Nastały długo wyczekiwane przeze mnie ciche dni. Z
nadejściem zimniejszej pory roku kosiarki wreszcie zamilkły, rozrywkowi
sąsiedzi zamienili imprezy na świeżym powietrzu na domówki, a rozwrzeszczane
dzieci na nowo odkryły zacisza własnych domów i uroki gadżetów elektronicznych,
porzucając dla nich trampoliny, zjeżdżalnie i ogrodowe baseny. Jednym słowem: jesień.
Kiedy już myślałam, że wszystkie prace ogrodowe mam dawno
za sobą, pewnego dżdżystego listopadowego dnia Matka Przełożona przywitała mnie
w pracy słowami: "This is for you!" i wcisnęła mi w ręce plastikowe,
fioletowe i niedomykające się pudełko, czym mnie niesamowicie zaskoczyła, ale
też ujęła. Ten urzekający gest był owocem naszej wcześniejszej rozmowy na temat
sadzenia kwiatów i ponad dwustu sztuk cebulek żonkili i tulipanów, którymi
Matka Przełożona miała zamiar zasiedlić swoje pokaźne włości. W niedomykającym
się pudełku nie znajdowały się słodycze Heroes tylko cebulki właśnie.
Zaskoczona jej życzliwością, ale na tyle przytomna, by
jej podziękować za ten ujmujący gest, zdążyłam jeszcze zapewnić ją, że posadzę
je w ogródku, jak tylko przestanie padać. "Oh, I wouldn't wait!" -
rzekła.
To jej "ja bym nie czekała" zaczęło mnie
parę dni później prześladować, a fioletowe pudełko, "tymczasowo"
położone w korytarzu na... dachu kociej kuwety, poczęło spoglądać na mnie z
coraz większym wyrzutem.
Któregoś dnia, pomiędzy jednymi a drugimi opadami
deszczu, postanowiłam wreszcie rozprawić się z niewygodnymi wyrzutami sumienia
i zakopać je w ziemi wraz ze znajdującymi się w pudełku bulwami. Cała operacja
miała mieć błyskawiczny przebieg, dlatego też jakoś specjalnie się do niej nie
przygotowywałam ani też nie przebierałam.
Yoga pants nigdy mi na nikim nie przeszkadzały, sama
jednak nie zamierzałam ich nosić, ani też nie ośmieliłabym się wyjść w nich na
ulicę. Kiedy jednak listopadowe zimno zapukało do drzwi mojego domu, a ja,
szukając zastępstwa dla moich letnich i luźnych spodni, w których było mi już za
chłodno, przez przypadek odkryłam, że w mojej szafie znajdują się wyżej
wspomniane yoga pants, moje życie zostało zrewolucjonizowane. Tak po prawdzie,
to te spodnie powinny zostać w czeluściach mojej szafy, bo są o jakiś rozmiar
za małe (na szczęście dla mnie nie ma jednak takiego tyłka, którego nie
pomieściłaby elastyczna tkanina), ale jako że pełnią nieocenioną funkcję
odzieży termicznej, nie mogłam ich tam tak po prostu pozostawić.
Tego chłodnego, ponurego dnia miałam je na sobie, mimo
że wciągając je na tyłek nie miałam zamiaru nikogo narażać na ten obrazoburczy
widok. Przyzwoitość więc nakazywałaby, abym przed opuszczeniem domu przebrała
się w coś innego, ale jako że w moich optymistycznych planach miałam być na
podwórku maksymalnie 15 minut, nie zawracałam sobie głowy takimi rzeczami. Tak
samo jak nie przejmowałam się odpowiednią pozycją do wykonywania prac
ogrodowych, mającą mi oszczędzić ewentualnego bólu kręgosłupa.
Tak sobie myślę, że te spodnie były całkiem trafionym
wyborem, biorąc pod uwagę wszystkie pozy, które wykonywałam na wyprostowanych
nogach, zamiast pielić rabatkę na klęcząco jak Bozia przykazała. Nie mam więc
żadnych wątpliwości, że patrząc na to, co wyprawiam, niejeden chiropraktyk
przewróciłby się w grobie, a jeszcze inny popukałby się w czoło, zaraz po tym
zaś wręczyłby mi swoją wizytówkę i pożegnał głośnymi słowami: "do
zobaczenia wkrótce w moim gabinecie!" (i tymi cichszymi: "So long,
sucker!"). Za to wyjątkowo pobłażliwy instruktor jogi poklepałby mnie po
plecach w ramach otuchy i dodał motywująco, że te moje upośledzone wersje uttanasany i downward dog dają mu nadzieję na to, że jeszcze będą ze mnie
ludzie.
