Przeprawa
promowa z Dublin Port, Irlandia, do Holyhead, Holy Island, Walia.
Mrok spowija wszystko wokół, ale zdaje się,
że nikomu to nie przeszkadza w sprawnym ruchu. Cały proces załadunku odbywa się
płynnie, niemal automatycznie. Nawet my, rejsowe żółtodzioby, nie jesteśmy w
stanie zakłócić tej procedury. Dajemy się porwać prądowi. Po prostu z nim
płyniemy, choć raczej powinnam napisać "jedziemy". Są chwile, kiedy
opłaca się podążać za tłumem. To jest właśnie jedna z nich.
Posłuszeństwo też się opłaca. Robimy to, co
każą nam pracownicy Irish Ferries, dzięki czemu nie napotykamy na żadne
przeszkody. Przejeżdżamy przez rampę - ten ostatni odcinek łączący nas z lądem
- i jedziemy w kierunku wskazanym przez członka załogi. Parkujemy na pokładzie
piątym, między TIR-em na brytyjskich numerach i zielonym kominem Epsilona. Dla
niewtajemniczonych - pokład piąty to
pokład "Pod chmurką". W naszym konkretnym przypadku: pod niebem o
atramentowej barwie.
Zabieram z auta wszystko to, co będzie mi
niezbędne na te najbliższe trzy i pół godziny. Po wzmożonej działalności
motylków w brzuchu, objawiającej się przyjemnym rodzajem podekscytowania,
domyślam się, że na statku nie zmrużę oka, mimo że jest już pierwsza w nocy. Co
więcej - ja nie bardzo chcę spać. Sen jest dla słabych. A ja jestem już na
podróżniczym haju.
Jak mogłabym przespać mój dziewiczy rejs? Ta
wizja jest dla mnie w tym momencie tak
samo absurdalna jak pomysł wydłubania sobie oka wykałaczką. Choć nie jestem
stuprocentowym żółtodziobem, choć mam na koncie wiele rejsów irlandzkimi
kutrami, polskimi statkami wycieczkowymi po Jeziorze Solińskim, po różnych
zatokach i zalewach nad Bałtykiem, choć mam za sobą rejs kanałami Brugii i paryskim
bateau-mouche po Sekwanie, to jednak
nie miałam do tej pory okazji płynąć kolosem, który waży ponad 26 tysięcy ton i
ciągnie się przez prawie 187 metrów. Mówimy tu o prawdziwym gigancie, nie o
stateczku z gry "Statki".
Niepotrzebne mi żadne ecstasy, by być w
euforycznym stanie. Moją pigułką szczęścia jest bycie w podróży. Z której
strony by na to nie patrzeć - przebywanie na promie już jest etapem tej
podróży. Nie do końca wierzę, że jednak udało nam się wprowadzić w życie ten
plan - bo do tanga trzeba dwojga, a zgranie się urlopami bywa nieraz
trudniejszą sztuką niż ekwilibrystyka - ale to się naprawdę dzieje! Teraz
jesteśmy jeszcze w Dublinie, ale za niecałe cztery godziny po raz pierwszy
postawię stopę na małej walijskiej wyspie liczącej sobie niecałe 6 km
szerokości i ponad 12 km długości. Na Holy Island.
Rejs jest do tego stopnia spokojny i
bezproblemowy, że... przez kilka pierwszych minut w ogóle nie zauważam, że
płyniemy!
Wiele razy zastanawiałam się, jak to będzie:
czy dopadnie mnie choroba morska? Czy poruszający się statek będzie przyczyną
mojego dyskomfortu? Teraz już wiem. Rozbawia mnie mój własny brak
spostrzegawczości. Czego się spodziewałaś, wariatko? - w myślach zadaję sobie
pytanie retoryczne. Myślałaś, że będzie tak, jak w samolocie? Że kapitan
przemówi, a stewardessy każą ci zapiąć pasy?
Jak wiele jeszcze muszę się nauczyć.
