Pokazywanie postów oznaczonych etykietą z przymrużeniem oka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą z przymrużeniem oka. Pokaż wszystkie posty

środa, 6 listopada 2024

Świat stanął na głowie

Świat stanął na głowie, i to niekoniecznie dlatego, że Amerykanie dokonali historycznego wydarzenia i ponownie wybrali Trumpa na 47. prezydenta USA.

Czego jak czego, ale osiemnastu stopni w pierwszym tygodniu listopada to ja się nie spodziewałam! Niniejszym odnotowuję to dla potomności w swoich annałach. Nie bardzo wiem, komu zanieść dary dziękczynne, ale ja i moja kotka, która z lubością wygrzewała się do słońca na ogródkowej ławeczce, dziękujemy serdecznie i prosimy o więcej takich miłych niespodzianek! (tutaj musicie sobie zwizualizować, jak wykonuję pokraczny i głęboki ukłon w ramach podziękowania).

Mój portfel też zapewne dołącza się do podziękowań, bo ciepłe dni i noce, to mniej wydatków na ogrzewanie domu, za to więcej oszczędności. Takie dwucyfrowe temperatury mają się jeszcze utrzymywać przez kilkanaście dni, co jak najbardziej mi odpowiada. Póki co z powodzeniem mogę się obyć bez codziennego ogrzewania, tym bardziej, że robię użytek z moich dwóch nowych swetrów w kolorze niezapominajek (w takich mi wyjątkowo do twarzy, o co wcale nie jest łatwo, kiedy jest się daleką kuzynką bazyliszka), przezornie nabytych jeszcze przed jesiennym sezonem. To by z kolei potwierdzało, że faktycznie nie ma złej pogody, jest tylko złe odzienie.

Z racji tego niespodziewanego i nad wyraz ciepłego dnia od samego poranka dokuczał mi szekspirowski dylemat: kosić czy nie kosić ‒ oto jest pytanie? Przez długi czas prowadziłam więc ze sobą jakże inteligentny monolog wewnętrzny:

‒ Kurde, nie chce mi się.

‒ Ale przydałoby się. Rusz dupsko!

‒ Kiedy naprawdę mi się nie chce!

Kiedy jeszcze byłam na studiach, w pokoju na naszej stancji wisiał napis: "Boże spraw, żeby mi się tak chciało, jak mi się nie chce!" zawieszony tam przez którąś z wcześniejszych dowcipnych współlokatorek.

Tym razem jednak nie prosiłam Boga o żadną interwencję, ale mimo to i tak dostałam Znak z Góry.

Jak na zawodowego prokrastynatora przystało, akurat z zamiłowaniem buszowałam w sieci (priorytety!), kiedy nagle wyłączył mi się komputer, a czarny monitor zaczął z wyrzutem patrzeć na mnie niemal tak intensywnie, jak jeszcze do niedawna ja gapiłam się w niego.

"OK, OK. Zrozumiałam przekaz" ‒ zaburczałam pod nosem i niechętnie wstałam od komputera. Mój szekspirowski dylemat właśnie rozwiązała Siła Wyższa.

Wstałam i podreptałam na dół, gdzie cierpliwie czekała na mnie trawa w ogrodzie, a tak naprawdę to trawa z mchem ‒ gdyby ktoś chciał przeprowadzać lekcje biologii na świeżym powietrzu, to ja zapraszam do siebie po darmowe rekwizyty dydaktyczne: mchy i porosty. Pewnie też jakiś stary grzyb by się znalazł (i nie, nie mówię tutaj o Połówku dzielnie pracującym z domu). A jak lekcja będzie się odbywała pod osłoną nocy, to dorzucę jeszcze... jeża do tego zestawu!  

Tak, dobrze przeczytaliście: JEŻYKA! To kolejny dowód na to, że świat stanął na głowie. Byłam bowiem święcie przekonana, że moi uroczy, acz kolczaści, goście ogrodowi już dawno zdołali się zahibernować (we wrześniu i październiku było kilka mroźnych nocy!), a tymczasem wczoraj wieczorem odsuwam zasłonę, zerkam na ogródek, a tam... SURPRISE! Przy misce z kocią karmą najprawdziwszy jeż ogrodowy, choć chyba powinnam była napisać krasnal ogrodowy, bo to taka miniaturka była ‒ jakieś marne 12-15 cm długości! (tylko mi się tu nie obrażać, jeśli są tu jacyś panowie, to nie o Was!). Uwierzcie, to jest malizna, miałam bowiem przyjemność obserwować latem dorosłe osobniki, a te były od niego dwa razy większe ‒ prawdziwe bykole! Kolczaste beczki prochu: tłuściutkie i okrąglutkie!

