sobota, 7 października 2017

Noc dziwów, czyli wieśniara w przebraniu i jej dziewiczy rejs

Zaprawdę powiadam Ci, to była dla mnie noc dziwów!


Epsilon, jeden z kilku promów Irish Ferries obsługujący trasę Dublin-Holyhead, odpływał dopiero o 1:55 w nocy. Wykoncypowaliśmy więc, że jakieś 160 minut powinno spokojnie wystarczyć nam na dojazd do portu i na obskoczenie stacji paliw, gdzie zamierzaliśmy wlać do dresowozu 70 litrów paliwa, tak by maksymalnie opóźnić ewentualne tankowanie w Walii.


Połówek nie znosi tankowania na nieznanych stacjach niemal tak samo jak znienawidzonej pietruszki. Po tym, jak kilka lat temu sparzył się, kupując paliwo na innej niż zazwyczaj stacji, teraz jest wierny swojej ulubionej niczym pies Bobby z Greyfriars swojemu panu. Postanowił, że nigdy więcej nie będzie już patrzył, jak jego wehikuł dławi się i dusi, bo auta z silnikiem Diesla to niestety nie koty mające dziewięć żyć. Ich układy wtryskowe są tak wrażliwe na jakość wlewanego paliwa, jak nos policyjnego psa na narkotyki. Zatem, aby uniknąć nieprzyjemnych awarii na obcej ziemi, grzecznie odwiedziliśmy cepeen, a potem ruszyliśmy w kierunku srebrzącego się Księżyca.


Dwadzieścia minut przed północą już byliśmy w porcie, dokładnie tak, jak przepowiedziała nam GPS-owa wróżka. W tym momencie resztki mojego lekkiego podenerwowania  ulotniły się niczym kamfora. Nasza walijska przygoda nabierała coraz wyraźniejszego kształtu, ale mimo to napiszę później w swoim pokładowym dzienniku, popijając kawę z Café Lafayette za 3.75€: "Wow, nie do końca wierzę, że jednak udało nam się wprowadzić w życie ten plan!".


To było zbyt piękne, by mogło być prawdziwe, ale wtedy - odurzona zapachem przygody - nie wyczułam w tym nic podejrzanego. Bez stania w jakiejkolwiek kolejce podjechaliśmy do budki, by dokonać odprawy, gdzie otrzymaliśmy specjalną zawieszkę do powieszenia na lusterku i gdzie dokonano naszej identyfikacji. Brzmi to tak poważnie jak diagnoza o raku, a tymczasem zaś cała identyfikacja nie trwała chyba nawet minuty i wyglądała mniej więcej tak:


- Pana nazwisko?


- Zstwaskwplhk - rzekł Połówek, a ja już zdążyłam podsumować jego naiwność dwukrotnym przewróceniem oczami. No bo kto przy zdrowych zmysłach podaje Irlandczykowi swoje nazwisko, będące dla obcokrajowca - nieobeznanego z polską mową - nieznośnym zlepkiem spółgłosek? Ja już dawno nauczyłam się, że to nie działa. Proszona o nazwisko od razu zaczynam je literować, by zaoszczędzić sobie i rozmówcy czasu. W tym wypadku jednak nawet nie zdążyłam powiedzieć Połówkowi "no weź, przeliteruj!", kiedy kobiecy głos perfekcyjnie powtórzył:


- "Pan Zstwaskwplhk? Dwie osoby w samochodzie, tak?"


Od razu jasnym się stało, że obsługuje nas nasza krajanka. Jakby tego było mało, to wszystko tak na słowo, bez żadnej kontroli, bez sprawdzania zawartości auta, bez niczego! Zdziwiłam się i oburzyłam zarazem. Przyzwyczajona do restrykcyjnych kontroli bezpieczeństwa na lotniskach, spodziewałam się podobnych w porcie. No bo jak to tak? Nikt nie raczy nawet zajrzeć nam do bagażnika? Żyjemy w takich niebezpiecznych czasach, a tu żadnej kontroli? Przecież, gdybyśmy chcieli, spokojnie moglibyśmy wtedy przemycić w aucie co najmniej dwie osoby i lamę, narkotyki, albo nawet komponenty do ładunku wybuchowego!


