niedziela, 22 listopada 2020

Powrót na walijską ziemię: Carew Castle & Tidal Mill


Niefortunny początek dnia, na który złożyło się rozczarowujące śniadanie w postaci wyjątkowo niesmacznych jaj Benedykta (dla mnie) i okrojonej wersji "full English breakfast" (dla Połówka), nie zakończył się w momencie opuszczenia naszej noclegowni.

Kilkanaście minut później byliśmy już na parkingu zamku Carew, pierwszego punktu programu tego lipcowego dnia. Atrakcja była czynna od niecałej godziny, ale liczba zaparkowanych samochodów mogłaby wskazywać na coś zupełnie innego. Tak się bowiem paradoksalnie składa, że to tu, w zamku, który był w moim odczuciu najnudniejszym z pięciu zwiedzonych w czasie tego pobytu, było największe oblężenie parkingu.

 

Pod jednym tylko względem był taki jak wiele jemu podobnych - jego spokojny wygląd i cicha lokalizacja nie zdradzały burzliwej historii, która rozgrywała się tu przez długie setki lat. Nie obrazowały też krętej drogi, jaką budowla przebyła od momentu bycia skromnym celtyckim fortem, później zaś normańską twierdzą, następnie elżbietańskim dworkiem, garnizonem wojskowym w czasie wojny domowej w XVII wieku aż do malowniczych ruin nad rzeką Carew zasilającą pobliski młyn pływowy - rzadko spotykany okaz na brytyjskich ziemiach. 

 

Główną postacią, z którą wiąże się zamek Carew był normański lord, Gerard z Windsor. Za swoje zasługi w walce z krnąbrnymi Walijczykami dostał od króla Henryka I tę właśnie posiadłość, a wraz z nią coś jeszcze - jego byłą kochankę, lokalną księżniczkę Nest, słynącą ze swojej oszałamiającej urody. 

 

Jak na ironię losu Nest nie bardzo mogła uwić sobie gniazdo, bo jej żywot był burzliwy. Nie wiem też, czy ta jej niespotykana uroda nie była swego rodzaju przekleństwem i przyczyną większych problemów niż korzyści, bo jak by nie patrzeć, jej życie można by było podsumować w kilku zdaniach: krowa rozpłodowa na użytek mężczyzn (niektóre źródła przypisują jej aż... dwadzieścioro jeden dzieci autorstwa sześciu różnych ojców), przekazywana z rąk do rąk, najpierw cenna branka, później "trophy wife" dla Gerarda, po jego śmierci zaś znów wydana za mąż przez ich synów, tym razem za kasztelana swojego zmarłego męża...

 

Urokliwe włości nad rzeką Carew były częścią posagu, który w 1095 roku wniosła do małżeństwa urocza Nest. Gerard zaś bardzo poważnie podszedł do sprawy, a także do tradycji sadzenia drzewa, budowania domu i płodzenia syna. Zakasał rękawy, rozpiął rozporek i parę lat później para cieszyła się już gromadką dzieci i imponującą, jak na ówczesne czasy, warownią. Sielanka nie trwała jednak wiecznie, bo Nest stała się kością niezgody pomiędzy Gerardem i jej dalekim kuzynem Owainem, synem lokalnego księcia, a także kimś na kształt Heleny Trojańskiej.

 

Owain bowiem, pomimo chłodnego miejsca urodzenia, miał w swoich żyłach gorącą krew południowca. Zamarzyła mu się piękna Nest i niczym mały rozkapryszony chłopczyk postanowił zaspokoić swoje atawistyczne popędy, zupełnie nie zawracając sobie przy tym głowy konsekwencjami swoich czynów. Zakradł się zatem do zamku pod osłoną nocy i porwał Nest niczym Parys Helenę do swojej ojczystej Troi.

