niedziela, 8 listopada 2020

Powrót na walijską ziemię: nocleg (prawie) z piekła rodem

 

Pierwszy nocleg w czasie zeszłorocznego pobytu w Walii okazał się dla nas istnym kuriozum. Zarezerwowany pod koniec dnia w Tenby, w czasie jazdy, kiedy już udało nam się złapać zasięg w telefonie, na długo pozostanie w mojej pamięci. Za sprawą dobrych i złych powodów.

Przede wszystkim daliśmy się nieco złapać w pułapkę fałszywej reklamy, a może właściwie w pułapkę zastawioną przez własną wyobraźnię? Opis obiecywał bowiem niemal gruszki na wierzbie: sielską lokalizację tak typową dla rezydencji wiejskich, a jakby tego było mało - prywatny dostęp do plaży. I to chyba było to magiczne zdanie, po którym wyłączyło mi się logiczne myślenie i wszystkie alarmowe lampki w mojej głowie.

Nie zagłębiając się w ogóle w opinie pozostawione przez byłych gości, a jedynie sugerując się bardzo dobrą oceną tego przybytku, zgodnie rzekliśmy: "bierzemy!" Bo i nad czym było się zastanawiać? Robiło się coraz później i wypadałoby znaleźć sobie jakieś przytulne gniazdko do relaksu, aby wypocząć przed kolejnym dniem - dniem, który jak przypuszczałam, obfitował będzie w liczne atrakcje i intensywne wrażenia.

Jak się wkrótce okazało, "przytulne gniazdko" byłoby ostatnim określeniem, którego użyłabym w stosunku do naszej noclegowni. Sama lokalizacja nie była zła, jako że rezydencja znajduje się na terenie parku narodowego, a zatem jej bezpośrednie okolice obfitują w drzewa i sielską, senną atmosferę, ale samo wnętrze budynku sprawiło, że poczułam nieprzyjemny niepokój we własnym wnętrzu, a przed oczami pojawił mi się obrazek z pewnego brukselskiego noclegu, kiedy zobaczyliśmy w swoim pokoju skołtunioną kołdrę bez poszewki i cudze włosy w łazience.

W recepcji zaś zamiast eleganckiej kobiety odzianej w klasyczny uniform czekała na nas... "babcia klozetowa". W podomce, z gołymi ramionami i chyba w dodatku na boso. Ja rozumiem, że rezydencja wiejska to nie Hilton ani Ritz, i że miejsca takie jak to z definicji są bardziej swobodne, ale to nie było i nadal nie jest jednoznaczne dla mnie z posiadaniem recepcji, która wygląda tylko odrobinę lepiej od widoku, jaki musiała prezentować zbombardowana przez Amerykanów Hiroszima.

Jakby tego było mało, "babcia klozetowa" nie grzeszyła też manierami. Od niechcenia grzebała w swoim centrum dowodzenia, usilnie próbując znaleźć naszą rezerwację, na co cierpliwie ją naprowadzaliśmy, podpowiadając, że została zrobiona niedługo przed naszym przyjazdem, że pokój dla dwóch osób, że z wanną, że na jedną noc tylko.

Na dobrą sprawę, to nawet nie wiem, czy ją znalazła, czy też postanowiła machnąć na to wszystko ręką, ale ostatecznie odparła, że wanny nie dostaniemy, na co ja z kolei ugodowo stwierdziłam, że to nieważne, bo ja na przykład preferuję prysznic i w ogóle nic się nie stało. "Babcia klozetowa" wydawała się być jednak tak samo zainteresowana moimi preferencjami jak tym, czy 100 000 km stąd pada deszcz, czy akurat świeci słońce.

Przy okazji poinformowała nas, że jeśli chcemy coś przekąsić, to musimy jak najwcześniej dać jej znać, to ona wtedy postawi w gotowości kuchnię. Czy muszę dodawać, że nawet nie przeszło mi przez myśl, żeby tu cokolwiek jeść, bo jak tylko weszłam do naszego pokoju utrzymanego w stylu czasów słusznie minionych, czyli na oko lat 80., to moje myśli zaczęły natarczywie krążyć wokół jednej, jedynej tematyki: "którędy do wyjścia?!".