"Skandal!" - pomyślałam wtedy, a wszechświat sprawnie wychwycił moje oburzenie i żeby utrzeć mi nosa w drodze powrotnej do Irlandii, tuż przed załadowaniem się na prom, zostaliśmy wytypowani do "rutynowej kontroli" przez funkcjonariuszkę bezpieczeństwa. Do dziś zastanawiamy się, co by było, gdybyśmy przewozili wtedy w bagażniku, zakupiony w angielskim zamku Beeston, miecz Templariuszy, do którego to Połówek zapałał miłością od pierwszego wejrzenia. Morał tej historii jest następujący: be careful what you wish for, it might come true!


Jak już wspomniałam wcześniej, ta bezproblemowa odprawa nie wzbudziła u mnie żadnych podejrzeń. W mojej nieskażonej myślą głowie nie pojawiło się ani jedno pytanie typu: "A czemu tu nie ma żadnych kolejek?", "Gdzie są wszyscy pasażerowie?". Dziś odpowiedź na to pytanie brzmiałaby: "Wszyscy są już na pokładzie!!!". A ja naiwna myślałam, że to my stawiliśmy się jako jedni z pierwszych. Na grubo ponad godzinę przed rejsem!


Bo widzisz. W obawie, że na pokładzie promu zdradzę się, że to mój dziewiczy rejs i że jestem tu wieśniarą w przebraniu, która zupełnie nie wie, co i jak, niedługo przed wyjazdem z domu zrobiłam research. Filmik instruktażowy zaiste obiecywał niezwykle łatwą odprawę i załadunek. W rzeczywistości było jeszcze łatwiej, bo dresowóz został umieszczony na pokładzie piątym, nie musieliśmy zatem korzystać z żadnych klatek schodowych, by dotrzeć do recepcji. Wystarczyło tylko zrobić kilkadziesiąt kroków, by oficjalnie zostać przywitanym na pokładzie Epsilona.


Nikt mi jednak nie powiedział, że nikt z pasażerów-weteranów nie traktuje serio informacji o tym, że do odprawy wystarczy stawić się na 30 minut przed rejsem. A już na pewno nie przed tym nocnym, trwającym 3,5 godziny.


W efekcie szybko nauczyłam się, że na promie generalnie obowiązuje prawo dżungli. Kto pierwszy, ten lepszy. Silniejszy zjada słabszego. Szybszy uprzedza powolnego [umysłowo]. Chyba domyślasz się już, o czym mówię?


W Café Lafayette wszystkie sofy były już pozajmowane przez leżących ludzi. Podobnie zresztą jak w sąsiedniej Boylan's Brasserie. Sprytniejsi mieszkańcy dżungli dumnie okupowali najwygodniejsze miejscówki, z nogami bezpretensjonalnie spoczywającymi na przeciwległych fotelach. Jeszcze inni przysypiali z głowami spoczywającymi na stolikach, bądź - tu absolutny hit! - leżeli na podłodze w śpiworze... Dałabym słowo, że patrzyli na mnie z nieukrywaną satysfakcją ze swoich czynów, a wyraz ich twarzy mówił tylko jedno: FRAJERKA!  Ja z kolei zaczęłam poważnie obawiać się tego, że mój dziewiczy rejs skończy się tak, jak żywot Joanny d'Arc. Spłonę. Spłonę ze wstydu, przez rumieniec, którym się oblałam.


To już było oficjalne: okazałam się frajerką roku, która nie dość, że nie kupiła kabiny na nocny rejs, to jeszcze przyszła za późno na pokład.


Jakieś dwie godziny później, patrząc ze smutkiem na Połówka, który usilnie próbuje spać w tych spartańskich warunkach i zregenerować się przed długimi godzinami jazdy, skłonna byłam podejść do obsługi i zapytać, czy ostała im się jeszcze jakaś kabina, bo jeśli tak, to biorę ją z miejsca, a cena nie gra roli. Powstrzymywała mnie jedynie obawa, że w odpowiedzi usłyszę:


- Kabina? KABINA?! THIS IS SPARTAAAAAA!!!