 

Niektórzy twierdzą jednak, że urodziwa księżniczka bardziej niż chętnie oddała się w ręce agresora, jako że byli kochankami, a co więcej - sprytnie przekonała męża, by w czasie napadu ratował się, uciekając przez... szyb latryny. Biorąc pod uwagę fakt, że małżeństwo Gerarda i Nest było efektem zaaranżowania a nie wynikiem płomiennej miłości (a przynajmniej nie jej do niego), i że kobieta była od niego młodsza, wersja z dobrowolnym oddaniem się w ręce zuchwałego najeźdźcy wydaje się być sensowna, bo tak właśnie postąpiliby młodzi gniewni. Młodzi, zakochani, gniewni - wypadałoby dodać - kierujący się sercem a nie rozumem.

 

Nie pasuje mi tu jednak jedna mała rzecz - samo zachowanie Gerarda, który miał owej feralnej nocy zachować się jak tchórz i uciekać przez zafajdany szyb, bo to trochę kłóci się z tym, co uczynił później. A co uczynił? Poprzysiągł zemstę Owainowi za jego afront - skoro on postanowił dobrać się do majtek jego żony, to on w rewanżu dobierze mu się do tyłka (w przenośni, rzecz jasna, wszak wiemy już, że Gerard był heteroseksualny!).

 

Wzorem Menelaosa, króla Sparty, wypowiedział "wojnę" Owainowi, który swoją drogą za nic miał wszelkie reperkusje i błagania własnego ojca, by oddać Nest jej mężowi, zanim sprawy zajdą za daleko. Jak można się domyślić, uprowadzenie "walijskiej Heleny" do niczego dobrego nie doprowadziło, ale jako że Owain nie czytał greckiej mitologii,  nie mógł wiedzieć, że Parys w niej ginie i traci Helenę.

 

Ucieczka Owaina i jego ojca do Irlandii w poszukiwaniu schronienia na niewiele się zdała, bo po powrocie do kraju, jakieś sześć lat po opisywanym incydencie, Owaina dopadła zemsta Gerarda i śmierć z jego ręki. Sam Gerard jednak zbyt długo nie cieszył się wygraną, bo niedługo później wyzionął ducha, a Nest, która w niewoli dorobiła się dwojga potomstwa, ponownie została wydana za mąż.

 

Perypetiom Nest nie ustępuje historia ekscentrycznego Sir Rolanda Rhysa, byłego korsarza, który nabył zamek prawdopodobnie za majątek zgromadzony w czasie swoich morskich wypraw. Gdyby to miało miejsce współcześnie, to na jego nieruchomości położyłoby łapę Criminal Assets Bureau, ale rzecz działa się w XVII wieku, a wtedy o CAB nie śniło się nawet największym filozofom.

 

Z jednej ze swoich wypraw na gorącą północ Afryki Roland przywiózł sobie nietypową pamiątkę - pupilka w postaci makaka berberyjskiego, którego czule nazwał Szatanem. Małpa miała iście szatańskie i barbarzyńskie maniery, choć na dobrą sprawę nie wiadomo, czy były to jej cechy wrodzone czy nabyte (kto z kim przystaje, takim się staje...), jako że bardzo dużo czasu spędzała w towarzystwie swojego pana, a ten słynął z tego, że - hmm, co tu dużo mówić? - był dupkiem.

 

Zblazowany Roland uwielbiał bowiem wyprawiać huczne przyjęcia, podczas których z zamiłowaniem ośmieszał swoich gości i zabawiał się ich kosztem. A Szatan, jak to przystało na szanującą się małpę, małpowała go. 