"Wisienką na torcie" okazała się być nasza łazienka en-suite. Nie dość, że drzwi do niej nie otwierały się całkowicie, bo blokowało je łóżko, to była ona koszmarnie wąska, co pogarszał tylko fakt, że jakieś dziesięć cennych centymetrów zabierał stary, odstający grzejnik z prawej strony, a z naprzeciwka kilkadziesiąt  kolejnych pożerała umywalka, pozostawiając tylko ciasny przesmyk między jednym ustrojstwem a drugim. Chcący dotrzeć do sedesu, trzeba zatem było odbyć slalom wyciskający z człowieka siódme poty, i którego to zdecydowanie nie szło robić w nocy po omacku, bo cały proceder zwyczajnie nie mógł zakończyć się powodzeniem. Całe szczęście, że chociaż słuchawka pod prysznicem nie była nieruchoma i przytwierdzona do ściany, bo wtedy to już w ogóle chyba bym się załamała.

A czy wspominałam już, ile samozaparcia kosztowało nas dotarcie po schodach do naszego pokoju na piętrze bez ryzyka utracenia przytomności? Korytarze bowiem wypełniał tak mocny i tak uporczywy smród mokrych i brudnych psów, że dla własnego dobra należało pokonywać go bez oddychania a jedynie na głębokim wdechu.

Jedzenie w takim przybytku nie znajdowało się zatem na mojej liście rzeczy koniecznie wymagających zrobienia, jako że ostatnią rzeczą, o której wtedy marzyłam, było zatrucie pokarmowe. Pasibrzuch Połówek jednak przyjął całą sytuację dzielnie na klatę i stwierdził optymistycznie, że on by jednak zaryzykował i poszedł coś zjeść.

Cóż mogę powiedzieć? Chyba nie mógł tego dnia wpaść na lepszy pomysł! Bo choć noclegownia pozostawiała wiele do życzenia pod względem higieny i komfortu, to jednak restaurację miała naprawdę godną uwagi, a zjedzona w niej kolacja okazała się być najmilszym akcentem w czasie całego naszego pobytu w tej niepozornej rezydencji.

Zacznę od tego, że kiedy Połówek - zgodnie z prośbą - poszedł poinformować recepcjonistkę, że skorzystamy z możliwości zjedzenia kolacji, dano mu wolną rękę i pozwolono wybrać miejsce skonsumowania posiłku: bar z jego swobodną i niewymuszoną atmosferą lub nieco bardziej elegancką restaurację.

Kiedy kilkanaście minut później, pomimo braku masek gazowych i "hazmatów", udało nam się sprawnie pokonać śmierdzący korytarz i trafić do restauracji, byliśmy w niej sami, co niewątpliwie było sporym atutem. Przyciemniona sala sprawiała nad wyraz przyjemne i relaksujące wrażenie, obsługa była naprawdę miła, menu zadziwiająco rozbudowane i oferujące wiele wyszukanych dań - tak lokalnych jak i tych bardzo popularnych - a jakby tego było mało, z głośników sączyła się klimatyczna muzyka: "All I Ask Of You", "Phantom of the Opera", "Music of the Night", "Don't Cry For Me Argentina", "I Don't Know How To Love Him"... Wsłuchując się wówczas w imponujący głos Bocelliego, wyśpiewującego "L'abitudine", pomyślałam sobie, że gdybym lepiej nie znała Połówka, i gdybym nie wiedziała, że jest mniej więcej tak samo romantyczny* jak śnięta ryba, to byłabym w stanie przysiąc, że to on stoi za ścieżką dźwiękową [nawiązującą do naszej przeszłości i jego lubianych musicali] i że zaraz padnie na kolano, by mi się ponownie oświadczyć.

