami i fotelami. Pobliska Boylan's Brasserie nie cieszy się takim wzięciem, choć i tu na najwygodniejszych miejscówkach leżą już ludzie.
W telewizji leci Garfield, siadam więc przy jednym ze stolików i patrzę przez chwilę w ekran. Choć lubię tego sympatycznego kota, bardziej jednak interesuje mnie to, co dzieje się wokół. Jestem pod wrażeniem samego statku. Prom zbudowany został we Włoszech w 2011 roku. Wszystko jest tu takie czyste, nowe i zadbane. Podłoga w Brasserie wręcz błyszczy. Na parapetach najprawdziwsze kwiaty, w oknach zasłony. Homely feel. Gdyby nie te charakterystyczne odgłosy pracy silnika, można by pomyśleć, że jest się w restauracji na lądzie. Czysto, schludnie, zachęcająco.
Po wypiciu drogiej kawy w małym kubku koniecznością staje się wizyta w toalecie. Wchodzę do niej, chwytam za uchwyt pierwszej kabiny po prawej, ale nie udaje mi się otworzyć drzwi. Ach, zagalopowałam się, zajęte. Drzwi w innych kabinach też zamknięte. Postoję, poczekam.
Po kilku minutach, w ciągu których zdążyłam już zapamiętać cały układ toalety, a nawet zauważyć, że czystość w nich kontroluje Pan Polak, zaczynam się już nudzić. Dlaczego nikt nie wychodzi?! No, dalej, wychodzić! - poganiam w myślach wolne użytkowniczki toaletowych kabin.
Zniecierpliwienie najwyraźniej odmalowuje się na mojej twarzy, bo młoda, czarnoskóra nastolatka, która od samego początku stała przed jedną z kabin, lituje się nade mną i mówi, że te pozostałe kabiny są wolne. W ułamku sekundy z człowieka Blada Twarz przemieniam się w chodzącego pomidora aka Karmazynową Twarz. Jaki blamaż!
W czasie mojej drugiej wizyty w tej nieszczęsnej toalecie robię dobry uczynek i przekazuję tę tajemną wiedzę dalej - kobiecie, która czeka przed kabiną, w której nikogo nie ma. O, zobacz, tak to musisz zrobić. Wystarczy popchnąć drzwi nieco mocniej. Sezam się otwiera, ale choć jest w nim tron, skarbu nie ma.
Nie wiem, czy będąc za granicą człowiek jest bardziej wyczulony na rejestrowanie swojej ojczystej mowy, ale tutaj to chyba sami Polacy są. Tak w załodze [Marcin, Michał, Natalia, Janina...] jak i wśród pasażerów.
Po 3:30 większość pasażerów już śpi. Nie ja.
Szwendam się po łodzi, niczym przeklęta zjawa na nawiedzonym zamku. Zaglądam wszędzie tam, gdzie mogę, by szybko wyselekcjonować mój ulubiony zakątek na promie. To punkt widokowy, gdzie zarazem znajduje się wyznaczone miejsce dla palących. Pal licho, że o tak późnej porze praktycznie nic nie widać, a zamiast morskiej bryzy czuć głównie smród dymu tytoniowego. Szybko orientuję się, że jak przejdę na drugą stronę promu, to będę ją mieć tylko dla siebie. Nice!
Opieram się o barierkę, wpatruję się w morską toń i pozwalam wakacyjnej bryzie rozwiewać i plątać pasma moich długaśnych włosów. Niech wiatr czesze je niewidzialną ręką.
Cieszę się samotnością, jednocześnie zdając sobie sprawę, że gdybym teraz wypadła za burtę, to nawet nikt by tego nie zauważył.
Uśmiecham się na myśl o tych wszystkich przygodach, które już za niedługo mnie czekają. Z braku lepszego zajęcia czytam wywieszone instrukcje obsługi kamizelek ratunkowych i już wiem, co robić w przypadku emergency.
O 4:15 za oknem robi się jaśniej. Rodzi się nowy dzień. Do przybicia do brzegów Walii zostało nieco ponad godzinę! Połówek śpi, albo tylko sprytnie udaje, że to robi. Wersja pierwsza bardziej prawdopodobna. Przez chwilę czytam "Ostatniego Mohikanina", ale najchętniej jednak położyłabym się spać. W swoim łóżku.
Przed 5:00 zwiększa się ruch na promie. Budzą się śpiochy. Na stolikach pojawiają się kubki z kawami, francuskie rogaliki. Ekspedientki mają, co robić.
Teraz jak nigdy warto przebywać na zewnątrz. Kontury Walii są coraz bardziej wyraźne! Wreszcie w rozmytych pomarańczowo-niebieskawych barwach mogę dostrzec ląd. Holy shit! To Holy Island!
O 5:15 szczęśliwie dobijamy do portu w Holyhead na Holy Island.