16 komentarzy:

  1. Polacy są wszędzie, nie raz się o tym przekonałam, tak samo mój Połówek. Raz gdy wsiadł do autobusu (w Szwajcarii), ładnie po niemiecku zapowiedział dokąd jedzie (by dostać bilet), a kierowca odpowiedział mu po Polsku (ile ma zapłacić). Skąd pan wiedział? Ano Połówek miał pod pachą książkę polskiego autora.

    Miecz... Do tej pory mam problem jak przewieść swoje "akcesoria" przez dwie granice... Mam w kolekcji kosę kostuchy, maczetę rzeźnicką, dwa morgenszterny i widły.

    This is SPARTA.... OMG, a to dobre XD

    OdpowiedzUsuń
  2. Zgadza się! Na początku naszego pobytu w Irlandii z entuzjazmem reagowaliśmy na wszystkich Polaków mijanych na ulicy: "O, Polacy! O, Polacy!" Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że TYLU nas tu jest. Po jakimś czasie to radosne "O, Polacy!" przerodziło się w "Znowu Polacy!". Czasami autentycznie miało się wrażenie, że jest się w kraju nas Wisłą, bo polska mowa była słyszana wszędzie: na ulicy, w sklepach, w szkołach, w środkach komunikacji miejskiej, w kościele...

    Mam bardzo miłe wspomnienia związane z pewnym polskim kierowcą spotkanym w Norwegii. Zdaje się, że nawet nie wziął od nas pieniędzy za przejazd. Przesympatyczny człowiek! :) Miłe to, kiedy Polak nie unika swojego rodaka za granicą, tylko służy mu pomocą. My zaraz po przyjeździe do Irlandii słyszeliśmy od współlokatorów, że "jak ci Polak nie zaszkodził, to już ci pomógł".

    Połówek mocno przeżywał rozstanie z mieczem. Wiedziałam, że tak będzie, dlatego go namawiałam, żeby go kupił ;) Ciekawa jestem, czy by go nam zarekwirowali w czasie kontroli?

    Haha, niezłe gadżety masz! Ostra z Ciebie babka! Strach z Tobą zadzierać ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie żebym był jakimś pionowym wyjadaczem, ale swoje dziewictwo straciłem w wieku 17 lat i mogę Cię zapewnić, że frajerką nie jesteś. Co najwyżej masz niefart. Kilka lat temu, również w Walii, do portu dojechaliśmy tak późno, że gdybym powiedział, że rozpędziłem princesse w poprzek nabrzeża i wskoczylem na odbijajacy już prom, mógłbym być oskarżony co najwyżej o drobne koloryzowanie. A na łodzi siedzialem mimo wszystko jak pan hrabia...

    OdpowiedzUsuń
  4. Patrzę, patrzę i nie wierzę! Toż to nikt inny tylko ?!MiSzA!? we własnej osobie! Witaj, synu marnotrawny! ;) Cieszę się ogromnie, że odnalazłeś drogę do domu, aczkolwiek nie obyło się bez małych komplikacji i mój pies obronny w postaci filtru antyspamowego Cię nie rozpoznał ;) Gdyby nie ta radość z Twojego "objawienia", miałabym gigantycznego focha! Kolega kilka lat temu był w Walii i ja się dopiero teraz o tym dowiaduję?! A gdzie soczyste i pikantne szczegóły?

    Dziękuję za Twoje podbudowujące świadectwo i słowa otuchy, ale nic nie zmieni faktu, że tak właśnie się czułam - jak ostatnia frajerka. Ciekawa jestem, jaki rejs czeka mnie w następnym roku. Pewna nie jestem, ale następnym razem chyba uderzamy do Pembroke. I też prawdopodobnie Irish Ferries.

    OdpowiedzUsuń
  5. "Był w Walii" to drobne nadużycie. Przejeżdżał w drodze z kraju... :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Podoba mi się bardzo ta przygoda i jej opis!