Uciszam natłok myśli, zagłuszam swoje
podekscytowanie i już wiem: płyniemy! Mam ochotę skakać z radości. Tylko czemu
Połówek nie wydaje się podzielać mojego entuzjazmu? Dlaczego nikt inny nie
wydaje się być zafascynowany tym faktem równie mocno jak ja? Czuję się w tym
momencie wyalienowana. Niezrozumiana. Tak musi się czuć zdrowy człowiek wśród
wariatów. Albo wariat wśród zdrowych [wolę pierwszą opcję]. Jednocześnie mam
wrażenie, że jestem tu jedyną osobą, dla której jest to pierwszy rejs promem.
Płyniemy, na pewno płyniemy! Czuję się w
obowiązku poinformowania o tym Połówka. Słychać tę charakterystyczną pracę
silnika. Epsilon jest jak mój kot. Pomrukuje cicho, jakby z zadowolenia, i
sunie mozolnie przed siebie. Tak gładko i tak wolno, że z trudem odnotowuję
jakiekolwiek wibracje. To tylko 24 węzły, czyli 44 km/h.
Tafla morza jest niesamowicie gładka.
Powiadają, że łaska pańska na pstrym koniu
jeździ. Z łaską bożą jest najwidoczniej podobnie, bo Posejdon, ten kapryśny bóg
mórz, rybaków i żeglarzy patrzy na nas przychylnym okiem. A może właśnie nie
patrzy? Może po prostu śpi i stąd to uśpione morze?
Szkoda, że Połówek nie ma takiej możliwości,
myślę sobie. Kombinuje jak koń pod górkę. Wierci się, kręci, wygina. Mógłby z
powodzeniem stworzyć "Kamasutrę dla śpiących: 100 niewiarygodnych pozycji,
w których naprawdę można się zdrzemnąć, a jednocześnie nie połamać". Wiem
już, że to był nasz pierwszy błąd - powinniśmy byli wykupić kabinę na nocny
rejs.
Z ulotki, którą zgarniam, przechodząc koło
recepcji, wyczytuję, że Epsilon może pomieścić w swoim wielkim brzuchu pięćset
pasażerów i tyle samo samochodów. Nie wiem, ile osób przebywa obecnie na
pokładzie piątym, ale w Café Lafayette, jest dość tłoczno - szczególnie w jej
bardziej komfortowej części, z miękkimi czerwonymi sofami i fotelami. Pobliska
Boylan's Brasserie nie cieszy się takim wzięciem, choć i tu na
najwygodniejszych miejscówkach leżą już ludzie.
W telewizji leci Garfield, siadam więc przy
jednym ze stolików i patrzę przez chwilę w ekran. Choć lubię tego sympatycznego
kota, bardziej jednak interesuje mnie to, co dzieje się wokół. Jestem pod
wrażeniem samego statku. Prom zbudowany został we Włoszech w 2011 roku.
Wszystko jest tu takie czyste, nowe i zadbane. Podłoga w Brasserie wręcz
błyszczy. Na parapetach najprawdziwsze kwiaty, w oknach zasłony. Homely feel. Gdyby nie te
charakterystyczne odgłosy pracy silnika, można by pomyśleć, że jest się w
restauracji na lądzie. Czysto, schludnie, zachęcająco.
Po wypiciu drogiej kawy w małym kubku
koniecznością staje się wizyta w toalecie. Wchodzę do niej, chwytam za uchwyt
pierwszej kabiny po prawej, ale nie udaje mi się otworzyć drzwi. Ach, zagalopowałam się, zajęte. Drzwi w
innych kabinach też zamknięte. Postoję,
poczekam.
Po kilku minutach, w ciągu których zdążyłam
już zapamiętać cały układ toalety, a nawet zauważyć, że czystość w nich
kontroluje Pan Polak, zaczynam się już nudzić. Dlaczego nikt nie wychodzi?! No, dalej, wychodzić! - poganiam w
myślach wolne użytkowniczki toaletowych kabin.
Zniecierpliwienie najwyraźniej odmalowuje
się na mojej twarzy, bo młoda, czarnoskóra nastolatka, która od samego początku
stała przed jedną z kabin, lituje się nade mną i mówi, że te pozostałe kabiny
są wolne. W ułamku sekundy z człowieka Blada Twarz przemieniam się w chodzącego
pomidora aka Karmazynową Twarz. Jaki blamaż!
