Z
tego łóżka nie byłoby dzieci. Gdybym planowała powrót z Walii w "dwupaku",
musiałabym mieć ze sobą latarkę i uruchomionego GPS-a, by znaleźć w nocy
Połówka.
Solidne
drewniane łóżko w kolorze ciemnego brązu rozpanoszyło się w naszym pokoju,
zagarniając dla siebie zdecydowaną większość niemałej przestrzeni. Bez
wątpienia grało tu pierwsze skrzypce. Po otwarciu drzwi do pokoju niemal się na
nie wpadało, a wpadłszy w jego czeluść, nie chciało się jej opuścić. Dlatego
nawet specjalnie się nie zdziwiłam, kiedy rano przespałam swój budzik i
obudziłam się dopiero o 7:00 - wtedy, kiedy włączył się alarm w telefonie
Połówka. Co prawda nie wiązało się to z końcem świata, bo do momentu, w którym
musielibyśmy zwolnić pokój, dzieliło nas kilka godzin, ale nie chciałam
rozpoczynać swojego ostatniego dnia w Walii od niepotrzebnego pośpiechu. Jako
typowa "córka młynarza" jestem całkowitym przeciwieństwem obywateli
Afryki pod względem aparycji, ale mimo to całym sercem stoję za
"filozofią" polepole, co w
języku suahili znaczy ni mniej, ni więcej tylko: slowly. Wolno. "Wolno" to piękne słowo, ale nie mów tego
nikomu, kto stoi w niekończącym się korku na drodze.
Na
wcześniejszej pobudce zależało mi z dość prozaicznego powodu. Chciałam przed
umówionym śniadaniem o ósmej zdążyć jeszcze z prysznicem i myciem włosów, na
które zabrakło mi zarówno czasu jak i chęci minionego wieczoru, jako że do
naszej noclegowni - klimatycznej wiejskiej rezydencji - dotarliśmy na mniej niż
dwie godziny przed północą.
Oczy
mi się z radości zaświeciły, kiedy odkryłam, że w naszej przepastnej i
skrzypiącej szafie jest zarówno suszarka, jak i żelazko. To oznaczało, że na
śniadaniu nie będę mieć fryzury na "mokrą Włoszkę" i wyglądać niczym
relikt z lat 80. Chwilę później te same oczy zaszkliły mi się z sentymentu,
kiedy odkryłam, że nasza szafa zamyka się tylko i wyłącznie wtedy, kiedy pod
jej drzwiczki wsunie się papierowy klin. Stara, dobra i niezawodna metoda.
Miałam taką szafę w dzieciństwie.
Jeśli
myślałam, że wyczerpałam już limit niespodzianek na ten poranek, nie mogłam być
bardziej w błędzie. Bo, kiedy opuściliśmy już nasze przytulne pięterko i,
zgodnie z wcześniej danym słowem, stawiliśmy się na parterze o ósmej,
oniemiałam z zachwytu. Za drewnianymi, ewidentnie nadgryzionymi zębem czasu,
drzwiami znajdował się niepozorny pokój utrzymany w brązowo-beżowo-białej
tonacji, w którym wydawano śniadania. Ale jakie śniadania! Iście królewskie!
Spodziewałam
się raczej skromnej, typowej dla obiektów B&B, oferty z produktami, a tu
taka uczta: płatki, soki, jogurty, świeże owoce, sałatka z nich wykonana,
pachnące drożdżówki... Czego tam nie było! Mój wewnętrzny pasibrzuch dał o
sobie znać, bo swoją ucztę rozpoczęłam od przepysznej granoli z jogurtem bananowym,
chwilę później pożarłam mini drożdżówkę, a skończyłam dopiero na full English breakfast z pieczarkami.
Zgrzeszyłam, nie powiem. Nawet nie chcę wiedzieć, ile kalorii pochłonęłam tego
poranka. Wystarczy mi świadomość, że zjedzoną przeze mnie porcją można by było
wykarmić całą wioskę w Etiopii. Ta uczta miała jeszcze jednego plusa - już do
końca dnia nie byliśmy głodni [to popołudniowe espresso i mały kawałek ciasta
się nie liczą...]