Kiedy stawiałam to pudełko z cebulkami na kuwecie, nie
wiedziałam jeszcze, jak bardzo ich los będzie związany z kotami właśnie.
Sadzenie cebulek było brudną robotą. Nade wszystko
jednak było... gównianą robotą. A wszystko za sprawką pewnego bezczelnego kota
- w dodatku cierpiącego na nigdy niekończącą się biegunkę! - który z mojego klombu uczynił sobie swój
prywatny wychodek.
Długo próbowałam rozwiązać sprawę tajemniczego sapera,
który regularnie stawia miny lądowe w mojej rabatce. Jakiś czas później miałam
już swoje podejrzenia, a po rozmowie z sąsiadka i skonfrontowaniu naszych
obserwacji byłam już niemal pewna, że winny jest pewien rudzielec.
Wkrótce miałam także samego winowajcę.
Któregoś dnia wyjrzałam przez okno sypialni i
przyłapałam sprawcę na gorącym - i śmierdzącym! - uczynku. Charakterystyczny
przysiad, uniesiony ogon, i skupiona mina nie pozostawiały żadnych wątpliwości
co do charakteru wizyty rudzielca w mojej rabatce. Otworzyłam okno i zaczęłam
mu wygrażać, że powyrywam mu nogi z tyłka, jak tylko go dopadnę.
Rudzielec, ewidentnie zgorszony tym, że ktoś mu śmie
przeszkadzać w tej arcyważnej czynności, łaskawie uniósł głowę i spojrzał na
mnie z pogardą. Pokazał też, w jak głębokim poważaniu ma mnie i moje groźby.
Mogłabym przysiąc, że uśmiechnął się złośliwie, jeszcze bardziej napiął i
wysłał komunikat do swoich jelit: "cała naprzód!"
Gdzieś pomiędzy sadzeniem jednej cebulki a drugiej
dobiegł mnie głos sąsiada - jeszcze do niedawna zaabsorbowanego myciem swojego
samochodu - z którym nigdy wcześniej nie miałam okazji wdać się w dłuższą
pogawędkę, mimo że mieszkamy koło siebie już... kilka lat. Uroki anonimowego
życia w mieście.
"Jak nazywa się twój kot?" - tym oto
niepozornym zdaniem rozpoczęła się nasza rozmowa, którą trudno byłoby mi tu w
całości przytoczyć, i która to położyła kres operacji "Błyskawica". Z
piętnastu minut przebywania na podwórku zrobiło się... półtorej godziny. Tylko
sześciokrotnie się pomyliłam, wielkie mi co!
Dowiedziałam się za to wielu interesujących rzeczy o
moim ciekawym rozmówcy, jego młodości spędzonej w egzotycznej Afryce, jej
gorącym klimacie i kąpielach w Oceanie Indyjskim. A także o moim własnym kocie,
który - jak się okazało - regularnie odwiedza sąsiadów i... domaga się
wpuszczenia go do domu. A w ramach podziękowania nie pozwala na dotyk i
głaskanie! (to wredne i niewdzięczne zachowanie nie pozostawia żadnych złudzeń
- zdecydowanie mowa o moim kocie).
Trochę zmroziła mnie ta informacja, bo - co tu dużo
mówić - mój kocur jest dość trudnym przypadkiem specjalnej troski, z którym mam
love/hate relationship. Jego brat
bliźniak od samego początku kochał mnie bezgranicznie, a ja jego. On natomiast
zawsze był tym krnąbrnym "dzieckiem" sprawiającym problemy
wychowawcze.