W czasie mojej drugiej wizyty w tej
nieszczęsnej toalecie robię dobry uczynek i przekazuję tę tajemną wiedzę dalej
- kobiecie, która czeka przed kabiną, w której nikogo nie ma. O, zobacz, tak to musisz zrobić. Wystarczy popchnąć drzwi nieco mocniej.
Sezam się otwiera, ale choć jest w nim tron, skarbu nie ma.
Nie wiem, czy będąc za granicą człowiek jest
bardziej wyczulony na rejestrowanie swojej ojczystej mowy, ale tutaj to chyba
sami Polacy są. Tak w załodze [Marcin, Michał, Natalia, Janina...] jak i wśród
pasażerów.
Po 3:30 większość pasażerów już śpi. Nie ja.
Szwendam się po łodzi, niczym przeklęta
zjawa na nawiedzonym zamku. Zaglądam wszędzie tam, gdzie mogę, by szybko
wyselekcjonować mój ulubiony zakątek na promie. To punkt widokowy, gdzie
zarazem znajduje się wyznaczone miejsce dla palących. Pal licho, że o tak
późnej porze praktycznie nic nie widać, a zamiast morskiej bryzy czuć głównie
smród dymu tytoniowego. Szybko orientuję się, że jak przejdę na drugą stronę
promu, to będę ją mieć tylko dla siebie. Nice!
Opieram się o barierkę, wpatruję się w
morską toń i pozwalam wakacyjnej bryzie rozwiewać i plątać pasma moich długaśnych
włosów. Niech wiatr czesze je niewidzialną ręką.
Cieszę się samotnością, jednocześnie zdając
sobie sprawę, że gdybym teraz wypadła za burtę, to nawet nikt by tego nie
zauważył.
Uśmiecham się na myśl o tych wszystkich
przygodach, które już za niedługo mnie czekają. Z braku lepszego zajęcia czytam
wywieszone instrukcje obsługi kamizelek ratunkowych i już wiem, co robić w
przypadku emergency.
O 4:15 za oknem robi się jaśniej. Rodzi się
nowy dzień. Do przybicia do brzegów Walii zostało nieco ponad godzinę! Połówek
śpi, albo tylko sprytnie udaje, że to robi. Wersja pierwsza bardziej
prawdopodobna. Przez chwilę czytam "Ostatniego Mohikanina", ale
najchętniej jednak położyłabym się spać. W swoim łóżku.
Przed 5:00 zwiększa się ruch na promie.
Budzą się śpiochy. Na stolikach pojawiają się kubki z kawami, francuskie
rogaliki. Ekspedientki mają, co robić.
Teraz jak nigdy warto przebywać na zewnątrz.
Kontury Walii są coraz bardziej wyraźne! Wreszcie w rozmytych
pomarańczowo-niebieskawych barwach mogę dostrzec ląd. Holy shit! To Holy Island!
O 5:15 szczęśliwie dobijamy do portu w
Holyhead na Holy Island.
Nie taki Epsilon straszny, nie? Nie mogę nadziwić się, jaka ty zdolna jesteś. Tyle tekstu z czterogodzinnej przeprawy promem!? Brawo. I momo tego, że wyrosłem nad samiuśkim Bałtykiem, to nieodmiennie widok mórz i oceanów mnie zachwyca. Być może, tak bardzo jak Ciebie.;) I wierz mi, jeśli nie jesteś zwolenniczką rollercosterów i innych atrakcji lunaparków, gładkie morze to błogosławieństwo. Napiszę tylko, że niemożność utrzymania czegokolwiek w żołądku przez pięć dni, potrafi nieźle dać w kość. Ale o tym kiedy indziej.
OdpowiedzUsuńWesołych Świąt!!!
Zgadza się, aczkolwiek trochę powolny. Dobry na nocny rejs, który można przespać. Gdybym jednak koniecznie chciała skorzystać z rejsu w ciągu dnia, wybrałabym prom "Dublin Swift" [aka Jonathan Swift], bo płynie prawie dwa razy szybciej i już w dwie godziny można pokonać dystans między Dublinem a Holyhead. Za prędkością idzie też cena biletu. Mimo że ten prom miałam od początku na oku, to jednak ostatecznie nie zdecydowałam się na niego, bo nie chciałam przekroczyć kwoty 360 euro za rejs w dwie strony. Gdybym kupiła bilety znacznie wcześniej, pewnie właśnie nim bym popłynęła. Tak na marginesie - już nie będę mieć okazji, bo prom został niedawno sprzedany i teraz czeka go słoneczna przyszłość w Hiszpanii.