Tak na marginesie, bardziej dla mojej wiedzy niż Waszej, zanotuję sobie tutaj, że ten rok był wyjątkowo obfity w jeżyki. Jednego wieczoru naliczyłam aż pięć sztuk! I zapewniam Was, że to było pięć różnych jeżyków, a nie jeden i ten sam widziany pięć razy :)

Miałam tu wspomnieć o jeszcze jednej rzeczy związanej z ogrodem (niestety nic przyjemnego), ale jak na pierwszy raz po długiej przerwie, to chyba wystarczy.

Polly, Elso i Pani Ogrodowo ‒ ogromnie Wam dziękuję za Waszą troskę i zainteresowanie (lofciam Was! Mam nadzieję, że Wy mnie też na tyle, by wybaczyć mi wyznawanie Wam miłości w języku pokemonów)

PS

Skoszona trawa pachniała dziś OBŁĘDNIE! Można było upić się tym zapachem!  


poniedziałek, 7 listopada 2022

Halloween? Hell no!

Halloween przyszło i przeszło nadzwyczaj cicho i spokojnie, co koniecznie trzeba odnotować w moich blogowych annałach, wszak to zjawisko tak rzadkie jak całkowite zaćmienie słońca.

Bywały lata, kiedy - pielgrzymujące od drzwi do drzwi - dzieci wpychały się do domów niemal wszystkimi otworami. Jak karaluchy.

Obserwując ich entuzjazm, można było odnieść wrażenie, że mają zawarty między sobą halloweenowy pakt: w jak najkrótszym czasie uzbierać jak największą ilość słodyczy. Metoda dowolna.

Nie ma znaczenia, czy łup zgarniemy podstępem, "na Hitlera" (okradając najmłodszego i najsłabszego dzieciaka), metodą "na wnuczka", wpychając się przez komin ("na świętego Mikołaja"), czy wykonując serię karkołomnych figur ("na Toma Cruise'a z Mission: Impossible").

Ostatniego dnia października jak na wojnie - wszystkie chwyty dozwolone.

Mogłam jedynie popuszczać wodze fantazji, wyobrażając sobie, jak straszne katusze czekają na tego nieszczęśnika, który z halloweenowych obchodów wróci z najmniejszym łupem. Determinacja dzieci ewidentnie dawała do zrozumienia, że tu chodzi o być albo nie być.

Z reguły na Halloween reagowałam tak entuzjastycznie jak przypadkowy piechur wdteptujący w kupę psa. Bernardyna, nie zaś półkilogramowego Chihuahua, którego można sobie zapakować do najmniejszej kieszeni.

Przez pierwsze lata życia na wyspie traktowałam ten dzień jako ciekawostkę nieznaną mi z Polski. Byłam wówczas Przykładną Obywatelką. Tak obficie sypałam dzieciom cukierkami, jak Jola z "Big Brothera" hojnie obsypywała siebie różem, cekinami i brokatem.  

To było jednak, zanim stałam się Naczelną Babą Jagą. Złą czarownicą z "Jasia i Małgosi". Osobą, przed którą ostrzegasz swoje dzieci.

Jeśli im otwierałam drzwi, to tylko dlatego, żeby szybko je otaksować wzrokiem i zdecydować, które najpierw utuczyć i zjeść.

Jak to mawiają - starość nie radość, młodość nie wieczność. Na stare lata jednak nieco złagodniałam. Co prawda bardziej z konieczności (zęby już nie takie mocne i ostre jak kiedyś, spowolnione ruchy...) niż z dobroci serca, ale odsuńmy na bok moje motywy.

W tym roku zamiast polować na dzieci z dubeltówką jak myśliwy Elmer Fudd na Królika Bugsa, zaopatrzyłam się w wielkie pudełko łakoci, by znów poudawać Starą i Niegroźną Babę (Jagę), pseudonim "Przykładna Obywatelka".