 

Rhys przeszedł jednak samego siebie, kiedy pewnego dnia do jego drzwi zapukał rozindyczony lokalny kupiec, prywatnie zaś ojciec zatroskany o cnotę swojej córki, którą bałamucił synalek Rolanda. Jak przystało na dwóch dorosłych i poważnych mężczyzn, w dodatku ojców, ten pierwszy... poszczuł tego drugiego Szatanem, którego zdążył już odpowiednio wytresować. Kupiec ledwo uszedł z życiem krwiożerczemu "rottweilerowi" Rolanda, a zanim udało mu się opuścić zamek, zdążył jeszcze rzucić klątwę na swego oprawcę, życząc mu, by spotkał go ten sam los. Niedługo później okrutny przywódca piratów już nie żył - jeszcze tego samego wieczoru służba znalazła go w kałuży krwi, z rozszarpanym gardłem. Tej feralnej nocy, kiedy na zewnątrz szalała wichura, w Szatana najwidoczniej wstąpił diabeł. Niewykluczone, że małpa za bardzo rozsmakowała się we krwi kupca. Albo, że zwyczajnie miała dość życia na uwięzi i swojego okrutnego pana.

 

Tej nocy w zamku doszło do jeszcze jednej śmierci - samego Szatana, choć na dobrą sprawę nie wiadomo, jak skończył uprowadzony przez korsarza makak. Według jednych źródeł znaleziono go już martwego obok Rolanda, co by wskazywało na "murder-suicide", według innych - małpę zabito z łuku po odkryciu zwłok Rhysa, a następnie wrzucono do ognia, by wróciła do piekielnych czeluści, z których przybyła.

 


Nie brakuje też konspiracyjnych teorii mówiących, że za śmierć Rolanda odpowiada jakiś uczynny i lokalny "Robin Hood", który pozbawiając go życia, uratował wielu lokalnych wieśniaków mocno zadłużonych u Rhysa i mających go już po kokardy. Mówi się, że Szatanowi zdarza się do dziś nawiedzać  północną wieżę i wyć. Podobnie zresztą jak księżniczce Nest, która najwidoczniej wreszcie uwiła sobie tutaj swoje gniazdo i osiadła na stałe.

 

 

Równie sympatyczny co Roland był Sir John Perrot odpowiedzialny za dodanie do twierdzy elżbietańskiego skrzydła z imponującymi wielodzielnymi oknami w stylu Tudorów. Jako że okna wychodziły na staw, a w tym także na harujących na roli wieśniaków, Perrot zażyczył sobie, by widok upiększono, pozbywając się z niego elementów, które drażniły jego delikatne oczka (wszak szlachta nie pracuje, a nawet na pracę wieśniaków nie patrzy!). Dlatego też przesiedlił wioskę, przekierował drogi i eksmitował tych nieszczęśników, których poletka i mizerne chaty zaburzały jego poczucie estetyki. Za plecami Perrota szeptano, że jest bękartem Henryka VIII i chyba były podstawy do takich podejrzeń, wszak John był takim samym przyjemniaczkiem jak jego domniemany tatuś, który - przypominam - lubił sobie od czasu do czasu ściąć żonę, którą już się znudził albo jakiegoś swojego doradcę.

 

Współcześni mieszkańcy zamku są odrobinę mniej krwiożerczy, ale ma się dla nich zdecydowanie więcej wyrozumiałości. Całą południowo-zachodnią wieżę zamknięto dla publiki, jako że zamieszkuje ją rozległa kolonia nietoperzy. Jest tu ponad połowa wszystkich gatunków żyjących w całej Wielkiej Brytanii, w tym rzadko spotykany podkowiec duży. A jako że zamkiem zarządza Park Narodowy Wybrzeża Pembrokeshire, nietoperze mają tu jak u Pana Boga za piecem.

 

Choć natura umiejętnie upiększyła Carew Castle, choć z niewidocznych doniczek stojących na niewidocznych parapetach okiennych wyrastają bujne kępki kwiatów (zamek z przyległościami stanowi istne sanktuarium dla rzadko spotykanej flory i fauny), warownia jednak nieco mnie rozczarowała pod względem architektonicznym. Główną bramę szpeciły rusztowania, w samej twierdzy zaś odbywała się jakaś letnia szkółka, przez co pełno było dzieci, co z kolei ograniczało możliwości robienia zdjęć, a na domiar złego pogoda nie do końca chciała z nami współpracować. Nie było przypływu, na niebie wisiały szare, złowrogie chmury i mogłam zapomnieć o próbie zrobienia choć kilku tak imponujących zdjęć, jakie widziałam wcześniej w sieci.