UsuńNie jestem, oj, nie jestem, dlatego cieszę się, że mieliśmy takie gładkie morze! Pewnie bym umarła ze strachu w czasie sztormu ;)
Dziękuję za miłe słowa, Zielaku! Znowu się zaczerwieniłam!
Sokole Oko
OdpowiedzUsuńoooo zanotowałaś to na tym rejsie w notesiku ?? jak ja moje wakacje ??? całkiem fajna relacja. Ja też bym pewnie nie spała z emocji. Ale skoro byłaś taka podekscytowana to czemu żałujesz, że nie wzięłaś kabiny na promie :)
Faceci to jednak potrafią spać w każdych warunkach i pozycji. Zazdraszczam.
Na rejsie zapisałam całe dwie strony, czyli jedną kartkę. Przed publikacją wpisu "nieco" rozbudowałam tę relację. Co do mojego podróżniczego dziennika, to szczegółowość moich zapisków zależała głównie od tego, ile czasu i chęci miałam. Każdego dnia coś pisałam, i z perspektywy czasu stwierdzam, że to był genialny pomysł, bo jednak upływ czasu działa destrukcyjnie na pamięć.
UsuńŻałuję, że nie wzięłam kabiny głównie ze względu na Połówka, bo widziałam, że się męczył na tym rejsie, nie mając możliwości porządnego wyspania się. Zmęczeni i senni kierowcy, to niebezpieczni kierowcy. Na szczęście zasnął w aucie po przyjeździe do Walii i przespał ponad półtorej godziny w cieple i ciszy, zatem nie było tak źle. A co się tyczy mnie, to tak jak wspominałam we wpisie. Podekscytowanie skutecznie powstrzymywało mnie przed snem, ale nad ranem miałam mały kryzys i żałowałam, że nie mam pod ręką łóżka.
takie zapisywanie chociażby tylko hasłowo jest bardzo dobrym pomysłem :) zawsze to jakaś baza pod wspomnienia :)
UsuńAha, no tak to pewnie kabina była dobrym pomysłem.
Ah! Jak Ty to pięknie opisałaś...
OdpowiedzUsuńRozumiem ten euforyczny stan. Mam wrażenie, że ja w podróży jestem na nieustannym haju. Nie liczę dni, nie wiem jaka jest data i potrafię całkowicie się wyłączyć i wyalienować od rzeczywistości.
Tak się zastanawiałam w związku z tymi zajętymi, wygodnym miejscami-czy Ty kiedykolwiek nocowałaś na lotnisku na przykład? To pierwsza zasada nocowania gdziekolwiek pośród ludzi na otwartej przestrzeni-szukaj wygodnego miejsca póki możesz.
Jak ja bardzo rozumiem Połówka i jego senne pozycje! Mam dokładnie identycznie! Czasami wydaje mi się, że w drodze do pracy wybiję w końcu szybę głową. W autobusach i pociągach potrafię się zawinąć do snu na sto tysięcy różnych sposobów. Od niedawna pomaga mi moja przyjaciółka-poduszka na szyję. Coraz częściej zabieram też ze sobą kocyk.