Kilka
minut. Tyle wystarczyło mi, by po małym spacerze nieopodal zamku dojść do
wniosku, że już lubię to miasto. Bo w zasadzie to dlaczego miałabym nie lubić?
Przecież jest tu wszystko, na co zwracam uwagę. Przede wszystkim duża - a wręcz
ogromna! - forteca.
Na
drugim planie zaś przykuwające mój wzrok budynki i sklepy o przeróżnej tematyce,
kolorystyce i stylu. Jedne skromne, inne na bogato - z elewacjami zdobionymi
kolumnami jońskimi. Kwiaty w donicach na parapetach. Biało-zielone flagi z
czerwonym smokiem. Czysto, barwnie i jakoś tak estetycznie. Nawet zmurszałe
ściany świątyni wciśniętej między jeden a drugi budynek nie kolą w oczy. Trochę
jednak przeszkadza wesołe miasteczko rozłożone w samym centrum: krzykliwe
plakaty nawołujące do ustrzelenia kaczki, "barokowe" i bizantyjskie zdobienia karuzeli z setkami
jej światełek... Nie dość, że tandetnie to wszystko wygląda, to jeszcze
przesłania sylwetkę zamku.
Nogi
same niosą mnie do charytatywnego sklepu o nazwie Cats Protection, co wkrótce
okazuje się "błędem". Wiele rzeczy wpada mi w oko. Ubrania nie robią
na mnie wrażenia, ale jest tu dział z książkami, z pamiątkami z wizerunkami
kotów [a w pracy Połówka jest kociara i można by było przywieźć jej taką
pamiątkę...], a nawet oryginalny zestaw filiżanek z podstawkami prosto ze
Stafford. I pamiątkowy "talerzyk" z... San Francisco! Oczywiście
kupuję. Tak, by pamiętać, że kiedyś tam polecę i na własne oczy zobaczę,
przyprawiający mnie o szybsze bicie serca, most Golden Gate.
W
międzyczasie zaś, kiedy tak stoimy i dumamy [a raczej tylko ja to robię, bo
Połówek co najwyżej duma nad tym, jak najszybciej dać stąd dyla...] nad
oglądanym towarem, zaczepia nas mężczyzna za ladą. Jesteście z Polski, prawda? - asekuracyjnie pyta w języku
Szekspira, a kiedy uzyskuje potwierdzenie, wyznaje nam w przemiłej rozmowie,
żonglując polskim i angielskim, że ma żonę Polkę, że sam niedługo leci do
Polski z wizytą i że w ogóle to jest nas tutaj od cholery. Jest tu nawet cała
dzielnica polska zamieszkała w dużej mierze przez ludzi, którzy wyjechali po
wojnie i już osiedli tu na stałe. Mówi, że w Caernarfon jest nawet "polska
fabryka", w której pojawiające się wakaty ogłasza się tylko w kraju nad
Wisłą, czym wywołuje u mnie déjà vu,
a raczej déjà entendu. Słyszałam to.
Wiele razy. Jesteśmy wszechobecni, niczym Wielki Brat. Nie ma miejsca, do
którego nie docierają Polacy. Wierzę w to, co mówi nasz rozmówca, bo i w Irlandii
są zakłady pracy, w których siłę roboczą stanowią głównie nasi rodacy. I z
których to często uciekają pracownicy o innym niż polskim pochodzeniu,
narzekając na wulgarnych i niesympatycznych współpracowników ze Wschodu, co to
nawet nie potrafią poprawnie się wysłowić po angielsku...