Choć nie obyło się bez małych "potknięć", kiedy okazało się, że na kuchni zabrakło warzyw do sałatki i czosnkowych pieczarek do steku w sosie brandy, które to zamówił Połówek, jedzenie zdecydowanie przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Mój grillowany pstrąg z młodymi ziemniaczkami i coleslawem był naprawdę smaczny, ale w żaden sposób nie mógł równać się z przepysznymi frytkami Połówka, jakie podano mu do kawałka wołowiny i groszku, i od których trzeba było odciągać mnie wołami. Szczęśliwie dla mnie Połówek zgodził się przehandlować swoje frytki na moje ziemniaki.  

Nie wiem, czy to ten jakże uroczy i smaczny posiłek tak łagodząco na mnie wpłynął, ale kiedy wróciłam do naszego starego, styranego i ascetycznego pokoju, jakoś łaskawiej na niego spojrzałam. Przypominałam wtedy bardziej słodką i niewinną owieczkę niż wściekłą krowę. Do tego stopnia poprawił mi się humor, że po relaksującym i odświeżającym prysznicu usiadłam sobie na podłodze koło otwartego okna. Na tej samej podłodze, na którą jeszcze niedawno spoglądałam z mało ukrywaną dezaprobatą, bo uginała się przy każdym stawianym kroku. Usiadłam na niej, oparłam się plecami o zimny grzejnik, poczytałam przez chwilę zabraną z Irlandii książkę Caroliny Setterwal, "Let's Hope For The Best", a potem sięgnęłam po mój podróżniczy dziennik i, przy dźwiękach deszczu uderzającego o blaszany dach, napisałam: Dzień pod znakiem "counting blessings".    

Tę nietypową rezydencję o jakże niewymuszonym stylu od blisko dwudziestu lat prowadzi bardzo nietuzinkowa para: Roy i Vicki. Ona pochodzi z Kenii, on z Mjanmy znanej również jako Birma [i sam właśnie tej nazwy używa]. Obydwoje mieli dość pracy w branży lotniczej i niezdrowego wyścigu szczurów. Postanowili osiąść właśnie tu, w środku zalesionej okolicy, gdzie codziennie zamiast eleganckich mężczyzn w drogich garniturach szytych na miarę widzą coś innego - borsuki i lisy, które dokarmiają wieczorami.

Wspólnymi siłami stworzyli miejsce przyjazne dla miłośników i właścicieli psów - jako że sami nimi są - a negatywnymi opiniami gości, pojawiającymi się od czasu do czasu, wydają się w ogóle nie przejmować. Co więcej, wydają się przy tym mieć tyle pewności, że miejsce, które stworzyli, jest właśnie takie, jakie chcieli i jakie być powinno: czyli właśnie swobodne, bezpretensjonalne i swojskie, że w pewien sposób trudno nie przyznać im racji. Nie po to uciekali od wyścigu szczurów, by później samemu zacząć go organizować, tyle tylko, że w innej scenerii.

I choć następnego dnia podano mi na śniadanie najgorsze jaja Benedykta, jakie kiedykolwiek jadłam, i tak mam dziwne wrażenie, że po noclegu w tym miejscu powinnam zapisać w swoim podróżniczym dzienniku trzy rzeczy, których się nauczyłam w czasie tego jednego krótkiego pobytu: 1. "Nie daj się zwieść pozorom!" 2. "Nie oceniaj książki po jej okładce!" I lekcja trzecia, najważniejsza, dlatego też pisana drukowanymi literami: "DON'T BE SUCH A JUDGEMENTAL PRICK!!!"

 

 

______

*  Gdybyście, Drogie Panie, chciały sprawdzić, czy macie do czynienia z romantykiem, to wystarczy, że zadacie mu krótkie pytanie: "co we mnie najbardziej lubisz?" Jeśli wzorem Połówka krzyknie "CYCKI!!!", to nie, nie jest romantykiem. Ale przynajmniej jest prawdomówny.