 

Wilgotność powietrza była przy tym zadziwiająco wysoka, o czym doskonale przekonaliśmy się w czasie spaceru po łące, usiłując - na próżno - dotrzeć do pobliskiego młyna pływowego, bardzo rzadko spotykanego w Walii, będącego do spółki z wczesnochrześcijańskim krzyżem częścią tego kompleksu turystycznego.

 

 

Nie wiem, co bardziej nas pokonało. Mur, do którego dotarliśmy - przeszkoda nie do przeskoczenia - własne lenistwo, czy te wspomniane duszne i parne warunki (a może wszystko razem wzięte?), szybko jednak doszliśmy do wniosku, że darujemy sobie ten młyn, kilkunastominutowy spacer do niego właściwą drogą (tuż koło parkingu! Nie pytajcie, jak to możliwe, że ją przegapiliśmy...), a zamiast tego jedziemy do Tenby - uchodzącego za jeden z najpiękniejszych kurortów Walii.




14 komentarzy:

  1. Dobry wieczór!

    Jak tam po weekendzie moja droga?

    Tak sobie myślę, że straszne kiedyś losy miały niewiasty trafiając z rąk do rąk i nie mogąc nic a nic zadecydować o swoim losie. Dziś zamek mi się bardzo podoba, ale podejrzewam, że żyjąc w takim niegdyś, nie byłabym szczęśliwa.

    Niesamowite jaką jedna budowla może mieć historię i skrywać losy swoich mieszkańców poprzez różne czasy. Co do wilgotności powietrza, zdaje się, że jest ona charakterystyczna dla terenów wyspiarskich, pamiętam, że ma nawet swoją nazwę, ale teraz wyleciało mi z głowy ;)

    Dobrego tygodnia Ci życzę Taito.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dobry wieczór, Rose :) Jak miło Cię tutaj ponownie widzieć :)

      Jakim weekendzie, kochana? To był jakiś?! Bo jeśli był, to w ogóle nie zauważyłam! A już na pewno nie odpoczęłam...

      Święta prawda - wyobrażasz sobie być tak ubezwłasnowolnioną i uprzedmiotowioną? Bo ja absolutnie nie! Czasy, w których żyjemy, też nie należą do najłatwiejszych z różnych powodów, ale przynajmniej jesteśmy wolne i wyemancypowane, a to już bardzo dużo.

      Zamek średnio przypadł mi do gustu, bo jak przystało na straszydło, lubię się szwendać po murach i straszyć innych, a tam nie było żadnych murów do spacerowania (w przeciwieństwie do niedawno pokazanego tu Pembroke Castle), historię ma jednak zdecydowanie jedną z ciekawszych.

      Dobre życzenia zawsze w cenie - dziękuję i wzajemnie :) I przepraszam najmocniej, że Cię ostatnio zaniedbuję, ale autentycznie brak mi czasu na zrobienie wszystkiego, co chcę i poświęcenie każdemu tyle uwagi, ile bym chciała. Mam Cię jednak w swoich myślach - wierz mi! :)



      Usuń
    2. Łudziłam się, że chociaż Ty miałaś weekend;) Mi dziś rano skoczyło 56 h pracy w tym tygodniu, a jutro zaczynam kolejny tydzień pracy i również nie odpoczęłam. Szczęśliwie na święta mam długi urlop, mam nadzieję, że w końcu odpocznę!