Jakież było moje rozczarowanie, gdy nadeszło Halloween, a wraz z nim...

Nic.

Cisza.

Bida z nędzą.

Mizeria.

Żadnego - nawet zabłąkanego! - dziecka.

Tylko jeden mały i nieśmiały dzwonek do drzwi, na który i tak nie zdążyłam w porę zareagować. Na dobrą sprawę to nawet nie mam pewności, czy to nie były moje urojenia.

Siedziałam.

Czekałam.

Wyglądałam.

Siedziałam i myślałam ("Gdzie jesteście, małe gnojki, kiedy ja tu na Was czekam?!")

Aż wreszcie wstałam i poszłam do sąsiada zaprosić go na kawę bądź herbatę.

Normalnie byłoby show jak przy zlocie gwiazd Hollywood albo miłośników pirotechniki: tysiące fajerwerków i rozentuzjazmowane piski gapiów. Świst petard, huk fajerwerków. Migoczące niebo.  

Tym razem spacer odbyłam w ciszy i ciemności. 

Było jak w Hadesie: mroczno, ponuro, strasznie. A do tego mokro.

Deszcz wszystkich przegonił?

A może dopadła mnie karma? ("Uważaj, czego sobie życzysz, bo jeszcze może się spełnić!")

Na pocieszenie zostało mi pudełko słodkości.

To co, po cukierku? 

środa, 9 grudnia 2020

Days Gone Quiet

Nastały długo wyczekiwane przeze mnie ciche dni. Z nadejściem zimniejszej pory roku kosiarki wreszcie zamilkły, rozrywkowi sąsiedzi zamienili imprezy na świeżym powietrzu na domówki, a rozwrzeszczane dzieci na nowo odkryły zacisza własnych domów i uroki gadżetów elektronicznych, porzucając dla nich trampoliny, zjeżdżalnie i ogrodowe baseny.  Jednym słowem: jesień.

Kiedy już myślałam, że wszystkie prace ogrodowe mam dawno za sobą, pewnego dżdżystego listopadowego dnia Matka Przełożona przywitała mnie w pracy słowami: "This is for you!" i wcisnęła mi w ręce plastikowe, fioletowe i niedomykające się pudełko, czym mnie niesamowicie zaskoczyła, ale też ujęła. Ten urzekający gest był owocem naszej wcześniejszej rozmowy na temat sadzenia kwiatów i ponad dwustu sztuk cebulek żonkili i tulipanów, którymi Matka Przełożona miała zamiar zasiedlić swoje pokaźne włości. W niedomykającym się pudełku nie znajdowały się słodycze Heroes tylko cebulki właśnie.

Zaskoczona jej życzliwością, ale na tyle przytomna, by jej podziękować za ten ujmujący gest, zdążyłam jeszcze zapewnić ją, że posadzę je w ogródku, jak tylko przestanie padać. "Oh, I wouldn't wait!" - rzekła.

To jej "ja bym nie czekała" zaczęło mnie parę dni później prześladować, a fioletowe pudełko, "tymczasowo" położone w korytarzu na... dachu kociej kuwety, poczęło spoglądać na mnie z coraz większym wyrzutem.

Któregoś dnia, pomiędzy jednymi a drugimi opadami deszczu, postanowiłam wreszcie rozprawić się z niewygodnymi wyrzutami sumienia i zakopać je w ziemi wraz ze znajdującymi się w pudełku bulwami. Cała operacja miała mieć błyskawiczny przebieg, dlatego też jakoś specjalnie się do niej nie przygotowywałam ani też nie przebierałam.

Yoga pants nigdy mi na nikim nie przeszkadzały, sama jednak nie zamierzałam ich nosić, ani też nie ośmieliłabym się wyjść w nich na ulicę. Kiedy jednak listopadowe zimno zapukało do drzwi mojego domu, a ja, szukając zastępstwa dla moich letnich i luźnych spodni, w których było mi już za chłodno, przez przypadek odkryłam, że w mojej szafie znajdują się wyżej wspomniane yoga pants, moje życie zostało zrewolucjonizowane. Tak po prawdzie, to te spodnie powinny zostać w czeluściach mojej szafy, bo są o jakiś rozmiar za małe (na szczęście dla mnie nie ma jednak takiego tyłka, którego nie pomieściłaby elastyczna tkanina), ale jako że pełnią nieocenioną funkcję odzieży termicznej, nie mogłam ich tam tak po prostu pozostawić.