Najdłużej płynęłam chyba na Bornholm. Rejs był za dnia, ale ja i tak po prostu poszłam i usiadłam na podłogę na zewnątrz. Obserwowałam bezgraniczne morze dookoła i wdychałam morskie powietrze. Za pierwszym razem nie wiedziałam czego się spodziewać i miałam ze sobą tabletki imbirowe na wszelki wypadek. Byłam nawet zawiedziona, że tak nic, żadnych fajerwerków i nudności. Z kolei podczas pościgu za Fungim tak bujało, a ja tak chodziłam od jednej burty do drugiej, że troszkę jednak poczułam tą wycieczkę;]
Mam nadzieję, że to "Jak Ty to pięknie opisałaś" to nie jest żart prima-aprilisowy ani ironia ;)
UsuńA tak w ogóle, to: NO WRESZCIE! Gdzieżeś była, jak Cię nie było? Już myślałam, że się nie doczekam "komcia" od Ciebie ;)
Oczywiście, że nocowałam na lotnisku. Ryanair kiedyś tak pięknie mnie załatwił, że musiałam spędzić noc na Beauvais-Tille, które to generalnie nie ma dobrej renomy i w ogóle wygląda jak szopa, w której irlandzcy farmerzy trzymają swoje bydło.
Połówek nie bardzo miał wybór, musiał w tych warunkach maksymalnie uszczknąć snu, by rano być zwartym i gotowym do prowadzenia auta.
To się zaczyna niewinnie - od rogala na szyję, od koca, a niedługo pewnie będziesz okrywać się własną kołdrą lub pierzyną ;) Ja w takich miejscach jestem czujna i staram się nie spać, by nie obudzić się goła i hmm, niekoniecznie, wesoła ;)
Hahaha. Zawiedziona była, że nie było fajerwerków i nudności ;) Słusznie mawiają, że nie dogodzisz kobiecie ;) Przy okazji przyznam się, że ja taka zawiedziona byłam po "lightowej" kontroli [a raczej jej zupełnym braku] w przypadku załadunku na prom. Totalne zero w porównaniu z tym, przez co przechodzi się na lotnisku!
Nie Taito. To było zdanie twierdzące bez drugiego dna:-)
UsuńTrzy dni mnie nie ma i już lament;) Byłam to tu, to tam.
Nie zazdroszczę, słyszałam sporo złego o tym lotnisku. Ja nigdy nie zapomnę, że najbardziej w życiu zmarzłam na lotnisku w Barcelonie Gironie.
Daleką jeszcze mieliście drogę przed sobą?
Rogal jest absolutnie cudownym wynalazkiem dla mojej latającej na wszystkie strony głowy. Trzyma ją w pionie. Koc się przydaje, kiedy kierowca poszaleje z klimą. W samolocie zdarzyło mi się korzystać z poduszki, a tak to w wypadku zimna zostaję w kurtce i szaliku po prostu.
Muszę Cię zaskoczyć-jestem nałogowym śpiochem. W środkach komunikacji śpię od zawsze. Spałam na lotnisku, a nawet raz mi się zdarzyło na dworcu i jak do tej pory nikt nigdy mnie nie okradł. I co Ty na to? Śpię niemal codziennie w drodze do pracy, śpię kiedy jadę do Bratysławy czy nad morze..Zawsze.
Tyle się naczytałam wtedy o dantejskich scenach na katamaranie, zajęłam sobie wygodne miejsce, blisko burty na zewnątrz. Płynę. Mija dziesięć minut-nic. Mija pół godziny-nic. Po godzinie stwierdziłam, że idę w końcu się napić herbaty;)
O kontroli mi nawet nie mów. Po przylocie do Polski potwornie mi się spieszyło, a strażnicy celni zaczęli nie tylko sprawdzać nam szczegółówo dowody, ale też karty pokładowe i bilety lotnicze.....Uratował mnie Uber i świetny kierowca.
Awww, zatem dziękuję za dobre słowo :) Miałam trochę obaw, czy post przypadnie Wam do gustu, bo straciłam panowanie nad sobą i strasznie się rozpisałam.
OdpowiedzUsuńTrzy dni tylko? A wydawało mi się to całą wiecznością!
Na lotnisku w Barcelonie? To Ci dopiero ironia! "Masz ci los!" - jak mawiała moja polonistka. Jaki morał tej historii? Najzimniej pod latarnią ;)
Nasze najbardziej ambitne, albo raczej szalone, plany zakładały, że wylądujemy w Północnej Walii i niedługo później ruszymy w kilkugodzinną podróż w dół kraju, gdzie wabiły nas przeróżne zacne zamki. Ostatecznie wyszło tak, że przez cały pobyt zostaliśmy na północy kraju, bo ten region okazał się znacznie ciekawszy, niż myśleliśmy. Nie wiem, ile kilometrów przejechaliśmy tego dnia, ale przez trzy dni intensywnego pobytu nie wyjeździliśmy 70 litrów paliwa, które kupiliśmy w Irlandii tuż przed wyjazdem do portu.