Mężczyzna
przytacza też historię, która mogłaby być książkowym wzorem determinacji i
uporu w dążeniu do realizacji swoich marzeń. Przykładem na to, że ciężka praca
popłaca. Siedem dni harówy na okrągło, kilkaset odkładanych funtów tygodniowo,
po to, by po pewnym czasie wrócić do rodzimego kraju, kupić tam hotel i zacząć
rozwijać swój biznes. Tak do realizacji swojego marzenia powoli, lecz
systematycznie dążył jeden ze znanych mu Polaków.
Kończymy
tę sympatyczną wymianę zdań, ja solennie obiecuję, że jeszcze tu wrócimy po
upatrzone łupy, ale to dopiero po zwiedzaniu zamku, bo głupio by było, gdybyśmy
wyruszyli na jego zwiedzanie obładowani bagażami jak wielbłądy. Do auta zbyt
daleka droga, a czasu coraz mniej, wszak wizyta w uroczym Caernarfon to nasze
pożegnanie z Walią...
Ale tam ładnie! Aż mi żal, że się Brytyjczycy wyexitowali. Zobaczymy co będzie we wpisie o zamku. Mam nadzieję, że ponownie cała jego historia od kamienia węgielnego począwszy. ;)
OdpowiedzUsuńMiłego dnia.
Prawda? Bardzo ładnie, ale na dobrą sprawę wszędzie tak było, nie tylko w Caernarfon. Te wcześniejsze miasta, które Wam pokazywałam również były czyste, zadbane i atrakcyjne. Walia przeszła moje najśmielsze oczekiwania! Uroczy kraj, bardzo podobny do Irlandii, i może dlatego tak dobrze się tam czułam. Niczym w domu.
UsuńNo właśnie czekam z niecierpliwością na informacje odnośnie do Brexitu, bo planuję rejs do UK i wolałabym wiedzieć, na czym stoję. Z ulgą przyjęłam dzisiejsze doniesienia o przedłużeniu terminu do października.
Sokole Oko
OdpowiedzUsuńZachciewa mi się do tej Walii po trochu, zachciewa :)
Pan robotnik tak ładnie Ci zapozował a Bella Pizza mnie rozczuliła ;D
BajDeŁej ... obejrzałam pierwszy odcinek Bodyguarda ... na razie lekko drętwe ale liczę, że się rozkręci :) Most nad Sundem też mnie nie porwał od pierwszego odcinka a potem sru !! i poleciało
Co ja czytam?! Naprawdę?! :) Ciepłolubnemu Sokolemu Oku zachciewa się zimniejszych klimatów? Do czego to doszło? ;)
UsuńJak miło, że doceniłaś te fotki ;)
Mnie wciągnął w zasadzie od początku, bo rozpoczyna się z grubej rury, zdaje się, że tego samego wieczoru obejrzałam od razu dwa odcinki. Resztę innym razem.
"Most..." był bardzo fajny!
Sokole Oko
UsuńREKLAMACJA !! zgłaszam sprzeciw, że poleciliście mi oglądać Bodyguarda ! nigdy wiecej nie polecać mi serialu który ma tylko 1 sezon. Co to ma być ? nienawidzę czekania na dalszy ciąg. Oglądam tylko serie zakończone. Więc proszę mi tu z takimi nie wyjeżdżać bo teraz się wnerwiam, że chcę jeszcze a to było tylko 6 odcinków :P
O jaaaa! Co ja czytam? Podobało się? Ale się cieszę! Nawet nie wiesz, jaką ulgę odczułam! Już się obawiałam, że nie trafiłam w Twój gust!
UsuńDoskonale Cię rozumiem, bo ja również tak mam. Lubię oglądać seriale, które mają już kilka sezonów i są zakończone. Oczekiwanie na nową serię zabija mnie. A poza tym... zapominam połowy rzeczy ;)
"Bodyguard" bardzo mi się podobał, ale i wspomniany tutaj przez Zielaka "The Kominsky Method" jest wart obejrzenia. Coś zupełnie innego, nietypowi bohaterowie, bo stojący jedną nogą w trumnie, ale humor [kocham doktora urologa!] przedni. Co prawda pierwszy odcinek mnie nie porwał, byłam bardziej na nie niż na tak, ale później się wkręciłam. Tylko, że serial ma póki co jeden sezon [i króciutkie odcinki], a ja powoli zbliżam się do jego końca...
