Nastały długo wyczekiwane przeze mnie ciche dni. Z nadejściem zimniejszej pory roku kosiarki wreszcie zamilkły, rozrywkowi sąsiedzi zamienili imprezy na świeżym powietrzu na domówki, a rozwrzeszczane dzieci na nowo odkryły zacisza własnych domów i uroki gadżetów elektronicznych, porzucając dla nich trampoliny, zjeżdżalnie i ogrodowe baseny. Jednym słowem: jesień.
Kiedy już myślałam, że wszystkie prace ogrodowe mam dawno za sobą, pewnego dżdżystego listopadowego dnia Matka Przełożona przywitała mnie w pracy słowami: "This is for you!" i wcisnęła mi w ręce plastikowe, fioletowe i niedomykające się pudełko, czym mnie niesamowicie zaskoczyła, ale też ujęła. Ten urzekający gest był owocem naszej wcześniejszej rozmowy na temat sadzenia kwiatów i ponad dwustu sztuk cebulek żonkili i tulipanów, którymi Matka Przełożona miała zamiar zasiedlić swoje pokaźne włości. W niedomykającym się pudełku nie znajdowały się słodycze Heroes tylko cebulki właśnie.
Zaskoczona jej życzliwością, ale na tyle przytomna, by jej podziękować za ten ujmujący gest, zdążyłam jeszcze zapewnić ją, że posadzę je w ogródku, jak tylko przestanie padać. "Oh, I wouldn't wait!" - rzekła.
To jej "ja bym nie czekała" zaczęło mnie parę dni później prześladować, a fioletowe pudełko, "tymczasowo" położone w korytarzu na... dachu kociej kuwety, poczęło spoglądać na mnie z coraz większym wyrzutem.
Któregoś dnia, pomiędzy jednymi a drugimi opadami deszczu, postanowiłam wreszcie rozprawić się z niewygodnymi wyrzutami sumienia i zakopać je w ziemi wraz ze znajdującymi się w pudełku bulwami. Cała operacja miała mieć błyskawiczny przebieg, dlatego też jakoś specjalnie się do niej nie przygotowywałam ani też nie przebierałam.
Yoga pants nigdy mi na nikim nie przeszkadzały, sama jednak nie zamierzałam ich nosić, ani też nie ośmieliłabym się wyjść w nich na ulicę. Kiedy jednak listopadowe zimno zapukało do drzwi mojego domu, a ja, szukając zastępstwa dla moich letnich i luźnych spodni, w których było mi już za chłodno, przez przypadek odkryłam, że w mojej szafie znajdują się wyżej wspomniane yoga pants, moje życie zostało zrewolucjonizowane. Tak po prawdzie, to te spodnie powinny zostać w czeluściach mojej szafy, bo są o jakiś rozmiar za małe (na szczęście dla mnie nie ma jednak takiego tyłka, którego nie pomieściłaby elastyczna tkanina), ale jako że pełnią nieocenioną funkcję odzieży termicznej, nie mogłam ich tam tak po prostu pozostawić.
Tego chłodnego, ponurego dnia miałam je na sobie, mimo że wciągając je na tyłek nie miałam zamiaru nikogo narażać na ten obrazoburczy widok. Przyzwoitość więc nakazywałaby, abym przed opuszczeniem domu przebrała się w coś innego, ale jako że w moich optymistycznych planach miałam być na podwórku maksymalnie 15 minut, nie zawracałam sobie głowy takimi rzeczami. Tak samo jak nie przejmowałam się odpowiednią pozycją do wykonywania prac ogrodowych, mającą mi oszczędzić ewentualnego bólu kręgosłupa.