Tego chłodnego, ponurego dnia miałam je na sobie, mimo że wciągając je na tyłek nie miałam zamiaru nikogo narażać na ten obrazoburczy widok. Przyzwoitość więc nakazywałaby, abym przed opuszczeniem domu przebrała się w coś innego, ale jako że w moich optymistycznych planach miałam być na podwórku maksymalnie 15 minut, nie zawracałam sobie głowy takimi rzeczami. Tak samo jak nie przejmowałam się odpowiednią pozycją do wykonywania prac ogrodowych, mającą mi oszczędzić ewentualnego bólu kręgosłupa.

Tak sobie myślę, że te spodnie były całkiem trafionym wyborem, biorąc pod uwagę wszystkie pozy, które wykonywałam na wyprostowanych nogach, zamiast pielić rabatkę na klęcząco jak Bozia przykazała. Nie mam więc żadnych wątpliwości, że patrząc na to, co wyprawiam, niejeden chiropraktyk przewróciłby się w grobie, a jeszcze inny popukałby się w czoło, zaraz po tym zaś wręczyłby mi swoją wizytówkę i pożegnał głośnymi słowami: "do zobaczenia wkrótce w moim gabinecie!" (i tymi cichszymi: "So long, sucker!"). Za to wyjątkowo pobłażliwy instruktor jogi poklepałby mnie po plecach w ramach otuchy i dodał motywująco, że te moje upośledzone wersje uttanasany i downward dog dają mu nadzieję na to, że jeszcze będą ze mnie ludzie.

Kiedy stawiałam to pudełko z cebulkami na kuwecie, nie wiedziałam jeszcze, jak bardzo ich los będzie związany z kotami właśnie.

Sadzenie cebulek było brudną robotą. Nade wszystko jednak było... gównianą robotą. A wszystko za sprawką pewnego bezczelnego kota - w dodatku cierpiącego na nigdy niekończącą się biegunkę! -  który z mojego klombu uczynił sobie swój prywatny wychodek.

Długo próbowałam rozwiązać sprawę tajemniczego sapera, który regularnie stawia miny lądowe w mojej rabatce. Jakiś czas później miałam już swoje podejrzenia, a po rozmowie z sąsiadka i skonfrontowaniu naszych obserwacji byłam już niemal pewna, że winny jest pewien rudzielec. 

Wkrótce miałam także samego winowajcę.

Któregoś dnia wyjrzałam przez okno sypialni i przyłapałam sprawcę na gorącym - i śmierdzącym! - uczynku. Charakterystyczny przysiad, uniesiony ogon, i skupiona mina nie pozostawiały żadnych wątpliwości co do charakteru wizyty rudzielca w mojej rabatce. Otworzyłam okno i zaczęłam mu wygrażać, że powyrywam mu nogi z tyłka, jak tylko go dopadnę.

Rudzielec, ewidentnie zgorszony tym, że ktoś mu śmie przeszkadzać w tej arcyważnej czynności, łaskawie uniósł głowę i spojrzał na mnie z pogardą. Pokazał też, w jak głębokim poważaniu ma mnie i moje groźby. Mogłabym przysiąc, że uśmiechnął się złośliwie, jeszcze bardziej napiął i wysłał komunikat do swoich jelit: "cała naprzód!"

Gdzieś pomiędzy sadzeniem jednej cebulki a drugiej dobiegł mnie głos sąsiada - jeszcze do niedawna zaabsorbowanego myciem swojego samochodu - z którym nigdy wcześniej nie miałam okazji wdać się w dłuższą pogawędkę, mimo że mieszkamy koło siebie już... kilka lat. Uroki anonimowego życia w mieście. 

"Jak nazywa się twój kot?" - tym oto niepozornym zdaniem rozpoczęła się nasza rozmowa, którą trudno byłoby mi tu w całości przytoczyć, i która to położyła kres operacji "Błyskawica". Z piętnastu minut przebywania na podwórku zrobiło się... półtorej godziny. Tylko sześciokrotnie się pomyliłam, wielkie mi co!