Sokole Oko
UsuńPodobało no i co ?? i ni ma dalszego ciągu wrrrrr
Dobry serial poznaje się po tym, jak się kończy, a nie jak zaczyna ;) Może to i lepiej, że nie ma. Skończył się w odpowiednim momencie zamiast ciągnąć w nieskończoność jak niektóre brazylijskie tasiemce. Aczkolwiek przyznaję, malutki niedosyt pozostał.
UsuńNarzekasz na ogromne łóżko? Nie do wiary! Ja tak lubię duże łóżka. Małe nie są dla mnie....Mały człowiek z dużymi potrzebami;)
OdpowiedzUsuńPowiadasz, żę B and B mają zwykle skromną ofertę śniadaniową? To teraz już zaczynam rozumieć jedno z moich ostatnich rozczarowań. Najwyraźniej ja zwykle trafiałam na wypasione B and B, ponieważ podczas ostatniego urlopu trafiłam na taki, gdzie dostałam jedynie gotowane jajko i paskudną granolę. Byłam w szoku, ponieważ to było moje pierwsze takie śniadanie kiedykolwiek podczas urlopu. Zwykle oferta śniadaniowa jest sporo większa. Takie śniadanie to dla mnie podstawa, bo daje mi energię na cały dzień zwiedzania.
Bardzo podoba mi się to zdjęcie ze sklepem z biżuterią! Miasteczko również, a szczególnie to, że jest położone nad wodą.
Widzę, że nie tylko ja marzę o Golden Gate...Oh!
To prawda, dużo nas wszędzie-świat nie jest taki wielki, jakby się zdawało. A wiesz, że podczas ostatniego wyjazdu nikt, ale to nikt nie brał mnie za Polkę? Bardzo to zastanawiające. Co więcej podczas wizyty w jednym ze sklepów pamiątkowych Pan mi powiedział, że w ogóle nie mam polskiego akcentu, co mnie zastanowiło jeszcze bardziej...Nie wiem czy powinnam zacząć mieć kryzys tożsamości czy jeszcze nie...Natomiast ja nie miałam najmniejszego problemu, żeby rozpoznać naszą rodaczkę w hotelu na recepcji, chociaż mówiła, że w Irlandii mieszka już czternaście lat.
Gdybym miała się zastanowić gdzie nie spotkałam za bardzo Polaków to byłaby to Malta, Porto czy Lizbona. Z resztą w trakcie ostatniego urlopu również rzadko spotykałam rodaków.
Nie narzekam, opacznie mnie zrozumiałaś ;) Że też muszę to tłumaczyć i czerwienić się przy tym jak małolat przyłapany na oglądaniu świerszczyków ;) Narzekałabym, gdybym chciała robić w tym łóżku coś innego niż spać - wtedy miałabym problemy ze znalezieniem Połówka, bo było wielkie niczym lotnisko ;) Wait a minute... coś mi podpowiada, że Ty dobrze wiesz, co miałam na myśli, chciałaś mnie tylko postawić w niezręcznej sytuacji :)
UsuńJa uwielbiam duże łóżka i od dawna ubolewam nad tym, że w domu mam tylko standardowe double size! To wspomniane nie dość, że było duże, to do tego wygodne. Dobry sen i odpoczynek na wyjeździe to podstawa.
Różnie bywa z tą ofertą śniadaniową. Przeważnie jest przyzwoita. Zdarzały mi się takie B&B, gdzie śniadania były skromne, ale miałam też szczęście spać w takich przybytkach, w których rano serwowano mi obłędne jaja Benedykta [do dziś o nich marzę!]. Naturalnie w tych drugich cena noclegu jest przeważnie wyższa, w przypadku dwóch osób dzielących ten sam pokój, oscyluje ona w granicach 85-90 euro za noc, przy czym standard pokoju też jest wysoki.