Tak sobie myślę, że te spodnie były całkiem trafionym wyborem, biorąc pod uwagę wszystkie pozy, które wykonywałam na wyprostowanych nogach, zamiast pielić rabatkę na klęcząco jak Bozia przykazała. Nie mam więc żadnych wątpliwości, że patrząc na to, co wyprawiam, niejeden chiropraktyk przewróciłby się w grobie, a jeszcze inny popukałby się w czoło, zaraz po tym zaś wręczyłby mi swoją wizytówkę i pożegnał głośnymi słowami: "do zobaczenia wkrótce w moim gabinecie!" (i tymi cichszymi: "So long, sucker!"). Za to wyjątkowo pobłażliwy instruktor jogi poklepałby mnie po plecach w ramach otuchy i dodał motywująco, że te moje upośledzone wersje uttanasany i downward dog dają mu nadzieję na to, że jeszcze będą ze mnie ludzie.
Kiedy stawiałam to pudełko z cebulkami na kuwecie, nie wiedziałam jeszcze, jak bardzo ich los będzie związany z kotami właśnie.
Sadzenie cebulek było brudną robotą. Nade wszystko jednak było... gównianą robotą. A wszystko za sprawką pewnego bezczelnego kota - w dodatku cierpiącego na nigdy niekończącą się biegunkę! - który z mojego klombu uczynił sobie swój prywatny wychodek.
Długo próbowałam rozwiązać sprawę tajemniczego sapera, który regularnie stawia miny lądowe w mojej rabatce. Jakiś czas później miałam już swoje podejrzenia, a po rozmowie z sąsiadka i skonfrontowaniu naszych obserwacji byłam już niemal pewna, że winny jest pewien rudzielec.
Wkrótce miałam także samego winowajcę.
Któregoś dnia wyjrzałam przez okno sypialni i przyłapałam sprawcę na gorącym - i śmierdzącym! - uczynku. Charakterystyczny przysiad, uniesiony ogon, i skupiona mina nie pozostawiały żadnych wątpliwości co do charakteru wizyty rudzielca w mojej rabatce. Otworzyłam okno i zaczęłam mu wygrażać, że powyrywam mu nogi z tyłka, jak tylko go dopadnę.
Rudzielec, ewidentnie zgorszony tym, że ktoś mu śmie przeszkadzać w tej arcyważnej czynności, łaskawie uniósł głowę i spojrzał na mnie z pogardą. Pokazał też, w jak głębokim poważaniu ma mnie i moje groźby. Mogłabym przysiąc, że uśmiechnął się złośliwie, jeszcze bardziej napiął i wysłał komunikat do swoich jelit: "cała naprzód!"
Gdzieś pomiędzy sadzeniem jednej cebulki a drugiej dobiegł mnie głos sąsiada - jeszcze do niedawna zaabsorbowanego myciem swojego samochodu - z którym nigdy wcześniej nie miałam okazji wdać się w dłuższą pogawędkę, mimo że mieszkamy koło siebie już... kilka lat. Uroki anonimowego życia w mieście.
"Jak nazywa się twój kot?" - tym oto niepozornym zdaniem rozpoczęła się nasza rozmowa, którą trudno byłoby mi tu w całości przytoczyć, i która to położyła kres operacji "Błyskawica". Z piętnastu minut przebywania na podwórku zrobiło się... półtorej godziny. Tylko sześciokrotnie się pomyliłam, wielkie mi co!
Dowiedziałam się za to wielu interesujących rzeczy o moim ciekawym rozmówcy, jego młodości spędzonej w egzotycznej Afryce, jej gorącym klimacie i kąpielach w Oceanie Indyjskim. A także o moim własnym kocie, który - jak się okazało - regularnie odwiedza sąsiadów i... domaga się wpuszczenia go do domu. A w ramach podziękowania nie pozwala na dotyk i głaskanie! (to wredne i niewdzięczne zachowanie nie pozostawia żadnych złudzeń - zdecydowanie mowa o moim kocie).
Trochę zmroziła mnie ta informacja, bo - co tu dużo mówić - mój kocur jest dość trudnym przypadkiem specjalnej troski, z którym mam love/hate relationship. Jego brat bliźniak od samego początku kochał mnie bezgranicznie, a ja jego. On natomiast zawsze był tym krnąbrnym "dzieckiem" sprawiającym problemy wychowawcze.