Dowiedziałam się za to wielu interesujących rzeczy o moim ciekawym rozmówcy, jego młodości spędzonej w egzotycznej Afryce, jej gorącym klimacie i kąpielach w Oceanie Indyjskim. A także o moim własnym kocie, który - jak się okazało - regularnie odwiedza sąsiadów i... domaga się wpuszczenia go do domu. A w ramach podziękowania nie pozwala na dotyk i głaskanie! (to wredne i niewdzięczne zachowanie nie pozostawia żadnych złudzeń - zdecydowanie mowa o moim kocie).

Trochę zmroziła mnie ta informacja, bo - co tu dużo mówić - mój kocur jest dość trudnym przypadkiem specjalnej troski, z którym mam love/hate relationship. Jego brat bliźniak od samego początku kochał mnie bezgranicznie, a ja jego. On natomiast zawsze był tym krnąbrnym "dzieckiem" sprawiającym problemy wychowawcze.

Kiedy ponad dwa lata temu przynieśliśmy do domu najnowszy nabytek w postaci kilkutygodniowego osieroconego kociaka, urządził taką szopkę, po której największa drama queen doszłaby do wniosku, że czas już przejść na emeryturę. Zachował się jak typowy rozkapryszony bachor: rzucał po podłodze, wierzgał, wyrywał, kiedy próbowało się go okiełznać, a na koniec postanowił zademonstrować swoje niezadowolenie i zniknął z domu na całe dwa dni. Co zrobił jego uroczy brat bliźniak? Pokochał małą od pierwszego wejrzenia i do swojego ostatniego dnia "matkował" jej i regularnie uprawiał z nią wrestling, co małej jak najbardziej odpowiadało, bo charakterek od maleńkości miała zadziorny.

A czy wspominałam już, że pewnego dnia zakradł się do szafy i... nasikał mi do moich czerwonych butów na obcasie? Ktoś naiwny i niewtajemniczony wytłumaczyłby to sobie jego rzekomą awersją do czerwonego koloru, ja jednak nie miałam żadnych wątpliwości, że było to zagranie wycelowane prosto we mnie. Może nawet otwarte wypowiedzenie wojny. Nie wiem za to, czym sobie na to zasłużyłam. Pytałam, ale nie odpowiedział.

Buty wyrzuciłam do kosza, ale skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie poczułam w tamtym momencie pewnego rodzaju respektu dla tego jego zuchwałego zachowania. Co by nie mówić - tak bezczelny postępek wymagał przecież jaj, a on ich nie ma. 

Kiedy więc sąsiad poinformował mnie, że mój kocur wpycha się do niego na krzywy ryj, w pierwszym momencie zadrżałam ze strachu, że zaraz przedstawi mi tutaj gruby plik rachunków za wszystkie wyrządzone szkody. Z drżeniem głosu więc zapytałam, jak się zachowuje, ale ku mojej uldze sąsiad nie miał żadnego złego słowa do powiedzenia na jego temat.

Za to dużo, nawet bardzo dużo, miał do powiedzenia na temat wszystkich kotów żyjących na osiedlu - z coraz większymi oczami przysłuchiwałam się jego opowieściom o tym, gdzie który mieszka i jaki nosi przydomek.

Ja za to byłam momentami wyjątkowo małomówna. Najpierw wtedy, kiedy spytał, co sadzę, a ja - po chwili niezręcznego milczenia - odparłam długo, kwieciście i wyczerpująco:

- "Yyy... erm... Bulbs"

Sama nie wiedziałam, co sadziłam - Matka Przełożona nie sprecyzowała, czy mam w tym pudełku żonkile, tulipany, czy może to i to. Obawiając się jednak, że wyjdę nie dość że na idiotkę, to jeszcze na gbura, wyznałam mu uczciwie jak księdzu na spowiedzi, że tak naprawdę to sama nie wiem, bo dostałam te cebulki od znajomej.

Kolejny niezręczny moment nastąpił wtedy, kiedy sąsiad w pewnej chwili schylił się i złapał przechodzącego koło niego kota na ręce, po czym zbliżając się do mnie, uczynnie spytał: "chcesz go pogłaskać?".

W jego ramionach wił się... Rudzielec, wyrywał i całym sobą krzyczał:

- "Dude, what the fuck are you doing?! She is trying to kill me and you are handing me to her on a silver platter!!!".