sobota, 7 października 2017

Noc dziwów, czyli wieśniara w przebraniu i jej dziewiczy rejs

Zaprawdę powiadam Ci, to była dla mnie noc dziwów!


Epsilon, jeden z kilku promów Irish Ferries obsługujący trasę Dublin-Holyhead, odpływał dopiero o 1:55 w nocy. Wykoncypowaliśmy więc, że jakieś 160 minut powinno spokojnie wystarczyć nam na dojazd do portu i na obskoczenie stacji paliw, gdzie zamierzaliśmy wlać do dresowozu 70 litrów paliwa, tak by maksymalnie opóźnić ewentualne tankowanie w Walii.


Połówek nie znosi tankowania na nieznanych stacjach niemal tak samo jak znienawidzonej pietruszki. Po tym, jak kilka lat temu sparzył się, kupując paliwo na innej niż zazwyczaj stacji, teraz jest wierny swojej ulubionej niczym pies Bobby z Greyfriars swojemu panu. Postanowił, że nigdy więcej nie będzie już patrzył, jak jego wehikuł dławi się i dusi, bo auta z silnikiem Diesla to niestety nie koty mające dziewięć żyć. Ich układy wtryskowe są tak wrażliwe na jakość wlewanego paliwa, jak nos policyjnego psa na narkotyki. Zatem, aby uniknąć nieprzyjemnych awarii na obcej ziemi, grzecznie odwiedziliśmy cepeen, a potem ruszyliśmy w kierunku srebrzącego się Księżyca.


Dwadzieścia minut przed północą już byliśmy w porcie, dokładnie tak, jak przepowiedziała nam GPS-owa wróżka. W tym momencie resztki mojego lekkiego podenerwowania  ulotniły się niczym kamfora. Nasza walijska przygoda nabierała coraz wyraźniejszego kształtu, ale mimo to napiszę później w swoim pokładowym dzienniku, popijając kawę z Café Lafayette za 3.75€: "Wow, nie do końca wierzę, że jednak udało nam się wprowadzić w życie ten plan!".


To było zbyt piękne, by mogło być prawdziwe, ale wtedy - odurzona zapachem przygody - nie wyczułam w tym nic podejrzanego. Bez stania w jakiejkolwiek kolejce podjechaliśmy do budki, by dokonać odprawy, gdzie otrzymaliśmy specjalną zawieszkę do powieszenia na lusterku i gdzie dokonano naszej identyfikacji. Brzmi to tak poważnie jak diagnoza o raku, a tymczasem zaś cała identyfikacja nie trwała chyba nawet minuty i wyglądała mniej więcej tak:


- Pana nazwisko?


- Zstwaskwplhk - rzekł Połówek, a ja już zdążyłam podsumować jego naiwność dwukrotnym przewróceniem oczami. No bo kto przy zdrowych zmysłach podaje Irlandczykowi swoje nazwisko, będące dla obcokrajowca - nieobeznanego z polską mową - nieznośnym zlepkiem spółgłosek? Ja już dawno nauczyłam się, że to nie działa. Proszona o nazwisko od razu zaczynam je literować, by zaoszczędzić sobie i rozmówcy czasu. W tym wypadku jednak nawet nie zdążyłam powiedzieć Połówkowi "no weź, przeliteruj!", kiedy kobiecy głos perfekcyjnie powtórzył:


- "Pan Zstwaskwplhk? Dwie osoby w samochodzie, tak?"


Od razu jasnym się stało, że obsługuje nas nasza krajanka. Jakby tego było mało, to wszystko tak na słowo, bez żadnej kontroli, bez sprawdzania zawartości auta, bez niczego! Zdziwiłam się i oburzyłam zarazem. Przyzwyczajona do restrykcyjnych kontroli bezpieczeństwa na lotniskach, spodziewałam się podobnych w porcie. No bo jak to tak? Nikt nie raczy nawet zajrzeć nam do bagażnika? Żyjemy w takich niebezpiecznych czasach, a tu żadnej kontroli? Przecież, gdybyśmy chcieli, spokojnie moglibyśmy wtedy przemycić w aucie co najmniej dwie osoby i lamę, narkotyki, albo nawet komponenty do ładunku wybuchowego!