Kiedy ponad dwa lata temu przynieśliśmy do domu najnowszy nabytek w postaci kilkutygodniowego osieroconego kociaka, urządził taką szopkę, po której największa drama queen doszłaby do wniosku, że czas już przejść na emeryturę. Zachował się jak typowy rozkapryszony bachor: rzucał po podłodze, wierzgał, wyrywał, kiedy próbowało się go okiełznać, a na koniec postanowił zademonstrować swoje niezadowolenie i zniknął z domu na całe dwa dni. Co zrobił jego uroczy brat bliźniak? Pokochał małą od pierwszego wejrzenia i do swojego ostatniego dnia "matkował" jej i regularnie uprawiał z nią wrestling, co małej jak najbardziej odpowiadało, bo charakterek od maleńkości miała zadziorny.
A czy wspominałam już, że pewnego dnia zakradł się do szafy i... nasikał mi do moich czerwonych butów na obcasie? Ktoś naiwny i niewtajemniczony wytłumaczyłby to sobie jego rzekomą awersją do czerwonego koloru, ja jednak nie miałam żadnych wątpliwości, że było to zagranie wycelowane prosto we mnie. Może nawet otwarte wypowiedzenie wojny. Nie wiem za to, czym sobie na to zasłużyłam. Pytałam, ale nie odpowiedział.
Buty wyrzuciłam do kosza, ale skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie poczułam w tamtym momencie pewnego rodzaju respektu dla tego jego zuchwałego zachowania. Co by nie mówić - tak bezczelny postępek wymagał przecież jaj, a on ich nie ma.
Kiedy więc sąsiad poinformował mnie, że mój kocur wpycha się do niego na krzywy ryj, w pierwszym momencie zadrżałam ze strachu, że zaraz przedstawi mi tutaj gruby plik rachunków za wszystkie wyrządzone szkody. Z drżeniem głosu więc zapytałam, jak się zachowuje, ale ku mojej uldze sąsiad nie miał żadnego złego słowa do powiedzenia na jego temat.
Za to dużo, nawet bardzo dużo, miał do powiedzenia na temat wszystkich kotów żyjących na osiedlu - z coraz większymi oczami przysłuchiwałam się jego opowieściom o tym, gdzie który mieszka i jaki nosi przydomek.
Ja za to byłam momentami wyjątkowo małomówna. Najpierw wtedy, kiedy spytał, co sadzę, a ja - po chwili niezręcznego milczenia - odparłam długo, kwieciście i wyczerpująco:
- "Yyy... erm... Bulbs"
Sama nie wiedziałam, co sadziłam - Matka Przełożona nie sprecyzowała, czy mam w tym pudełku żonkile, tulipany, czy może to i to. Obawiając się jednak, że wyjdę nie dość że na idiotkę, to jeszcze na gbura, wyznałam mu uczciwie jak księdzu na spowiedzi, że tak naprawdę to sama nie wiem, bo dostałam te cebulki od znajomej.
Kolejny niezręczny moment nastąpił wtedy, kiedy sąsiad w pewnej chwili schylił się i złapał przechodzącego koło niego kota na ręce, po czym zbliżając się do mnie, uczynnie spytał: "chcesz go pogłaskać?".
W jego ramionach wił się... Rudzielec, wyrywał i całym sobą krzyczał:
- "Dude, what the fuck are you doing?! She is trying to kill me and you are handing me to her on a silver platter!!!".
Niczego nieświadomy sąsiad radośnie zaświergotał, że to jeden z jego kotów, i nadal patrzył na mnie wyczekująco, najwyraźniej usilnie próbując zrozumieć, dlaczego nie rzucam się entuzjastycznie do poczochrania jego "słodziaka".