26 komentarzy:

  1. Nawet za bardzo nie zdziwiło mnie Twoje przychylniejsze spojrzenie na pokój, skoro posiłek wypadł tak dobrze. Kiedy nękający głód zostaje zaspokojony i to zaspokojony w zaskakująco dobrych okolicznościach, świat zaczyna wyglądać inaczej.

    Chyba kady ma w sobie choć odrobinę tego czegoś, co powoduje, że oceniamy ludzi, miejsca, wszystko niemalże i dopiero późniejsze okoliczności sprawiają, że zapamiętujemy na plus lub minus dany dzień, czy sytuację. A później to z kolei staje się jakims odnośkiem do porównania kolejnej rzeczy.

    Komentarz przy gwiazdce mnie rozbawił. Wynika, że mój A też nie jest :) ale on też twierdzi, że ja nie jestem i ciągle podaje jednen przzykład. Kiedy w późniejszej fazie naszego chodzenia zapytał mnie z czym skojarzyłabym diamenty, moja odpowiedź brzmiała: z kopalnią:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak Polak głodny, to zły ;) Ten posiłek zdecydowanie mnie rozleniwił i ułagodził :)

      Tak sobie myślę, że moja odpowiedź na to pytanie mogłaby być identyczna :)

      Usuń
  2. Sokole Oko

    Cycki mnie rozwaliły.

    A poza tym to po pierwsze aż się prosiło okrasić ten wpis zdjęciami tej super łazienki a po drugie jesteś zaręczona ?? toś mię zaskoczyła :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mnie też, więc po tym, jak zgromiłam go wzrokiem, dałam mu jeszcze jedną szansę i powiedziałam: "Zapytam jeszcze raz: co we mnie najbardziej lubisz?", ale jak grochem o ścianę. Ostentacyjnie zlustrował mnie od stóp do głów, po czym zawiesił wzrok na tyłku i rzekł: "hmm, a może jednak... pupkę?" Tak, że tak. Romantyk pełną gębą!

      A wiesz, że aż specjalnie sprawdziłam w albumie, czy mam jakieś zdjęcia z tej łazienki? Okazało się, że zrobiłam tylko cztery fotki w tej noclegowni, przy czym aż na trzech jest Połówek (i nie da się go wyciąć!), więc nie mogę żadnych wrzucić. Wybacz :)

      Co do zaręczyn - dawno, dawno temu na dzikiej północy Polski ;) Ale spokojna głowa, nie wychodzę za mąż, nie musisz zawracać sobie głowy prezentem :) Mój status nadal jest taki sam: stara panna z (trzema) kotami :)

      Usuń
    2. Sokole Oko

      Nie do wiary ... to mój jednak jest mega romantykiem ;) po tylu latach nadal zostawia mi karteczki samoprzylepne na mieszkaniu ;)

      Zamaż twarz i podeślij mi na maila :D

      Hmmm szczerze mówiąc nie znam przypadku kogoś kto był lata zaręczony i dalej nc się nie wydarzyło. Po co się zaręczać jak nie ma ciągu dalszego ? to co on miał na myśl jak Ci się oświadczał ?

      Usuń
    3. Zostawia Ci karteczki samoprzylepne? Ale słodko! :) Dla Połówka szczytem romantyzmu jest wysłanie SMS-a o treści "Kocham Cię!" i kupno kwiatów bez okazji.

      Nie mogę Ci tego obiecać!

      Teraz już znasz :) Co miał na myśli, jak się oświadczał? Musiałabyś jego pytać :) Podejrzewam, że chciał mnie w ten sposób usidlić, jako że żyliśmy wtedy w związku na dużą odległość. Dobrze jednak, że nie naciskał na ślub, bo w tamtym wieku, mając te 19 czy 20 lat, ostatnią rzeczą, o której marzyłam, było małżeństwo. Tak naprawdę więc to ja jestem winna mojemu staropanieństwu, nie on, i nigdy nie żałowałam, że nie wzięliśmy ślubu.