"Skandal!" - pomyślałam wtedy, a wszechświat sprawnie wychwycił moje oburzenie i żeby utrzeć mi nosa w drodze powrotnej do Irlandii, tuż przed załadowaniem się na prom, zostaliśmy wytypowani do "rutynowej kontroli" przez funkcjonariuszkę bezpieczeństwa. Do dziś zastanawiamy się, co by było, gdybyśmy przewozili wtedy w bagażniku, zakupiony w angielskim zamku Beeston, miecz Templariuszy, do którego to Połówek zapałał miłością od pierwszego wejrzenia. Morał tej historii jest następujący: be careful what you wish for, it might come true!


Jak już wspomniałam wcześniej, ta bezproblemowa odprawa nie wzbudziła u mnie żadnych podejrzeń. W mojej nieskażonej myślą głowie nie pojawiło się ani jedno pytanie typu: "A czemu tu nie ma żadnych kolejek?", "Gdzie są wszyscy pasażerowie?". Dziś odpowiedź na to pytanie brzmiałaby: "Wszyscy są już na pokładzie!!!". A ja naiwna myślałam, że to my stawiliśmy się jako jedni z pierwszych. Na grubo ponad godzinę przed rejsem!


Bo widzisz. W obawie, że na pokładzie promu zdradzę się, że to mój dziewiczy rejs i że jestem tu wieśniarą w przebraniu, która zupełnie nie wie, co i jak, niedługo przed wyjazdem z domu zrobiłam research. Filmik instruktażowy zaiste obiecywał niezwykle łatwą odprawę i załadunek. W rzeczywistości było jeszcze łatwiej, bo dresowóz został umieszczony na pokładzie piątym, nie musieliśmy zatem korzystać z żadnych klatek schodowych, by dotrzeć do recepcji. Wystarczyło tylko zrobić kilkadziesiąt kroków, by oficjalnie zostać przywitanym na pokładzie Epsilona.


Nikt mi jednak nie powiedział, że nikt z pasażerów-weteranów nie traktuje serio informacji o tym, że do odprawy wystarczy stawić się na 30 minut przed rejsem. A już na pewno nie przed tym nocnym, trwającym 3,5 godziny.


W efekcie szybko nauczyłam się, że na promie generalnie obowiązuje prawo dżungli. Kto pierwszy, ten lepszy. Silniejszy zjada słabszego. Szybszy uprzedza powolnego [umysłowo]. Chyba domyślasz się już, o czym mówię?


W Café Lafayette wszystkie sofy były już pozajmowane przez leżących ludzi. Podobnie zresztą jak w sąsiedniej Boylan's Brasserie. Sprytniejsi mieszkańcy dżungli dumnie okupowali najwygodniejsze miejscówki, z nogami bezpretensjonalnie spoczywającymi na przeciwległych fotelach. Jeszcze inni przysypiali z głowami spoczywającymi na stolikach, bądź - tu absolutny hit! - leżeli na podłodze w śpiworze... Dałabym słowo, że patrzyli na mnie z nieukrywaną satysfakcją ze swoich czynów, a wyraz ich twarzy mówił tylko jedno: FRAJERKA!  Ja z kolei zaczęłam poważnie obawiać się tego, że mój dziewiczy rejs skończy się tak, jak żywot Joanny d'Arc. Spłonę. Spłonę ze wstydu, przez rumieniec, którym się oblałam.


To już było oficjalne: okazałam się frajerką roku, która nie dość, że nie kupiła kabiny na nocny rejs, to jeszcze przyszła za późno na pokład.


Jakieś dwie godziny później, patrząc ze smutkiem na Połówka, który usilnie próbuje spać w tych spartańskich warunkach i zregenerować się przed długimi godzinami jazdy, skłonna byłam podejść do obsługi i zapytać, czy ostała im się jeszcze jakaś kabina, bo jeśli tak, to biorę ją z miejsca, a cena nie gra roli. Powstrzymywała mnie jedynie obawa, że w odpowiedzi usłyszę:


- Kabina? KABINA?! THIS IS SPARTAAAAAA!!!