Niczym pacjentka po koncertowo spartaczonej lobotomii wydukałam jedynie: "t-to T-twój k-kot???", nie mając serca wyznać mu, że wyznaczyłam wysoką nagrodę dla tego, kto przyniesie mi jego skalp i że właśnie przed chwilą skończyłam wybierać kupy JEGO kota z MOJEGO klombu. Rudzielec nieoczekiwanie przyszedł mi na ratunek, zdołał się wyswobodzić z uścisku sąsiada, w którym jeszcze do niedawna tkwił niczym w imadle, i pobiegł w siną dal jak... no jak kot z pęcherzem (kot z biegunką?).
Mogłabym niczym Kargul i Pawlak toczyć boje z sąsiadem o tę nieszczęsną gównianą rabatkę i jego kota z rozwolnieniem. Mogłabym, ale to nie w moim stylu. Poza tym nawet gdybym chciała, to... bym nie potrafiła, bo w momencie, w którym wyznał, że skosił mi trawnik przed domem, wybaczyłam mu wszystko.
Parę dni później odpaliłam piekarnik, upiekłam ciasto czekoladowe, a po nim jeszcze - tak na wszelki wypadek, gdyby okazało się, że on albo jego mama za nim nie przepadają - zrobiłam jakże popularne i uwielbiane tutaj (w tym także przeze mnie) "sconesy".
Z zadowoleniem spojrzałam na rumiane, cieplutkie i pachnące bułeczki, które chyba jeszcze nigdy wcześniej nie wyglądały tak apetycznie, po czym z uznaniem rzekłam: "No, dzisiaj jestem w formie do pieczenia!"
Posypałam je cukrem pudrem, zapakowałam do przezroczystego pojemnika, a ciasto wyłożyłam na podstawkę pod tort i udekorowałam znalezionymi w lodówce truskawkami, co jeszcze bardziej je uatrakcyjniło. I choć dzień chylił się już ku końcowi, jeszcze tego samego wieczoru postanowiłam podrzucić je sąsiadom w drodze na spacer, by rano mieli coś słodkiego do kawy albo herbaty.
Obładowana wypiekami po ciemku niosłam to ciasto z takim namaszczeniem, z jakim kapłan trzyma hostię, i tak samo jak on usiłowałam nawiązać kontakt z Bogiem, by zawrzeć z nim umowę: jeśli mam się przewrócić, to naprawdę nie ma sprawy. Kiedykolwiek tylko chce i gdziekolwiek tylko chce. Byleby tylko nie teraz.
Szczęśliwie udało mi się w tych egipskich ciemnościach dotrzeć do drzwi sąsiada jeszcze tego samego wieczoru, co było niemałym wyczynem, bo poruszałam się w naprawdę ślimaczym tempie, usilnie starając się, by z podstawki nie sturlała się choćby najmniejsza truskawka.
Sąsiad jest chyba z tych dobrych samarytan, którzy nie tylko nigdy nie odsyłają z kwitkiem zwierząt w potrzebie, ale także ludzi. Pomimo późnej pory otworzył drzwi frontowe i odważnie wychylił głowę na zewnątrz. Za jego plecami zaś udało mi się dostrzec jego mamę wyzierającą zza kuchennych drzwi. Jestem niemal pewna, że za plecami miała ukryty kij bejsbolowy, a chwilę wcześniej rzekła do syna: "Ty otwórz, a ja będę Cię osłaniać!".
W tych dziwnych COVID-owych czasach gesty takie jakie mój nie do końca mogą być mile widziane. I choć zawsze istniało jakieś tam ryzyko, że moje wypieki wylądują w kompostowym kuble dziesięć sekund po tym, jak zamkną się za mną drzwi, miałam nadzieję, że jednak do tego nie dojdzie, bo kilka dni wcześniej sąsiedzi skorzystali z mojej oferty i wzięli ode mnie moje fioletowe pudełko ze zbywającymi cebulkami (Matkę Przełożoną zdecydowanie poniosło w swojej hojności).
Kiedy więc wręczyłam sąsiadowi ciasto i sconesy, mówiąc że to w podziękowaniu za skoszenie trawnika i opiekę nad moimi kotami, przyjął je bez problemów, a nawet podziękował. "Wow. Nie musiałaś!". Nie musiałam, to prawda, ale chciałam.