Kiedy ponad dwa lata temu przynieśliśmy do domu
najnowszy nabytek w postaci kilkutygodniowego osieroconego kociaka, urządził
taką szopkę, po której największa drama
queen doszłaby do wniosku, że czas już przejść na emeryturę. Zachował się
jak typowy rozkapryszony bachor: rzucał po podłodze, wierzgał, wyrywał, kiedy
próbowało się go okiełznać, a na koniec postanowił zademonstrować swoje
niezadowolenie i zniknął z domu na całe dwa dni. Co zrobił jego uroczy brat
bliźniak? Pokochał małą od pierwszego wejrzenia i do swojego ostatniego dnia
"matkował" jej i regularnie uprawiał z nią wrestling, co małej jak
najbardziej odpowiadało, bo charakterek od maleńkości miała zadziorny.
A czy wspominałam już, że pewnego dnia zakradł się do
szafy i... nasikał mi do moich czerwonych butów na obcasie? Ktoś naiwny i
niewtajemniczony wytłumaczyłby to sobie jego rzekomą awersją do czerwonego
koloru, ja jednak nie miałam żadnych wątpliwości, że było to zagranie
wycelowane prosto we mnie. Może nawet otwarte wypowiedzenie wojny. Nie wiem za
to, czym sobie na to zasłużyłam. Pytałam, ale nie odpowiedział.
Buty wyrzuciłam do kosza, ale skłamałabym, gdybym
powiedziała, że nie poczułam w tamtym momencie pewnego rodzaju respektu dla
tego jego zuchwałego zachowania. Co by nie mówić - tak bezczelny postępek
wymagał przecież jaj, a on ich nie ma.
Kiedy więc sąsiad poinformował mnie, że mój kocur
wpycha się do niego na krzywy ryj, w pierwszym momencie zadrżałam ze strachu,
że zaraz przedstawi mi tutaj gruby plik rachunków za wszystkie wyrządzone
szkody. Z drżeniem głosu więc zapytałam, jak się zachowuje, ale ku mojej uldze
sąsiad nie miał żadnego złego słowa do powiedzenia na jego temat.
Za to dużo, nawet bardzo dużo, miał do powiedzenia na
temat wszystkich kotów żyjących na osiedlu - z coraz większymi oczami
przysłuchiwałam się jego opowieściom o tym, gdzie który mieszka i jaki nosi
przydomek.
Ja za to byłam momentami wyjątkowo małomówna. Najpierw
wtedy, kiedy spytał, co sadzę, a ja - po chwili niezręcznego milczenia -
odparłam długo, kwieciście i wyczerpująco:
- "Yyy... erm... Bulbs"
Sama nie wiedziałam, co sadziłam - Matka Przełożona
nie sprecyzowała, czy mam w tym pudełku żonkile, tulipany, czy może to i to.
Obawiając się jednak, że wyjdę nie dość że na idiotkę, to jeszcze na gbura,
wyznałam mu uczciwie jak księdzu na spowiedzi, że tak naprawdę to sama nie
wiem, bo dostałam te cebulki od znajomej.
Kolejny niezręczny moment nastąpił wtedy, kiedy sąsiad
w pewnej chwili schylił się i złapał przechodzącego koło niego kota na ręce, po
czym zbliżając się do mnie, uczynnie spytał: "chcesz go pogłaskać?".
W jego ramionach wił się... Rudzielec, wyrywał i całym
sobą krzyczał:
- "Dude,
what the fuck are you doing?! She is trying to kill me and you are handing me
to her on a silver platter!!!".
Niczego nieświadomy sąsiad radośnie zaświergotał, że
to jeden z jego kotów, i nadal patrzył na mnie wyczekująco, najwyraźniej
usilnie próbując zrozumieć, dlaczego nie rzucam się entuzjastycznie do
poczochrania jego "słodziaka".
Niczym pacjentka po koncertowo spartaczonej lobotomii
wydukałam jedynie: "t-to T-twój k-kot???", nie mając serca wyznać mu,
że wyznaczyłam wysoką nagrodę dla tego, kto przyniesie mi jego skalp i że
właśnie przed chwilą skończyłam wybierać kupy JEGO kota z MOJEGO klombu.
Rudzielec nieoczekiwanie przyszedł mi na ratunek, zdołał się wyswobodzić z
uścisku sąsiada, w którym jeszcze do niedawna tkwił niczym w imadle, i pobiegł
w siną dal jak... no jak kot z pęcherzem (kot z biegunką?).