No ale z tym jajkiem i niedobrą granolą to gruba przesada. Współczuję! Ja również doceniam porządne śniadania, bo - tak, jak piszesz - dają porządnego kopa energetycznego, a poza tym są przemiłym początkiem dnia.
Taka jestem spostrzegawcza, że aż musiałam się cofnąć do zdjęć w poście i sprawdzić, o jaki sklep z biżuterią chodzi! A tak, tak, bardzo je lubię! :) Dużo klimatycznych witryn sklepowych widziałam w Caernarfon. Myślę, że to miasto przypadłoby Ci do gustu. Podobnie zresztą jak te wcześniejsze - Beaumaris, Conwy...
Jeden z ładniejszych mostów, jakie widziałam! Szkoda tylko, że nie na żywo.
Trochę przygaszę Twój entuzjazm, wybacz ;) Przymykałabym oko na to, co mówią ludzie. Jak dobrze wiesz, ile ludzi, tyle opinii. Nie wiem, jaki jest Twój angielski, nigdy nie słyszałam, jak się nim posługujesz, więc oczywiście nie mogę ocenić, ale z doświadczenia wiem, że ludzie czasem wygadują bzdury ;) Mnie samą wzięto kiedyś za Amerykankę, innym razem usłyszałam, że mam naleciałości lokalnego, irlandzkiego akcentu [taaaa, mówię z polskim, mimo że mieszkam tu prawie 13 lat, a to dlatego, że słoń nadepnął mi na ucho] Znam też takich ludzi, co uważają, że mówią bardzo dobrze, bez polskiego akcentu, a ja go jednak słyszę. Poza tym długi pobyt za granicą nie zawsze jest równoznaczny z perfekcyjnym posługiwaniem się językiem obcym. Nie bez znaczenia są tutaj zdolności lingwistyczne, słuch muzyczny jak i talent do naśladowania innej maniery mówienia. Mam w swoim środowisku takie osoby, które przyjechały do Irlandii przede mną, a do dziś dukają i nie potrafią się swobodnie komunikować. Często dlatego, że wg nich to Irlandczycy powinni uczyć się polskiego...
Kochana, w tym wieku nie ma już się co wstydzić :D Myślę, że bez problemu namierzyłabyś Połówka swoim kobiecym GPS;-)
UsuńNo to ja muszę się przyznać, że jaja Benedykta miałam na wyciągnięcie ręki. B&B, który odwiedziłam po raz drugi jest najlepszym w jakim kiedykolwiek byłam. I dosyć tani, bo 40 EUR za dobę, a dba się tam o najmniejsze szczegóły: chusteczki higieniczne w pokoju, przejściówki do kontaktu, koce elektryczne w łóżku. Wszystko!
Nie wiem czy też tak miewasz, ale ja bardzo szybko wiem, które miejsca nie są dla mnie. Pojechałam do Westport, o którym słyszałam i czytałam wiele dobrego, ale ten B&B, który na bookingu jest wysoko oceniany to była katastrofa. Klaustrofobiczna łazienka niczym na kempingu, ściany jak z papieru, brak jakiegokolwiek ogrzewania, mali przyjaciele na podłodze no i to śniadanie....Dodatkowo zapłaciłam za ten nocleg trochę więcej niż ten, o którym piszę powyżej.
Kolorowe witryny sklepowe to coś, co tygrysy lubią najbardziej. A Ponte Louis w końcu widziała czy nie? Podobnie z mostem 24 kwietnia i Vasco da Gamy?
Pisałam to z przymrużeniem oka, ale pomijając faktycznie rzadko jestem brana za Polkę. Jeszcze w czasach studenckich, kiedy miałam współlokatorkę z innego kraju i odwiedzali ją przyjaciele-mówili mi, że niewiele mam w sobie z mentalności polskiej. Irlandczycy niezmiennie są zdziwieni moim angielskim i podkreślają, że jest rzekomo dobry, chociaż ja tak nie uważam.