      Usuń
    4. Sokole Oko

      Niom ... ja też ale ja oprócz serduszek i I love You dopisuję jeszcze małym druczkiem "wynieś śmieci" więc tak całkiem romantyczna nie jestem :D

      Dawaj !!!

      Aaaaaaa dobra jak miałaś 19 lat to to jest taka prehistoria, że już się przedawniło. Myślałam, że jakoś niedawno. A jak tyle lat temu to już faktycznie umrzesz w staropanieństwie :D

      Usuń
    5. Haha :)

      Czy Ty właśnie pośrednio zasugerowałaś, że jestem... skamieliną?! ;)

      To, że umrę jako zgorzkniała stara panna (w dodatku dziewica, której nie dane było zaznać cielesnych uciech pożycia małżeńskiego!), to jeszcze pół biedy. Gorzej, że zostanę pośmiertnie zjedzona przez koty - żmije wyhodowane na własnym łonie! Z tym nie mogę się pogodzić! ;)

      Usuń
    6. Oj tam zaraz "skamieliną"! Jestem pewien, że Sokole Oko wieku Ci nie wypomina. Nawet jeśli sugeruje nieznacznie, że w młodym wieku, wraz z Połówkiem ostatnie dinozaury dokarmialiście. :)
      Romantyczność jest zdecydowanie przereklamowana i chyba w większości wypadków umiera gdzieś cichutko, przygnieciona codziennością małżeńskiego życia. A z rzadka spotykane wyjątki potwierdzają tę regułę. I trochę owym wyjątkom zazdroszczę.

      Usuń
    7. Sokole Oko

      Zielaku nie śmiałabym wypominać gdyż wydaje się że jestem starsza od Taity i co gorsza zaręczona byłam już w przedszkolu po raz pierwszy a później jeszcze kilka razy więc nie wypada ;)

      To ja jestem tym wyjątkiem jednak i mąż mój również :)

      Usuń
    8. Sokole Oko, na tym blogu jest tylko jedna (znana mi) młodsza ode mnie osoba :)

      I czego ja się dowiaduję? Byłaś kilkukrotnie zaręczona?! Czyżby trzeci raz okazał się szczęśliwy?

      Nie chcę wskazywać palcem na tego, kto chciał się rozwodzić w romantycznych okolicznościach przyrody z powodu braku stacji paliw ;)

      Usuń
    9. Sokole Oko

      O masz !! same staruchy :O kogo Ty tu ściągnęłaś ? ;)

      No byłam 3 razy zaręczona a 1 zaręczyn nie przyjęłam. Cóż ... wiemy, że mam ciekawą przeszłość :]

      Eeeeeeee nieeeeee przy okazji stacji to było rozładowanie napięcia. Raczej takie myśli nam do głowy nie wpadają ...

      Usuń
    10. Witaj, Zielaku :) Twój komentarz przypomniał mi sytuację sprzed dwóch lat, kiedy pewnego dnia Połówek przywiózł mi z biblioteki stos zamówionych książek (wszystkie o "niepokojącej" kryminalistycznej tematyce}, położył je na stole, po czym spojrzał wymownie na pierwszą z nich - "Małe zbrodnie małżeńskie" Schmitta, o bardzo wymownej okładce: https://www.empik.com/male-zbrodnie-malzenskie-schmitt-eric-emmanuel,318880,ksiazka-p
      później zaś na mnie i spytał: "Czy mam się zacząć bać?" :))

      A swoją drogą, jeśli jej nie czytałeś, to polecam, bo jest dość nietuzinkowa, przez co bardzo przypadła mi do gustu :) Jest krótka, więc szybko się ją czyta, później za to można długo o niej rozmyślać, zwłaszcza jeśli jest się w piętnastoletnim związku, tak jak bohaterowie książki :) Jak słusznie napisała jedna z osób w komentarzu na stronie empiku: "Każdy znajdzie coś dla siebie albo o sobie".