Niczego nieświadomy sąsiad radośnie zaświergotał, że to jeden z jego kotów, i nadal patrzył na mnie wyczekująco, najwyraźniej usilnie próbując zrozumieć, dlaczego nie rzucam się entuzjastycznie do poczochrania jego "słodziaka". 

Niczym pacjentka po koncertowo spartaczonej lobotomii wydukałam jedynie: "t-to T-twój k-kot???", nie mając serca wyznać mu, że wyznaczyłam wysoką nagrodę dla tego, kto przyniesie mi jego skalp i że właśnie przed chwilą skończyłam wybierać kupy JEGO kota z MOJEGO klombu. Rudzielec nieoczekiwanie przyszedł mi na ratunek, zdołał się wyswobodzić z uścisku sąsiada, w którym jeszcze do niedawna tkwił niczym w imadle, i pobiegł w siną dal jak... no jak kot z pęcherzem (kot z biegunką?).

Mogłabym niczym Kargul i Pawlak toczyć boje z sąsiadem o tę nieszczęsną gównianą rabatkę i jego kota z rozwolnieniem. Mogłabym, ale to nie w moim stylu. Poza tym nawet gdybym chciała, to... bym nie potrafiła, bo w momencie, w którym wyznał, że skosił mi trawnik przed domem, wybaczyłam mu wszystko.

Parę dni później odpaliłam piekarnik, upiekłam ciasto czekoladowe, a po nim jeszcze - tak na wszelki wypadek, gdyby okazało się, że on albo jego mama za nim nie przepadają - zrobiłam jakże popularne i uwielbiane tutaj (w tym także przeze mnie) "sconesy".

Z zadowoleniem spojrzałam na rumiane, cieplutkie i pachnące bułeczki, które chyba jeszcze nigdy wcześniej nie wyglądały tak apetycznie, po czym z uznaniem rzekłam: "No, dzisiaj jestem w formie do pieczenia!"

Posypałam je cukrem pudrem, zapakowałam do przezroczystego pojemnika, a ciasto wyłożyłam na podstawkę pod tort i udekorowałam znalezionymi w lodówce truskawkami, co jeszcze bardziej je uatrakcyjniło. I choć dzień chylił się już ku końcowi, jeszcze tego samego wieczoru postanowiłam podrzucić je sąsiadom w drodze na spacer, by rano mieli coś słodkiego do kawy albo herbaty.

Obładowana wypiekami po ciemku niosłam to ciasto z takim namaszczeniem, z jakim kapłan trzyma hostię, i tak samo jak on usiłowałam nawiązać kontakt z Bogiem, by zawrzeć z nim umowę: jeśli mam się przewrócić, to naprawdę nie ma sprawy. Kiedykolwiek tylko chce i gdziekolwiek tylko chce. Byleby tylko nie teraz.

Szczęśliwie udało mi się w tych egipskich ciemnościach dotrzeć do drzwi sąsiada jeszcze tego samego wieczoru, co było niemałym wyczynem, bo poruszałam się w naprawdę ślimaczym tempie, usilnie starając się, by z podstawki nie sturlała się choćby najmniejsza truskawka.

Sąsiad jest chyba z tych dobrych samarytan, którzy nie tylko nigdy nie odsyłają z kwitkiem zwierząt w potrzebie, ale także ludzi. Pomimo późnej pory otworzył drzwi frontowe i odważnie wychylił głowę na zewnątrz. Za jego plecami zaś udało mi się dostrzec jego mamę wyzierającą zza kuchennych drzwi. Jestem niemal pewna, że za plecami miała ukryty kij bejsbolowy, a chwilę wcześniej rzekła do syna: "Ty otwórz, a ja będę Cię osłaniać!".

W tych dziwnych COVID-owych czasach gesty takie jakie mój nie do końca mogą być mile widziane. I choć zawsze istniało jakieś tam ryzyko, że moje wypieki wylądują w kompostowym kuble dziesięć sekund po tym, jak zamkną się za mną drzwi, miałam nadzieję, że jednak do tego nie dojdzie, bo kilka dni wcześniej sąsiedzi skorzystali z mojej oferty i wzięli ode mnie moje fioletowe pudełko ze zbywającymi cebulkami (Matkę Przełożoną zdecydowanie poniosło w swojej hojności).