Nie bierzcie przykładu z Kargula i Pawlaka. Z sąsiadami lepiej żyć w zgodzie. Nawet jeśli na Waszą miedzę załatwia się ich krowa bądź kot.
A żeby nie było tak słodko, to dowiedziałam się od niego czegoś, co sprawiło, że moje serce pękło na milion drobnych kawałków. Okazało się bowiem, że Pan Jerzy mnie regularnie zdradzał! Z sąsiadem właśnie!
Dobry wieczór!
OdpowiedzUsuńKiedy wczoraj po zamknięciu komputera zobaczyłam, że wrzuciłaś nowego posta po cichu liczyłam, że nikt tu nie skomentuje do pory, aż ja będę mieć taką sposobność :P
Chciałabym powiedzieć to samo. U mnie ciągle słychać dookoła wiertarki, a co nieco bardziej ambitni pozwalają sobie na stuki puki o trzeciej, czwartej w nocy. Stwierdziłam kiedyś, że gdybym tu zamieszkała jako jedna z pierwszych to chyba bym zwariowała.
Może ten biedny koteł chciał Ci pomóc i udostępnić swój jedynego rodzaju nawóz? A Ty po prostu nie zrozumiałaś jego zamiarów! O! Jestem przekonana, że tak było! Miły sąsiad, że skosił Ci trawę.
Ja mam obok siebie ciekawego sąsiada, młodszego ode mnie, który przychodzi zawsze kiedy K. nie ma w domu, zwykle w stroju nocnym i dodatkowo kiedy ze mną rozmawia bez zażenowania drapie się po tyłku. Śmiejemy się z niego, bo bywa chwalipiętą i często zaprasza do siebie do mieszkania, aby coś pokazać.
Mam tu dosyć nietypowych sąsiadów, staram się nie wchodzić z nimi w żadne zatargi, jednocześnie niektórzy są dosyć uciążliwi. Bardo mocno doceniam wcześniejszych sąsiadów, gdzie wymieniało się różnymi dobrami typu owoce, grzyby czy nawet złowione ryby. Myślę, że dziś trochę przeszkadza nam przysłowiowe Polactwo-buractwo i we wcześniejszych pokoleniach bardziej doceniało się sąsiadów, gdzie można było iść po przysłowiową szklankę cukru/mąki.
I co zrobiłaś Panu Jerzemu? Wykastrowałaś? :D
Dobry wieczór :)
UsuńNie chcę Ci odbierać satysfakcji, ale wiesz, u mnie bardzo łatwo być pierwszym komentatorem :) Niemniej gratuluję - nagrodę za zajęcie pierwszego miejsca na podium wyślę pocztą ;)
Jak tak teraz piszesz o tych wiertarkach i innych młotach pneumatycznych, to zaczynam doceniać moje (wcale nie takie idealne) osiedle. Ja mieszkam w bliźniaku, więc mam jedną wspólną ścianę z sąsiadką, ale absolutnie nie mogę na nią narzekać (na sąsiadkę, nie na ścianę) - jest idealna! Lepiej chyba nie mogłam trafić.
"Biedny koteł"?! Co proszę?! To ja, JA!, jestem biedna, a nie on! ;) Ten jego jedyny w swoim rodzaju nawóz, który tak radośnie i beztrosko rozsiewa w moim ogródku, sprawia, że żadne kwiatki nie chcą rosnąć w tym klombie! Nie odwracaj kota ogonem i nie usprawiedliwiaj tego obrzydliwego występku Rudzielca! ;) Wiem, że masz słabość do rudych, ale wszystko ma swoje granice! ;) Bardzo ładnie Cię proszę, postaraj się być w tej sprawie obiektywna ;)
Pełna zgoda co do sąsiada - to było niesamowicie miłe i słodkie z jego strony. Tym bardziej, że nasze kubły na kompost nie są zbyt pojemne - po wsypaniu do niego trawy z jego ogródka, a później jeszcze z mojego, zapewne niewiele miejsca mu już w nim zostało, przez co musiał ten kubeł szybciej wystawić i więcej zapłacić za wywóz.