      Nie wyobrażam sobie. Naprawdę. Mam wątpliwości co do tego czy w Polsce jesteśmy wolne, ale może nie zaczynajmy o tej godzinie tematów politycznych ;)

      Dobra, dobra, już się tak nie usprawiedliwiaj! :P

      Usuń
    3. No nie, nie miałam, miałam za to "przez Ciebie" niedzielną wyprawę do sąsiedniego hrabstwa po pewną rzecz i spotkanie z niezbyt sympatycznym panem policjantem ;) Na szczęście kolejny weekend tuż za rogiem, więc szansa na wypoczynek jeszcze nie jest stracona :) A Ty się tam oszczędzaj, pracusiu! (Też z utęsknieniem czekam na przerwę świąteczną)

      Usuń
    4. Przeze mnie?! Jak to możliwe? Przyznaj się. Tylko nie mów, że przeze mnie popełniałaś jakiś nieobyczajny czyn i dostałaś mandat?:P Weekend, weekend i po weekendzie.

      Usuń
    5. Teraz nie mogę Ci nic więcej na ten temat zdradzić, ale obiecuję, że później wszystkiego się dowiesz :)

      Gdybym dopuściła się nieobyczajnego wybryku, to teraz siedziałabym w pace, a nie nadawała do Ciebie z domu ;) A mandatu w życiu nie dostałam (taka grzeczna jestem!), ale ponoć zawsze jest ten pierwszy raz!

      Dlaczego weekend nie może się dłużyć tak jak tydzień roboczy?! Znów mi za szybko zleciał :( Mam chociaż nadzieję, że ten był dla Ciebie nieco lżejszy!

      Usuń
    6. Jeśli obiecujesz to ufam Ci i jestem spokojna :)

      Wiesz, czasy takie, że trudno by było z paczką do więzienia...;)Ja dostałam raz-za brak biletu ;)

      To prawda! Nawet nie wiesz jak o tym marzę! Mam w pracy taki nawał, że nie wiem jak się nazywam;) Także na lżejszy czas muszę chyba poczekać do dziewiętnastego grudnia, bo wówczas mam urlop.

      Usuń
    7. Obiecuję, słowo harcerza! :)

      Ożeż Ty niedobra! Wiedziałam, że pod tą bujną czupryną ukrywasz jakieś różki! Nie sądziłam tylko, że są aż tak duże! ;)

      Dziewiętnasty na szczęście tuż za rogiem! Ja też już nie mogę się doczekać przerwy świątecznej.

      Usuń
  2. Sokole Oko

    Bardzo zabawnie opisałaś tę "straszną" historię :D taka przechodnia żona straszna sprawa a jak serio ponad 20 dzieci urodziła to już generalnie szok, niedowierzanie i ogromne współczucie :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Starałam się podać ją Wam w łatwo przyswajalnej formie, cieszę się zatem, że mi się to udało :) Historia wcale nie musi być strasznie nudna, a z tym właśnie wielu osobom się kojarzy. Nie wiem, czy znasz książki z serii "Horrible Histories" (znane w Polsce jako cykl "Strrraszna historia") - zawsze lubiłam je czytać, bo wydarzenia w nich opisane są podane w niezwykle humorystyczny i łatwy do przyswojenia sposób. Gdyby szkolne podręczniki do historii wyglądały w ten sposób, uczniowie zdecydowanie bardziej lubiliby ten przedmiot. Niestety wielu z nas kojarzy się on z nudnym zakuwaniem dat i jeszcze nudniejszymi tyradami nauczycieli.

      A skoro o książkach mowa, to dzisiaj skończyłam debiutancką powieść Ahnhema - jakie to było dobre! Nie mogłam się od niej oderwać! I pomyśleć, że zanim się za nią zabrałam, przeleżała na mojej szafce nocnej z dwa miesiące albo nawet dłużej, bo... trochę się obawiałam tych ponad pięciuset stron! Dzięki, że mnie z nim zapoznałaś! :) Jak otworzą się biblioteki, to poszukam kolejnych tomów z Fabianem Riskiem, bo zdecydowanie mam chęć na więcej! :)

      Usuń
    2. Sokole Oko

      Bardzo się udało jestem kontenta.