Mogłabym niczym Kargul i Pawlak toczyć boje z sąsiadem
o tę nieszczęsną gównianą rabatkę i jego kota z rozwolnieniem. Mogłabym, ale to
nie w moim stylu. Poza tym nawet gdybym chciała, to... bym nie potrafiła, bo w
momencie, w którym wyznał, że skosił mi trawnik przed domem, wybaczyłam mu
wszystko.
Parę dni później odpaliłam piekarnik, upiekłam ciasto
czekoladowe, a po nim jeszcze - tak na wszelki wypadek, gdyby okazało się, że
on albo jego mama za nim nie przepadają - zrobiłam jakże popularne i uwielbiane
tutaj (w tym także przeze mnie) "sconesy".
Z zadowoleniem spojrzałam na rumiane, cieplutkie i
pachnące bułeczki, które chyba jeszcze nigdy wcześniej nie wyglądały tak
apetycznie, po czym z uznaniem rzekłam: "No, dzisiaj jestem w formie do
pieczenia!"
Posypałam je cukrem pudrem, zapakowałam do
przezroczystego pojemnika, a ciasto wyłożyłam na podstawkę pod tort i
udekorowałam znalezionymi w lodówce truskawkami, co jeszcze bardziej je
uatrakcyjniło. I choć dzień chylił się już ku końcowi, jeszcze tego samego
wieczoru postanowiłam podrzucić je sąsiadom w drodze na spacer, by rano mieli
coś słodkiego do kawy albo herbaty.
Obładowana wypiekami po ciemku niosłam to ciasto z
takim namaszczeniem, z jakim kapłan trzyma hostię, i tak samo jak on usiłowałam
nawiązać kontakt z Bogiem, by zawrzeć z nim umowę: jeśli mam się przewrócić, to
naprawdę nie ma sprawy. Kiedykolwiek tylko chce i gdziekolwiek tylko chce.
Byleby tylko nie teraz.
Szczęśliwie udało mi się w tych egipskich ciemnościach
dotrzeć do drzwi sąsiada jeszcze tego samego wieczoru, co było niemałym
wyczynem, bo poruszałam się w naprawdę ślimaczym tempie, usilnie starając się,
by z podstawki nie sturlała się choćby najmniejsza truskawka.
Sąsiad jest chyba z tych dobrych samarytan, którzy nie
tylko nigdy nie odsyłają z kwitkiem zwierząt w potrzebie, ale także ludzi.
Pomimo późnej pory otworzył drzwi frontowe i odważnie wychylił głowę na zewnątrz.
Za jego plecami zaś udało mi się dostrzec jego mamę wyzierającą zza kuchennych
drzwi. Jestem niemal pewna, że za plecami miała ukryty kij bejsbolowy, a chwilę
wcześniej rzekła do syna: "Ty otwórz, a ja będę Cię osłaniać!".
W tych dziwnych COVID-owych czasach gesty takie jakie
mój nie do końca mogą być mile widziane. I choć zawsze istniało jakieś tam
ryzyko, że moje wypieki wylądują w kompostowym kuble dziesięć sekund po tym,
jak zamkną się za mną drzwi, miałam nadzieję, że jednak do tego nie dojdzie, bo
kilka dni wcześniej sąsiedzi skorzystali z mojej oferty i wzięli ode mnie moje
fioletowe pudełko ze zbywającymi cebulkami (Matkę Przełożoną zdecydowanie
poniosło w swojej hojności).
Kiedy więc wręczyłam sąsiadowi ciasto i sconesy,
mówiąc że to w podziękowaniu za skoszenie trawnika i opiekę nad moimi kotami,
przyjął je bez problemów, a nawet podziękował. "Wow. Nie musiałaś!". Nie
musiałam, to prawda, ale chciałam.
Nie bierzcie przykładu z Kargula i Pawlaka. Z
sąsiadami lepiej żyć w zgodzie. Nawet jeśli na Waszą miedzę załatwia się ich krowa
bądź kot.
A żeby nie było tak słodko, to dowiedziałam się od
niego czegoś, co sprawiło, że moje serce pękło na milion drobnych kawałków.
Okazało się bowiem, że Pan Jerzy mnie regularnie zdradzał! Z sąsiadem właśnie!