Kiedy więc wręczyłam sąsiadowi ciasto i sconesy, mówiąc że to w podziękowaniu za skoszenie trawnika i opiekę nad moimi kotami, przyjął je bez problemów, a nawet podziękował. "Wow. Nie musiałaś!". Nie musiałam, to prawda, ale chciałam.

Nie bierzcie przykładu z Kargula i Pawlaka. Z sąsiadami lepiej żyć w zgodzie. Nawet jeśli na Waszą miedzę załatwia się ich krowa bądź kot.

A żeby nie było tak słodko, to dowiedziałam się od niego czegoś, co sprawiło, że moje serce pękło na milion drobnych kawałków. Okazało się bowiem, że Pan Jerzy mnie regularnie zdradzał! Z sąsiadem właśnie!

poniedziałek, 17 czerwca 2019

Jaja jak berety, czyli majówka w Connemarze




Pojechałam tam dla jaj. Jaj Benedykta - konkretnie. 

Całe trzy lata o nich marzyłam. Od dnia, kiedy zaserwowano mi je na śniadanie w pewnym pensjonacie w Connemarze. Tak się złożyło wtedy, że wyjazd pokrył się z moimi imieninami. Tak sobie teraz myślę, że lepszego prezentu chyba nie mogłam sobie wymarzyć.

Dlatego, kiedy jasnym się stało, że długi majowy weekend spędzimy na zachodzie Irlandii, w dodatku w moim kolejnym ulubionym pensjonacie, w którym zarezerwowanie weekendowego noclegu równa się niemal ustrzeleniu szóstki w Lotto, podekscytowałam się jak Jurij Gagarin na lot w kosmos. Dziki zachód wyspy to cały mój wszechświat, mój kosmos. 



Powszechna opinia głosi, że psy leczą się swoją śliną. W moim prywatnym świecie ślina i leczenie również występują w tym samym zdaniu. Na zachodzie Irlandii ślinię się na widok jej pejzaży, i to nimi się leczę z bolączek śmiertelnej choroby przenoszonej drogą płciową, a życiem zwaną. 


To miejsce jest lepsze niż narkotyki. Uśmierza bóle, sprawia, że widziany świat staje się lepszym miejscem, oferuje zatracenie, a w dodatku jest darmowe. Tylko tak samo uzależniające jak one. 




Dwa tygodnie przed datą naszego wyznaczonego przyjazdu zapukaliśmy do wrót tego pamiętnego B&B, które trzy lata wcześniej umożliwiło mi niebiańskie doznania kulinarne, czym o mało co nie przyprawiliśmy jego gospodyni o przedwczesny zgon, jako że była jeszcze w proszku i w pierwszej chwili pomyślała, że jesteśmy jej gośćmi, których spodziewała się dopiero za parę godzin. 


To byliśmy tylko my. Jako że przebywaliśmy w okolicy, postanowiliśmy wpaść do niej na minutę, by poinformować ją, że za pomocą Booking.com zarezerwowaliśmy u niej nocleg na majowy weekend i że jeżeli chce, to możemy go anulować. Skąd taki pomysł? Stąd, że w czasie poprzedniej wizyty Gospodyni sama zaproponowała nam, byśmy w przyszłości rezerwowali nocleg bezpośrednio u niej, bo ona może wtedy, niczym lisek chytrusek, zagarnąć wszystko dla siebie, a pośrednikowi pokazać figę z makiem [moje słowa, nie jej], przez co też może nam udostępnić pokój w lepszej cenie. 


Wolę co prawda załatwiać takie rzeczy, jak Bozia przykazała, za pomocą wspomnianego portalu, ale jako że lubię właścicielkę, to postanowiłam iść jej na rękę. Ponadto - jak wyczytałam kiedyś w "Znaczy Kapitan" - "jeśli chcesz przejść przez życie spokojnie, nie drażnij nigdy trzech osób: kobiety, kucharza i człowieka z nożem". Biorąc pod uwagę, że Gospodyni tego pensjonatu była niczym Bóg w trzech postaciach: kobietą, kucharzem i człowiekiem z nożem w ręce, wolałam z nią nie zadzierać. 


Po dobiciu interesu każda z usatysfakcjonowanych stron udała się w... swoją stronę, a ja już zaczęłam odliczać dni do maja. Nie wiedziałam wtedy jednak, że licho nie śpi i złośliwy los już zaczyna wprawiać w ruch swoje machiny, by tylko pokrzyżować mi plany...