Haha, faktycznie bardzo ciekawe indywiduum z tego Twojego sąsiada (w dodatku z zadatkami na stalkera i obleśnymi manierami) ;) A może to drapanie się po tyłku to takie jego końskie zaloty? ;) Skoro wie, kiedy K. nie ma w domu, to pewnie ma też obszerne akta na Twój temat (i Twoich preferencji), dzięki czemu doskonale wie, że masz słabość do męskich tyłków i po prostu próbuje zwrócić Twoją uwagę na tę jego część ciała ;) A tak całkiem serio, to może uważaj na niego i unikaj sytuacji sam na sam.
Wyobrażam sobie - dlatego właśnie nigdy nie chciałam mieszkać w bloku! To zdecydowanie nie dla mnie.
Czasy się zmieniają, kiedyś chyba po prostu łatwiej było wpaść do sąsiada po szklankę cukru/mąki niż udać się do sklepu. Jak pisałam wyżej, mam bardzo fajną sąsiadkę, lubię ją, ale kiedy zabrakło mi mąki do tego czekoladowego ciasta, to jednak wolałam kupić ją w sklepie niż iść do niej po pomoc.
Ależ skądże! Pan Jerzy to przesympatyczny jeżyk, o którym już tu kiedyś wspominałam. W zeszłym roku codziennie odwiedzał mnie jesienną porą, w tym zresztą też, ale jakby rzadziej. Wiedziona przeczuciem postanowiłam spytać sąsiada, czy nie miał w swoim ogródku jeży - okazało się, że miał! I tak samo jak ja dokarmiał je kocią karmą :)
A mój kocur już dawno został wysterylizowany (taka była niestety cena za bycie kotem wychodzącym na podwórko). W sumie to chyba właśnie odkryłam motyw jego postępowania - to nasikanie mi do butów było po prostu zemstą za uczynienie go eunuchem ;)
Sokole Oko
OdpowiedzUsuńAle się uśmiałam ... no niezła przygoda, niezła :D
Czytałam i zastanawiałam się czy jakoś delikatnie zagaisz sąsiadowi że jego kot ma nie owijając w bawełnę chroniczną sraczkę choć może winnam nazwać to drażliwym jelitem. Może powinien go przebadać może powinien mieć jakąś dietę ?? hmmm
Ależ oczywiście, przeszło mi to przez myśl, nawet miałam wspomnieć o tym w tekście, ale doszłam do wniosku, że i bez tego jest już za długi. Nie wiedziałam, jak poruszyć ten drażliwy temat z sąsiadem, więc ostatecznie nic mu nie powiedziałam. Skoro jednak moja sąsiadka i ja zauważyłyśmy, że ten kot ma - jak to zgrabnie ujęłaś, haha - chroniczną sraczkę, a w dodatku nigdy po sobie nie sprząta, to, kurde, sąsiad też musiał to zauważyć! A zdolności obserwacyjnych i dedukcyjnych mógłby mu pozazdrościć sam Sherlock Holmes :)
UsuńPrzy okazji poprzedniego lockdown'u posadziliśmy szpinak w skrzynce. Po kilku dniach zaszedłem skontrolować, czy się może coś spod ziemi wykluwa. Wykluło się, ale niezupełnie to, czego oczekiwałem. Ziemia była rozkopana, a rogu skrzynki spoczywało zwinięte w podkówkę ... no wiadomo co. Nawet przez moment nie zastanawiałem się, kto taką wiadomość zostawił. Od kilku miesięcy obserwowałem różnej maści koty przechadzające się po ogródku, by po obwąchaniu wszystkiego co jest do obwąchania, przesadzić mur na tyłach. Na dwa metry wysoki. Zawsze fascynowało mnie kocie parkour.
OdpowiedzUsuńZawsze grałem w kociej drużynie, także nie potrafiłem mieć tego kotu za złe. Zwłaszcza, że kilka dni później znalazłem na trawniku mysz w połowie drogi na drugi świat. Ani chybi w charakterze przeprosin.