    Polka się po prostu nad Wami ulitowała wiedząc co Was czeka, a Ty doszukiwałaś się teorii spiskowych. Z tymi marzeniami to trzeba uważać. Nigdy nie zapomnę jak chciałam zobaczyć Trójmiasto pod śniegiem, a jak do niego dotarłam całe Trójmiasto było śniegiem sparaliżowane;) Pociągi stały w polu, taksówki mówiły, że ani im się śni ruszać w miasto, bo całe miasto stoi, a na peronie śniegu było po kolana;]

    Przypomniał mi się mój rejs na Bornholm-szczęśliwie poranny. Szczerze pisząc nawet nie pomyślałam mając przed sobą intensywny dzień o spaniu na sofie. Usiadłam na zewnątrz, ponieważ naczytałam się o dantejskich scenach, spowodowanych bujaniem. Oczywiście to była "bujda na resorach", zatem rozczarowana tym, że nie doszło do żadnych scen akcji zeszłam na dół do kawiarni, gdzie zastałam dokładnie identyczny widok jak Ty.

    Niczym nie zrażona zajęłam wówczas miejsce ćmy barowej, gdzie poznałam absolutnie fantastycznego bosmana, z którym gawędziliśmy całą moją podróż tam i z powrotem.

    Dokładne kontrole zdarzają mi się bardzo często. Na lotniskach wygląda to tak, że potencjalna ofiara (o ile nie wypatrzy jej przeszkolony celnik) jest typowana na drodze losowej-komputerowo.

    Jedno nie ulega wątpliwości-na nocną podróż trzeba być porządnie przygotowanym. Na lotniskach, na pokładach promów, autobusów, samolotów obowiązują prawa dżungli. Przetrwa najsilniejszy i najsprytniejszy.

    Ciekawie się zaczyna, czekam na ciąg dalszy:-)

    OdpowiedzUsuń
  7. My mówimy mijanym Polakom zawsze dzień dobry. Reakcje są przeróżne, np. wczoraj jedna rodzina nam nie odpowiedziała, stanęli jak wryci i rozglądali się dookoła i nad siebie(!) jakby szukali jakiegoś dziwnego zjawiska meteorologicznego.
    Takie udawanie, że to a pewno nie do nich, jest dziwnym i coraz popularniejszym przejawem niechęci do rodaków. Chyba.

    Miecz to jest to, co mi się marzy. W bractwie natomiast, nauczyli mnie władać łukiem, dlatego chciałabym mieć także i łuk (może być nawet sportowy) i komplet porządnych strzał. Większym natomiast marzeniem jest żeby ktoś mnie nauczył fechtunku. Ma fiksację na punkcie średniowiecznych wojowników, nie zauważyłaś? ;) :P

    OdpowiedzUsuń
  8. Boska reakcja, choć tak całkiem serio, to naprawdę nie wiem, czy śmiać się, czy też może płakać. Sama nigdy tego nie robię, ale nie miałabym problemu ze zwróceniem pozdrowienia. Kilka lat temu na ulicy mijała mnie grupa nieznanych mi nastolatków i jeden z nich powiedział mi "dzień dobry!" [domyślam się, że słowiańska uroda mnie zdradziła. Już raz pewna polska ekspedientka powiedziała mi, że widać, iż jestem Polką], więc odpowiedziałam tym samym. A właśnie, jak to jest u Was? Jesteście w stanie wyhaczyć z tłumu Szwajcarów swoich rodaków tylko i wyłącznie na podstawie aparycji?

    Ja się wychowałam w tych czasach, kiedy nikt jeszcze nie słyszał o Internecie i Play Station, więc często bawiliśmy się na zewnątrz i sami z dziećmi sąsiadów organizowaliśmy sobie zabawy. Jedną z nich było właśnie strzelanie ze zrobionych przez siebie łuków. Ot, taka uboga wersja Robin Hooda.