Nie mam tego wynalazku, więc ciężko mi się wypowiadać na jego temat, ale słyszałam wiele dobrego o szanownym rogalu. Najważniejsze, że głowa nie lata ;) Mnie zawsze leciała do przodu, jak tylko zasnęłam w aucie.
Co do kierowcy szalejącego z klimatyzacją, to właśnie przypomniałaś mi o mojej przygodzie. Przez jakieś dziesięć minut drogi powrotnej z takim kierowcą dosłownie przemarzłam do szpiku kości. Nie pomógł nawet gorący prysznic tuż po powrocie do domu. Przez dłuższy czas nie mogłam się pozbyć tego uczucia chłodu, a zaznaczam, że nie przepadam za gorącym powietrzem - szczególnie w trakcie jazdy - a latem w aucie często mamy klimatyzację ustawioną na 16-17 stopni.
Co ja na to? Oby tak dalej! Ja mam jednak tendencję do niespania w publicznych miejscach. Bo w zaciszu swojego auta zdarza mi się zasnąć po/w czasie długiej podróży.
Skoro mowa o katamaranach, to nie wiem, ile w tym prawdy, ale doszły mnie słuchy, że kiepsko sobie radzą ze sztormami w porównaniu z większymi i cięższymi jednostkami pływającymi, przez co podróż nimi w czasie takich warunków potrafi być prawdziwym utrapieniem.
Nie mówię ;) Powiem tylko, że ten "świetny kierowca" brzmi bardziej niż intrygująco!
Rozpisuj się częściej. Panowanie nad sobą? Też mi coś.
UsuńUps. Teraz wyszło dłużej.
Czyli Wasza podróż wygląda na dosyć spontaniczną skoro chcieliście zwiedzić więcej, a zostaliście tam na miejscu.
Oj! Podróż z rogalem już nigdy nie będzie taka sama. Mi się często zdarza uderzać głową o szybę, co może być niebezpieczne;)
Znam to! A jak można zmarznąć w samolocie! Prawie zawsze klimatyzacja jest mocno rozkręcona.I ja nie przepadam za gorącym powietrzem, ale sztuczne, przejmujące zimno to też zło.
Moja tendencja ostatnimi czasy idzie w drugą stronę. Robię się bardzo wygodna i wymagająca. Ciężko mi wychodzi spanie w innym łóżku niż podwójne i bardzo marudzę jeśli inni goście są głośno;)
Na szczęście nie płynęłam w trakcie sztormu, więc nie mogę się wypowiedzieć na ten temat.
Świetny kierowca był notabene byłym imigrantem i ojcem dwójki dzieci. Wyhamuj kobito;)
Swoją drogą-kierowca to nic, dowiesz się niebawem jeśli tylko zmobilizuję się z opowiedzeniem urlopu.
Czekam z niecierpliwoscia na sprawozdanie z wycieczki po uk😉
OdpowiedzUsuńSzkoda ze nie masz instagrama.polecam
I pozdrawiam
Muszę wreszcie wziąć się w garść i zacząć publikować kolejne części, bo w takim tempie jak dotychczas to mnie zima zastanie...
UsuńStaram się jak najdalej trzymać od social media, ale Instagram kusi, nie powiem.
Nie żebym narzekał, ale zaraz minie miesiąc, wiosna w pełni a ciągu dalszego ni widu ni słychu. Coś tam się w tej Walii działo, czy na przeprawie promem wycieczka się zakończyła? ;)
OdpowiedzUsuńI tu popieram Rose, nie panuj nad sobą. Broń Boże. Pisz ile masz ochotę i dasz radę. My damy radę przeczytać. A, co? Tacy z nas czytelnicy. I po momwie motywacyjnej jeszcze tylko ślę pozdrowienia i wracam do pracy.
Jeśli o narzekaniu mowa, to jesteś jedną z ostatnich osób, które przychodzą mi tu na myśl.