Gdy jednak kilka dni później wylegiwałem się na leżaku z cydrem w ręku, a rudy Garfield wpakował się do ogródka przez furtkę i nic sobie nie robiąc z mojej obecności zakręcił się w kółko, uniósł ogon i napiął grzbiet, musiałem w niego czymś rzucić. Jego szczęście, że piwa było mi szkoda, a pod ręką miałem tylko crocsy. W przeciwnym razie spocząłby obok myszy.
Kot głupi nie był. Ogólne przesłanie pojął. Od tamtej pory fajda na trawnik sąsiada.
Pozdrawiam :)
Kot też... człowiek ;) Stara dobra metoda marchewki i kija jak najbardziej na niego działa. Choć jednej rzeczy nie potrafię oduczyć mojej seryjnej morderczyni, a bardzo bym tego chciała - znoszenia mi do ogródka wszelakich trucheł!
UsuńNajgoręcej przepraszam za długą zwłokę w odpowiedzi, serdecznie dziękuję za wszystkie Twojej komentarze i Twoją nieocenioną obecność na moim blogu, oraz życzę wspaniałego nowego roku i pięknego szpinaku z przydomowej rabatki :)
Bryczór, wszystkim odwiedzającym ów przybytek wiedzy i humoru. Aaaa, i jeszcze refleksji. :)
OdpowiedzUsuńJa w przeciwieństwie do Miszy, w kociej drużynie nie grywałem. Owszem, szacunkiem pewnym darzę mniejsze wersje tygrysów, lwów i innych panter, niemniej serce moje należy do psów. Ale zgodzę się z Taitą, że z sąsiadami trzeba żyć w zgodzie. Bo kto jak kto, ale sąsiad to i samochód pomoże popchnąć w razie potrzeby, sąsiadka szklanką cukru lub mąki poratuje w sytuacji kryzysowej... A właśnie, toż to sam Jan Izydor w swojej fraszce wspominał o sąsiadce niekoniecznie w kontekście wypieków i pożyczek. ;)
Koniec najokropniejszego (jak dotąd) roku w moim życiu, znacznie przyspieszył. Poszukiwanie i zakup prezentów, praca, szykowanie wigilijnych potraw, praca, remanent w biblioteczce i poszukiwanie nowego domu dla kilkudziesięciu książek, praca... To wszystko sprawiło, że ostatnie dwa miesiące upłynęły jak niejeden z tygodni w czasie przymusowego zamknięcia.
A skoro tak się wstrzeliłem z komentarzem w sylwestrowy wieczór, to korzystając z okazji i uprzejmości gospodyni, życzę Taicie, Rose, Sokolemu Oku, Hrabinie, Elsie i Miszy aby Nowy Rok był dokładnie taki, o jakim marzycie. I żeby przyniósł Wam mnóstwo radości ze zrealizowanych planów. I jeszcze zdrowia (także fizycznego) ;) Do Siego Roku!!!
Zielaku - dziś przybywasz bardziej spóźniony niż zwykle, ale jak zawsze przynosisz dobre słowo i uśmiech. I za to Ci serdecznie dziękuję, oraz życzę - podobnie jak naszemu drogiemu koledze, MiSzY - wspaniałego roku i obfitych darów ziemi :) I jak najmniej kotów przedzierających się przez Twoją miedzę, choć Ty chyba takiego problemu nie masz, bo "bernardyny" pewnie doskonale spisują się w roli psów stróżujących :)
UsuńA ja mam, prawdę powiedziawszy, mieszane odczucia co do tego roku. Bywało smutno i źle, bywało nawet bardzo źle, ale nie mogę udawać, że nie było też tych pięknych, dobrych, szczęśliwych i bezcennych chwil, momentów i dni. Pół na pół zatem - tak bym powiedziała. I choć jego końcówka nieźle mnie przeorała, to mimo to trochę żałuję, że jutro obudzę się o rok starsza!