    Tylko ślepiec by nie zauważył ;) Od dzisiaj mówię na Ciebie Arya ;)

    OdpowiedzUsuń
  9. Ach, i wszystko jasne! Nawet gdybym chciała, to teraz nie mam, o co się dąsać na Ciebie ;)

    OdpowiedzUsuń
  10. Yyy, ale jaki ciąg dalszy? Na tym historia rejsu się kończy: ja nie zmrużyłam oka i szwendałam się po promie niczym zjawa po nawiedzonym zamku, Połówek "spał". Jeśli powstanie ciąg dalszy, to raczej w postaci suchych faktów z mojego dziennika pokładowego. Nie trafiłam niestety na żadnego interesującego bosmana, więc nie miał mi kto dotrzymywać towarzystwa. Miałam za to czas, by pisać i pisać.

    Mój rejs też był poranny. Wczesnoporanny ;) Trochę męczący, ale podobało mi się w nim to, że po przybiciu do lądu, mieliśmy caluteńki dzień na zwiedzanie. Na miejscu byliśmy już po piątej rano. Następnym razem też celowałabym w poranny rejs, na pewno nie w popołudniowy, bo to z mojego punktu widzenia totalnie bez sensu.

    Ach, cudny rejs miałaś! A raczej towarzystwo :) "Absolutnie fantastyczny bosman" brzmi absolutnie intrygująco! Rozpaliłaś moją wyobraźnię do czerwoności. Do tell!

    Co do sof - ja również bym na nich nie spała, nawet gdyby były wolne. Kto by tam spał, kiedy za oknem jest MORZE? Musiałam je podziwiać! Sen jest dla słabych ;)

    A ja tak bardzo chciałam poczuć się bezpiecznie na promie i zostać skontrolowana ;) Bo skoro nie kontrolują mnie, a mogłam wiele wtedy przemycić, to inni również mogli to zrobić - taka była moja logika.

    OdpowiedzUsuń
  11. Dobry Wieczór Czarownico;)

    Zjawa na promie! Podoba mi się;] Brzmi jak materiał na dobrą powieść. Duch topielca z głębi oceanu;) No to cóżeś tam pisała kobieto? Czekam, nogami i oczyma przebieram. Ciekawa jestem Twojego talentu literackiego, wszak dziennik pokładowy niezwykle mnie intryguje.

    I ja miałam identycznie. Cały dzień na zwiedzanie, a potem cały następny i powrót rejsem wieczornym. Wolę tak. Lubiłabym również poranne loty, gdyby nie to, że trzeba wstawać o trzeciej czy czwartej nad ranem i na śpiąco stawiać się do odprawy. A jeśli do tego trafi się strajk na lotnisku i overbooking w jednym-człowiek trzeźwieje i budzi się natychmiast.

    Uspokój się kobieto. To musi być gdzieś u mnie na blogu, musiałabym poszukać w jego odmętach (ale o tak haniebnej porze się do tego nie zmuszę). Fantastyczny pan bosman był w średnim wieku (ostatnio z takimi mi najbardziej po drodze), kulturalnym człowiekiem z wyśmienitym poczuciem humoru i miał młodego syna;] Coś tam o nim bredził, ale teraz już nie pamiętam. Dał mi dużo wskazówek co do zwiedzania, a nawet namiar na tańsze noclegi, z których nie mogłam skorzystać, bo nie miałam już możliwości anulacji.

    Wiesz, ja w Bergen spałam na fotelu zupełnie zapominając, że na zewnątrz może być zorza. To był kretynizm roku. Nie żebym marzyła o jej zobaczeniu, gdzie tam.

    Nie mów mi o przemycaniu. Nigdy nie zapomnę co i w jakiej ilości wiozłam w bagażu podręcznym z Irlandii. NIKT mi tego nie sprawdził. Nikt mi nie zwrócił uwagi. Mogłabym mieć noże i zadźgać pół samolotu. Nic to. Dublin feels free. Wiozłam w podręcznym pęsetę, ostrza do golenia i różne inne cuda. Nie pytaj proszę o ile miałam przekroczony bagaż podręczny w ryanair, bo mi będzie wstyd;-] Na usprawiedliwienie mam jedynie to, że wiozłam dużo prezentów dla dzieci.