UsuńCo się działo? Statek utknął na mieliźnie ;) A tak całkiem serio, to chyba wiosna, Panie Sierżancie ;) Żal siedzieć przy komputerze. Noszę się z zamiarem napisania czegoś, ale codziennie coś innego mnie rozprasza. Od dobrych kilku tygodni wolne chwile po pracy spędzam głównie na czytaniu, ograniczając przy tym korzystanie z komputera do minimum.
Dzięki i jeszcze raz dzięki, Zielaku :) Masz wspaniałe zadatki na coacha motywacyjnego :) Bezrobocie Ci niestraszne :)
No hej! Jak widzę z motywowania to raczej nie wyżyję. ;) Ale słyszałem że Beata Pawlikowska będzie w Ennis w niedzielę. (Spotkanie i warsztaty w Irlandii, niedziela 13 maja - konferencja, warsztaty i spotkanie w Ennis (niedaleko Shannon) w Irlandii. Hotel Old Ground, godz. 10.00 - 16.00.) Wiem, że czytałaś co nieco jej autorstwa. Ja osobiście wolę książki jej niemęża W.Cejrowskiego ale dla wielbicieli będzie to gratka nielada i możliwość zdobycia autografu. Szkoda, że nie masz konta (choćby oficjalnego/biznesowego) na FB. Tam jest więcej informacji o tym spotkaniu.
UsuńA ja życzę Wam miłego, słonecznego weekendu.
Sokole Oko
OdpowiedzUsuńNo i co tu się wyprawia moja panno ???
No właśnie! Co tu się wyprawia?!
OdpowiedzUsuńSokole Oko
UsuńZielaku czy uważasz, że to już jest jawne olewanie czytelników czy jeszcze nie ??? bo ja uważam, że to już jest jakieś nieporozumienie :/
Cierpliwości Sokole Oko, cierpliwości. Taita jest jak cebula, ma warstwy :), i pewnie piękne irlandzkie lato (dziś o poranku wiatr i 9 stopni) spowodowało, że zagłębiła się w niewielkiej depresji. Damy jej jeszcze dwa trzy dni i wezwiemy do opamiętania się. ;) Już kiedyś sprawdzałem doniesienia o wypadkach i nekrologi, bo tak długo milczała. Wróci. Już taka wredna to Ona nie jest, żeby nas zostawić bez uprzedzenia. No i jeszcze ta szuflada pełna nieopublikowanych postów...
UsuńPs. A może jest właśnie na jakiejś długiej wyprawie i szykuje nam ucztę dla oczu klecąc nowego posta?
Sokole Oko
UsuńZ cierpliwością zawsze miałam problemy podobnie jak z rutyną. Jedno i drugie mnie szybko nudzi. Ale udało się zedrzeć z Taity jedną warstwę więc coś z tego będzie jednak :D
Chwilę człowieka nie ma, a Sokole Oko mi tu podburza Czytelników ;) Reprymenda się należy i dwa punkty karne!
OdpowiedzUsuńA tak całkiem poważnie: Kochani, na dniach opublikuję nowy wpis, obiecuję! I wielkie dzięki za to, że mi o niego suszycie głowę, bo to jednak mocno motywuje :)
Zielaku, prawda, dzisiejszy poranek był chłodny, ale zobacz, jaki mamy piękny i słoneczny dzień! Na lato absolutnie nie narzekam, ostatnio mieliśmy przecież wiele suchych, pogodnych i bardzo słonecznych dni.
Do wyprawy dopiero się szykuję - za parę tygodni wyruszam na tydzień nad ocean do "mojej pustelni". Będę też zbierać materiały na bloga. A potem - jeśli Połówek, a raczej jego ewentualny brak urlopu nie stanie mi na drodze - to pewnie powrót do pięknej Walii :)
Trzymajcie się ciepło :) I do poczytania wkrótce. Jeszcze Wam te moje długaśne posty wyjdą bokiem ;)
Oby nam wyszły. Czytanego słowa nigdy za wiele. No to czekam/y. ;)
UsuńSokole Oko
UsuńOho jednak żyje i nawet się litościwie odezwała :D czyli jednak jest sens się upominać/przypominać/wywoływać do tablicy !