Wszystkiego dobrego, Zielaku. I dziękuję za kolejny wspólny rok! Bardzo to doceniam.
I ja dziękuję. Cała przyjemność po mojej stronie. :)
UsuńKiedy tak piszesz, że nie do końca był mijający rok li pasmem nieszczęść tylko, to i ja dostrzegłem kilka jaśniejszych dat. Jednak trochę powyżej 3 tysięcy kilometrów na motocyklu, to zdecydowanie za mało, aby uznać go za udany. W moim przypadku stosunek (jakie ładne słówko) układał się raczej jak trzy do jednego niż pół na pół. Ale jako wesoły pesymista, jestem pełen obaw, że nowy rok przyniesie nam kolejne powody do śmiechu przez łzy. I oby moje słowa w kał i stolec się obróciły. :)
Jeśli tylko pogoda dopisze, to i z restrykcjami odnośnie przemieszczania sobie poradzimy.
W ostatni poniedziałek wybrałem się na małą przejażdżkę (autem niestety) i powiem Ci, że jadąc na Hook Head przez Arthurstown, można zatrzymać się w kilku ciekawych miejscach, jak chociażby Dunbrody Abbey czy Campile miejsce zbombardowane przez Niemców w 1940.
Wiesz, to moje powyższe "pół na pół" odnosiło się tylko i wyłącznie do mojego małego prywatnego światka - celowo nie wspominałam tu o globalnych katastrofach, bo z takiego punktu widzenia 2020 zdecydowanie był porażką. Jednak w świecie wszechobecnej tragedii czasami trzeba pójść za radą Kandyda ("il faut cultiver son jardin"), żeby przetrwać i nie oszaleć. To też tak trochę a propos Twojego bycia "wesołym pesymistą". Nie wiem, czy za Twoich czasów przerabialiście w liceum powiastkę filozoficzną Voltaire'a, "Kandyd, czyli optymizm", ale za moich tak właśnie było i to zdanie głęboko utkwiło mi w pamięci.
UsuńKiedy więc tak teraz patrzę na moją "mapę marzeń", którą stworzyłam na początku roku, stwierdzam, że całkiem dobrze poszło mi z realizacją moich planów - zrobiłam prawie wszystko, co sobie wtedy założyłam, i choć na dwóch płaszczyznach poległam (częściowo między innymi przez wirusa), nadrobiłam w innych, a to też jakiś sukces.
Trzy tysiące kilometrów to może nie jest dla Ciebie powód do dumy i radości, ale hej - zawsze mogło być gorzej! :) To kilka tysięcy kilometrów spędzonych na świeżym powietrzu, na podziwianiu naszej pięknej wyspy, na resetowaniu się, na przygodzie.
Autem też jest fajnie, nie pogardziłabym. Lubię tamte okolice i pasiastą latarnię na Hook Head. Z przyjemnością bym tam wróciła, tym bardziej, że kiedy tam byłam, nie udało mi się zwiedzić Tintern Abbey, bo chyba jakiś remont był.
Sokole Oko
UsuńDziękuję za życzenia Zielaku! ja również już w tym 2021 życzę nam wszystkim powrotu otwarcia wszystkiego czego nam wcześniej nie zabraniano i nie zamykano.
A rok poprzedni dał mi ostro popalić pod sam koniec ale też nie mogę powiedzieć, że był całkiem zły ponieważ udało m się spędzić niesamowity urlop :)
Sokole Oko - o tym właśnie pisałam. Bywały trudne momenty, ale ten rok przyniósł mi też dużo dobrego, i choć może trudno w to uwierzyć, pod pewnymi względami był korzystniejszy niż jego poprzednik. Mnie osobiście zmotywował do spełnienia podróżniczych marzeń, które przez długi czas odkładałam na bliżej nieokreśloną przyszłość. A i Wam wyszedł na plus, bo pewnie w innej sytuacji nie byłoby objazdowej wyprawy po Europie.
UsuńDziękuję za życzenia :) Obyśmy za rok znowu spotkali się tutaj w takim składzie :)