    OdpowiedzUsuń
  12. wiem, że to nie miło ale aż płaczę ze śmiechu. Nie żebym to ja była obyta z rejsami, pewnie też bym się wygłupiła jak Wy ale generalnie przemęczyłaś się i pwnie miło wspominasz. Przygoda, przygoda każdej chwili szkodaaaaaaa !! ja tam lubię takie wpadki. Jest potem co opowiadać :D

    OdpowiedzUsuń
  13. Jasne, że bardzo miło wspominam! Choć nie powiem, dało mi to wszystko dość mocno do myślenia, i następnym razem chyba bym wykupiła tę nieszczęsną kabinę na nocny rejs, bo to jednak jest wygoda. Nie trzeba wysłuchiwać, jak chrapią inni pasażerowie :)

    OdpowiedzUsuń
  14. Dzień dobry w ten ponury, sobotni poranek. Dobrze, że wreszcie zaczęło powoli się przejaśniać, bo miałam problemy z rozbudzeniem się i trudno było mi oprzeć się pokusie pójścia w ślady moich śpiących kotów... Jak się całkowicie wybudzę i uporam z wszystkimi obowiązkami, to może nawet uda mi się nadrobić zaległości mailowe.

    Wierz mi, w moim wykonaniu to byłaby ekstremalnie nudna powieść! Pisanie książek zostawię tym, którzy się na tym znają, i którzy mają do tego serce.

    Tacy towarzysze podróżniczej niedoli są najlepsi! A jak jeszcze dysponują drogocennymi wskazówkami, to już w ogóle :)

    Bergen <3 Ciągle na mojej liście!

    Fuksiara! I to takie numery w Ryanairze, który przecież tak skrupulatnie waży i mierzy te wszystkie walizy! Te prezenty dla dzieci Cię pewnie uratowały ;)

    OdpowiedzUsuń
  15. Słońca trochę wysyłam. Właściwie teraz to już ciemno, ale słońce było. Słowo daję. U nas w najbliższych dniach zapowiada się lato.

    I jak tam? Udało Ci się wybudzić czy też zapadłaś w zimowy sen, śpiąca królewno?

    Myślę, że jesteś zbyt skromna. Czytając Twojego bloga mogę powiedzieć, że zdecydowanie nie byłaby to nudna powieść.

    Bergen jest cudowne, chętnie bym tam wróciła. Te drewniane domki i sklepiki na starówce, trolle i znaki drogowe dla czarownic :D

    Co Ty mówisz?! Ryanair nigdy mi niczego nie zmierzył i nie zważył, a latam głównie Ryanairem. Koleżanka, która zawsze mówiła, że Wizz jest lepszy, ostatnio musiała kupować bagaż na lotnisku, bo jej nie przepuścili z jej podręcznym. A wiesz, że miałam gotowe wytłumaczenie i oczy kota ze Shreka? I byłam niemal pewna, że by mnie przepuścili:-)

    OdpowiedzUsuń
  16. U mnie ostatnio słońca tyle, co kot napłakał, za to temperatury więcej niż przyzwoite. Jest zdecydowanie cieplej niż zazwyczaj o tej porze. W czwartek, jeśli się nie mylę, mieliśmy 20 stopni! W połowie października! Wczoraj zaś suszyłam wypraną pościel w ogródku! Zobaczymy, co przyniesie poniedziałek, bo huragan Ophelia nadciąga.

    "Śpiąca królewna" to ostatnio wyjątkowo adekwatne określenie na mnie. Jestem tak ruchliwa i energetyczna jak mucha w smole. Co do wybudzenia się - autentycznie mam wrażenie, że przeżywam jakiś koszmar. Ktoś okradł mnie z weekendu, a już w szczególności z niedzieli. Nie wiem, naprawdę nie wiem, kiedy ona zleciała. A jutro znów do pracy. Yeah! [sarkazm].

    Już nie kuś tym Bergen. Miej litość. Wszystko w swoim czasie - jeszcze tam zagoszczę!

    No cóż. Powtórzę raz jeszcze: fuksiara!

    To by było na tyle. Pozdrawiam i wyłączam komputer, bo Połówek zaraz wraca z pracy i będzie się domagał jedzenia. A Polak jak głodny, to zły ;)

    OdpowiedzUsuń