Powiedz lepiej, czy spróbowałaś tych jaj, skoro miałaś je na wyciągnięcie ręki? :) Raz je tylko jadłam w B&B w Connemarze i były przepyszne.
UsuńUwielbiam takie miejsca jak to, o którym piszesz. Czuć w nich dbałość o nawet najmniejszy szczegół. Lubię do nich wracać, bo czuję się tam jak w domu.
Współczuję negatywnego doświadczenia z tą noclegownią w Westport. Zdziwiona jestem, że taki przybytek ma wysoką notę na bookingu. A samo miasto, jak Ci się podobało? Ja je bardzo lubię. Latem wygląda pięknie - mnóstwo kwiatów na mostach i nie tylko, i ogólnie jest klimatyczne.
Oczywiście, że widziała - tak samo jak GG ;)
Myślę, że Irlandczycy doceniają dobre chęci i wysiłek. Jeśli potrafisz się z nimi komunikować i w miarę swobodnie prowadzić rozmowę, to komplementują. Też to słyszałam, ale jakoś nigdy im nie dowierzałam, bo zawsze byłam świadoma swoich braków i niedoskonałości w mowie. Niemniej - miło usłyszeć takie słowa. Sprawiają, że człowiek nabiera większej śmiałości.
Próbowałam nieustannie;)
UsuńI ja lubię takie miejsca, wiesz dlaczego? One są takie dzięki ludziom, a nie jedynie przez lokalizację. To są takie miejsca, gdzie ludzie tworzą klimat i zdobywają serce.
No właśnie, nie porwało mnie;)
Czekaj, czekaj. To GG widziała na żywo?;)
Powiadają, że świadomość swoich wad to pierwszy krok to pozbycia się ich;) Ja też nigdy nie czuję się doskonała we władaniu językiem.
Po tej lakonicznej odpowiedzi wnioskuję, że szału nie było :)
UsuńOj tak - to święte słowa są! Ludzie robią całą robotę i bardzo często tak bywa, że ja wracam właśnie ze względu na nich.
Nie porwało? No jak mogłaś? Ranisz moje biedne serce! ;) Zrzucam to na karb Twojego niesympatycznego doświadczenia w tamtejszej noclegowni :)
Walia jest przepiękna, a zdjęcia ukazują niezwykle klimatyczne miasteczko, które łączy w sobie klimat brytyjski z celtyckim, więc trochę przypomina Irlandię. Po szyldach poznać najłatwiej, że to Walia, ale sklep muzyczny "Na-Nóg" równie dobrze mógłby być na zielonej wyspie. Cieszę się, że miałaś udany urlop! Wesołych Świąt :)
OdpowiedzUsuńZdecydowanie podzielam Twoje zdanie, Dagmaro, i bardzo się cieszę, że też tak uważasz! :) Zastanawiam się, czy byłaś kiedykolwiek w tym kraju, a jeśli tak, to jakie zakątki Cię urzekły?
UsuńPrzepraszam za tak haniebnie opóźnioną odpowiedz na Twój komentarz i dziękuję, że chciało Ci się napisać parę słów. Doceniam Twój wysiłek :)
Jaki klimat, jakie fasady kamieniczek, jakie kolory! Pięknie, że zakochać się można od razu.
OdpowiedzUsuńI kupiłaś w końcu te rzeczy? Pewnie tak, szkoda byłoby porzucić, skoro już się zobaczyło :)
Pięknie, prawda? Bardzo urokliwe miejsce.
UsuńJasne, że kupiłam, obiecałam, że wrócę i kupię :) Przywieźliśmy stamtąd kubek dla koleżanki, zestaw sześciu niebieskich filiżanek Stafford, suwenir z San Francisco i kubek dla nas. Ach, no i breloczek "Crazy Cat Lady", ale niestety już mi się zepsuł :(