      Usuń
    11. Sokole Oko, to chyba dlatego, że zawsze lubiłam obracać się w towarzystwie starszych ode mnie, a staruszkowie zawsze mieli do mnie słabość ;) Może Cię tym zdziwię, ale nie miałam żadnych koleżanek ani kolegów, którzy byliby moimi rówieśnikami (edukację rozpoczęłam ze starszym rocznikiem).

      Rozumiem, że tym trzecim szczęśliwcem jest Twój obecny mąż? A co do tych jednych oświadczyn, które odrzuciłaś - auć! Współczuję biedakowi. Długo musiał się po nich zbierać?

      Bardzo zabawne rozładowanie napięcia, choć rozumiem, że Tobie mogło nie być do śmiechu :))

      Usuń
    12. Sokole Oko

      Aha jesteś z takich no znam takie osoby znam ... Eris też tak miała, że większość jej znajomych była średnio 10 lat od niej starsza.

      Tak trzecie zaręczyny były póki co mężowe :) w zasadzie nigdy mi tego nie wybaczył i jest do dziś obrażony. A to było już blisko 20 lat temu :/

      Kiedy to bardziej było moje hasło :D

      Usuń
    13. Gdyby wyliczyć średnią wieku moich blogowych znajomych to zdecydowanie mogłoby się zgadzać :) W życiu prywatnym też jest zresztą podobnie - w swoim otoczeniu mam głównie osoby (mniej lub bardziej) po czterdziestce :)

      Do trzech razy sztuka - i po raz kolejny potwierdzają się słowa, że przysłowia są mądrością narodu :)

      Po prawie dwudziestu latach nadal Ci tego nie wybaczył?! Wow, a mnie się wydawało, że to ja jestem pamiętliwa! ;)

      Usuń
    14. Sokole Oko

      No cóż zranione męskie serce, duma i honor raczej ciężko wybaczają. A to był do tamtego momentu jeden z moich naprawdę dobrych przyjaciół i współpracowników. Jak się okazało nie był nim bezinteresownie. Cóż.

      Usuń
    15. Przyjaciel, a do tego jeszcze współpracownik - auć! Czy może być gorsza kombinacja? Nie zazdroszczę. Od miłości do nienawiści jeden krok. Co się zaś tyczy: "(...) nie był nim bezinteresownie", to może po prostu doszedł do wniosku, że łatwiej będzie mu wyleczyć złamane serce, kiedy zerwie z Tobą kontakt?

      Usuń
  3. Dobry wieczór ;)

    Kiedy tak Cię czytałam, przypomniał mi się mój nocleg w Westport. Miałam dokładnie te same wrażenia, z tym, że zawiodło mnie nawet jedzenie, a do pieca ognia dodał jeszcze martwy karaluch na podłodze. Kolejnego dnia wyjechałam stamtąd czym prędzej, mimo, że miałam spędzić tam dwie noce. Pokornie wróciłam na łono domu Merry, która mimo zamówionego na ten dzień czyszczenia dywanów-od razu zrobiła mi herbatę i zaserwowała cieplutkiego i pysznego sconesa ;) Cieszę się jednak, że w Twoim przypadku scenariusz okazał się inny :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witaj, Rose :) Nawet nie wiesz, jak ubolewam nad tym Twoim niefortunnym pobytem w Westport, bo bardzo lubię to miasto i zależało mi na tym, byś miło je wspominała :( Cieszę się jednak, że Mary - jak zawsze zresztą - okazała się lekiem na całe zło :)

      Usuń
    2. Zdaje się, że właśnie skuszona Twoimi opowieściami udałam tam się gotowa nawet na Croagh Patrick. Najwyraźniej tak miało być. Wspaniale za to wspominam drogę do Westport z Galway, gdzie łąki były pełne małych, zwinnych, hasających owieczek ;)