Wielce niepocieszona byłam, kiedy na parę dni przed naszym przyjazdem dowiedziałam się, że w czasie naszego pobytu nie będzie Amandy, naszej gospodyni, bo pech chciał, że zmarła jej rodzicielka i z tego powodu musiała wylecieć z kraju. Mamy się jednak tym nie zrażać, bo w noclegowni "business as usual" - mąż Gospodyni będzie dbał o to, by wszystko sprawnie działało".

"Tylko co mi po mężu?" - pomyślałam. Z Amandą super się dogadywałam, jej męża zapamiętałam z kolei jako osobę, której... się nie pamięta, bo zawsze przebywała gdzieś w cieniu i nie brała czynnego udziału w "zabawianiu" klientów. A jako że po drodze trafił mi się ten rozczarowujący nocleg u A., konkurenta Amandy, to ostrzyłam sobie pazurki na naszą majową pogawędkę. Gospodyni wiedziała bowiem, że nocujemy w kwietniu u niego i stwierdziła, że będziemy "jej szpiegami".   

Jak przekonałam się w długi majowy weekend - słusznie ubolewałam nad niefortunną śmiercią matki Amandy i nieobecnością naszej Gospodyni. Kiedy bowiem umówionego dnia stawiliśmy się w naszym pensjonacie, drzwi otworzył nam Pete, a jego powitanie było tylko ciut cieplejsze od temperatur panujących zimą na północy Syberii.

To właśnie wtedy usłyszeliśmy to "byliście już tutaj, prawda?", które, jak dobrze przypuszczałam, nie wróżyło nic dobrego. Przez cały nasz pobyt Pete był wyjątkowo oszczędny w słowa, jak gdyby wypowiadanie każdego z nich kosztowało go majątek, a do tego wydawał się być bardziej zakręcony niż słoik na zimę. Z trudem udało nam się zdusić śmiech, kiedy do jedzonej w kuchni tego dnia kolacji, włączył nam... "Cichą noc". Kolędę bożonarodzeniową. Do kolacji. W maju. 

Szybko jednak przestało mi być do śmiechu. 

Nie przejęłam się, kiedy Połówek zerknął do śniadaniowego menu, chwilę wcześniej podanego nam przez Petera, i rzekł: "Ale jaja! Nie będziesz zadowolona". Już dawno przyzwyczaiłam się do tego, że lubi się ze mną drażnić, zatem nie potraktowałam jego słów serio. A potem sama zajrzałam do karty i miałam ochotę wrzeszczeć: FOR PETE'S SAKE, WHERE ARE MY EGGS?!

Jaja! Moje jaja! Gdzie one są?!  

Połówek, spodziewając się za chwilę wybuchu Trzeciej Wojny Światowej, próbował - bardzo nieudolnie - przekonać mnie, że musiało coś mi się pomylić, że tych jaj Benedykta to należałoby gdzie indziej szukać, na pewno nie u Petera. Na nic zdały się moje wytłumaczenia, że takich jaj to ja na pewno bym nie zapomniała, że nic mi się nie pomyliło, że one na pewno tu były, a żeby udowodnić mu swoją rację, na świadka wezwałam samego Petera, który zgodnie z moimi oczekiwaniami przyznał, że jajami Benedykta faktycznie się w przeszłości tutaj zajmowano. 


Już zaczynałam puchnąć z dumy, już otwierałam usta, by przemądrzałym tonem powiedzieć Połówkowi: "Ha! A nie mówiłam?!", ale wtem Peter dodał, że jajami Benedykta to tak naprawdę zajmuje się Amanda i że przygotowanie ich jest "ponad jego siły", ale w momencie, kiedy to usłyszałam, pękło mi serce i już nie byłam w stanie nic powiedzieć. 

Trzy lata czekania. Trzy lata polowania na nocleg. A tu takie... jaja!

A jakby tego było mało, na do widzenia zakręcony Pete skosił nas jak za zboże i żadnej zniżki nie dostaliśmy. Choć po prawdzie on nam nigdy jej nie obiecywał, zatem może spać snem sprawiedliwego - żadnego przestępstwa nie popełnił. 


Jaja. Mówię Wam, jaja jak berety.