      Oooo jakże się cieszę z Ahnhema ;) mocny ale fajnie, że Ci podszedł. Mnie też przerażają takie cegły ale teraz miałam takich 5 z biblioteki i cieszyłam się jak dziecko, że nie wzięłam chudych jak nam zamknęli biblioteki.

      PS. zdążyłam dorzucić małe co nieco u siebie jeszcze w listopadzie ... uffff ta presja czasu.

      Usuń
    3. Mocny, to prawda. Zaczęłam go czytać późną porą, jak już byłam w łóżku, i już po chwili zastanawiałam się, czy to aby na pewno jest dobra lektura na dobranoc. Na szczęście nie miałam po nim żadnych snów z serii "Teksańska masakra piłą mechaniczną" :) Żałowałam za to, że książka tak szybko się skończyła i że nie ma co najmniej kilkuset stron więcej! Utrzymać dynamiczną akcję i zainteresowanie czytelnika przez pięćset stron - to dopiero sztuka!

      To zamknięcie bibliotek, to po prawdzie wyszło mi na plus i okazało się być błogosławieństwem, bo wreszcie mogłam na spokojnie prawie całkowicie rozprawić się z moim stosem (przed lockdownem regularnie się zwiększał, bo cały czas domawiałam nowe pozycje).

      PS. Też chciałam to zrobić, ale, kurczę, w pewnym momencie tak źle się poczułam, że nawet rozważałam skontaktowanie się z szefem i poinformowanie go, że jutro rano chyba nie pojawię się w pracy, darowałam więc sobie pisanie i publikowanie. Trudno - listopad zakończy się kiepskim wynikiem.

      Usuń
  3. Wow! co za historie, co za wydarzenia... I to wśród - wydawałoby się - niemrawych, flegmatcznych Anglików.
    Parking zwrócił moją uwagę swoja równiutką nawierzchnią. :)

    Kiedy patrzę na te zdjęcia z łąką porośniętą tak wysoką trawą, aż mi żal, ze tak mało tego doświadczyłam ostatniego roku. Ta łąka prawie pachnie, na zdjęciach. I ostatnie ujęcie - wykoszona ścieżka... Jak ja uwielbiam takie dróżki!

    Patrząc na drewnianą postać, która "zatonęła" w zieleni," pomyślałam, że moje dzieci, nawet w tym wieku, wykorzystałyby to do zabawy.

    Szkoda, że do tego młynu nie dotarliście... Pewnie ciekawie byłoby w środku.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cicha woda brzegi rwie - nie tacy wyspiarze flegmatyczni i niemrawi, jak ich malują ;)

      Łąka była przepiękna, taka dzika i naturalna, cieszę się, że zwróciłaś na nią swoją uwagę :) A jeszcze bardziej cieszy mnie to, że ktoś wziął pod uwagę fakt, że to przecież cenne środowisko życia dla różnorakiej fauny (w tym coraz rzadziej spotykanego tu derkacza, który szczęśliwie wrócił w tym roku do Irlandii na Inishturk). Aż serce mnie boli, kiedy przypomnę sobie sceny z dzieciństwa - ręczne koszenie łąki kosą i to, ile żab się wtedy nią przypadkowo okaleczało i skazywało na powolną śmierć... Albo wypalanie traw.

      Całkiem oryginalny i pomysłowy był ten mini plac zabaw koło zamku.

      Być może, ale nie patrzyliśmy na to w kategorii "strata i szkoda". W tym dniu czekało na nas sporo innych atrakcji, bardziej spektakularnych i na świeżym powietrzu, więc zwiedzanie młynu nie wydawało się już tak atrakcyjne.

      Usuń