      Usuń
    3. O nie, nie pomagasz takimi tekstami! ;) Teraz mam jeszcze większe wyrzuty sumienia ;) Ale mam też nadzieję, że Westport jeszcze kiedyś Cię oczaruje :) Bardzo lubię centrum tego miasta w letniej odsłonie - z "milionem" kwiatów zwisających z kamiennych murków, z tymi licznymi mostami, i nastrojowo oświetlonymi uliczkami idealnymi do romantycznych spacerów :) Tak bardzo lubię tamtejsze strony, że w tym roku planowałam tam nawet spędzić swoje urodziny. Twojej noclegowni jednak nie brałam pod uwagę, mimo że na bookingu nadal ma bardzo wysoką ocenę, celowałam raczej w któryś z hoteli - Westport Coast albo Castlecourt :) No cóż, co się odwlecze, to nie uciecze ;)

      Usuń
    4. Czasami dobrze mieć wyrzuty sumienia :P Póki co niestety nie zapowiada się na powrót do Irlandii czy gdziekolwiek. Nie masz pojęcia jak bardzo tęsknię za podróżami, na razie jednak podejrzewam jeszcze przez 1,5 roku nie będą one możliwe. A skąd Ty wiesz gdzie ja nocowałam, hę? Haha, tak się składa, że właściciel owej noclegowni pracuje w jednym z tych hoteli. I co teraz powiesz? ;)

      Świat się zmienił i wiesz, czasami się zastanawiam czy na dobre czy na złe, bo jednak obecnie po prostu mimo niespokojnych czasów żyje się spokojnie, w domowym zaciszu. Nie muszę codziennie dojeżdżać do pracy. Tęsknię za swoimi innymi aktywnościami, ale mimo to cieszę się domowym ogniskiem ;)

      Usuń
    5. Półtora roku? Przecież to brzmi jak wyrok! Brr!

      Stuprocentowej pewności nie mam, bo nie podawałaś nazwy, ale po Twoim opisie i szczegółach, które zdradziłaś, wydaje mi się, że znalazłam tę noclegownię, w której spałaś (byłam bardzo ciekawa, skąd wytrzasnęłaś taką "norę" i czy inni turyści podzielali Twoją negatywną opinię).

      Skoro pracuje w jednym z tych hoteli, to jest szansa, że na niego trafię i Cię pomszczę ;) Powiedz tylko, co i jak mam mu zrobić! ;) Z chęcią zabawię się w Nikitę bądź Nemezis ;) Może wtedy nauczy się, że z Rose się nie zadziera! :)

      Zgadzam się, że się zmienił. Czy na lepsze, czy na gorsze, czy żyje się spokojniej niż kiedyś - to już wysoce indywidualne kwestie. Ile osób zapytasz, tyle przeróżnych opinii dostaniesz. Domowe ognisko w obecnych czasach jest bezcenne :)

      Usuń
    6. "Ta franca tak szybko nie odpuści." Cytuję zaprzyjaźnionego chirurga, który pracuje w szpitalu zakaźnym.

      Ona na booking.com ma bardzo dobre opinie, ale na miejscu byłam bardzo rozczarowana i zastanawiałam się skąd się te opinie biorą. Wymyśl jakąś zemstę, naślij na niego Grincha czy coś. Nie dość, że nocleg był fatalny to nie chciał dotrzymać umowy, że jeśli ktoś do końca dnia wynajmie pokój-odda mi środki za drugą noc na konto. Musiałam go postraszyć booking.com i reklamacją. Dopiero wtedy środki za drugą noc do mnie wróciły.

      Są plusy i minusy wszystkiego, wiadomo, że nigdy nikomu nie dogodzisz w całości ;)

      Usuń
    7. Zaraz, zaraz, bo nie bardzo rozumiem - ta "franca" to choroba czy Ty? ;)

      Koniecznie muszę go za to jakoś ukarać, bo nie mogę przeżyć tego, że tak obrzydził Ci Westport! Przecież to niewybaczalne i karygodne! ;) Straszna ujma dla - fantastycznej przecież! - irlandzkiej branży hotelarskiej i dla całego sektora turystyki!

      Usuń