Halloween przyszło i przeszło nadzwyczaj cicho i spokojnie, co koniecznie trzeba odnotować w moich blogowych annałach, wszak to zjawisko tak rzadkie jak całkowite zaćmienie słońca.
Bywały lata, kiedy - pielgrzymujące od drzwi do drzwi - dzieci wpychały się do domów niemal wszystkimi otworami. Jak karaluchy.
Obserwując ich entuzjazm, można było odnieść wrażenie, że mają zawarty między sobą halloweenowy pakt: w jak najkrótszym czasie uzbierać jak największą ilość słodyczy. Metoda dowolna.
Nie ma znaczenia, czy łup zgarniemy podstępem, "na Hitlera" (okradając najmłodszego i najsłabszego dzieciaka), metodą "na wnuczka", wpychając się przez komin ("na świętego Mikołaja"), czy wykonując serię karkołomnych figur ("na Toma Cruise'a z Mission: Impossible").
Ostatniego dnia października jak na wojnie - wszystkie chwyty dozwolone.
Mogłam jedynie popuszczać wodze fantazji, wyobrażając sobie, jak straszne katusze czekają na tego nieszczęśnika, który z halloweenowych obchodów wróci z najmniejszym łupem. Determinacja dzieci ewidentnie dawała do zrozumienia, że tu chodzi o być albo nie być.
Z reguły na Halloween reagowałam tak entuzjastycznie jak przypadkowy piechur wdteptujący w kupę psa. Bernardyna, nie zaś półkilogramowego Chihuahua, którego można sobie zapakować do najmniejszej kieszeni.
Przez pierwsze lata życia na wyspie traktowałam ten dzień jako ciekawostkę nieznaną mi z Polski. Byłam wówczas Przykładną Obywatelką. Tak obficie sypałam dzieciom cukierkami, jak Jola z "Big Brothera" hojnie obsypywała siebie różem, cekinami i brokatem.
To było jednak, zanim stałam się Naczelną Babą Jagą. Złą czarownicą z "Jasia i Małgosi". Osobą, przed którą ostrzegasz swoje dzieci.
Jeśli im otwierałam drzwi, to tylko dlatego, żeby szybko je otaksować wzrokiem i zdecydować, które najpierw utuczyć i zjeść.
Jak to mawiają - starość nie radość, młodość nie wieczność. Na stare lata jednak nieco złagodniałam. Co prawda bardziej z konieczności (zęby już nie takie mocne i ostre jak kiedyś, spowolnione ruchy...) niż z dobroci serca, ale odsuńmy na bok moje motywy.
W tym roku zamiast polować na dzieci z dubeltówką jak myśliwy Elmer Fudd na Królika Bugsa, zaopatrzyłam się w wielkie pudełko łakoci, by znów poudawać Starą i Niegroźną Babę (Jagę), pseudonim "Przykładna Obywatelka".
Jakież było moje rozczarowanie, gdy nadeszło Halloween, a wraz z nim...
Nic.
Cisza.
Bida z nędzą.
Mizeria.
Żadnego - nawet zabłąkanego! - dziecka.
Tylko
jeden mały i nieśmiały dzwonek do drzwi, na który i tak nie zdążyłam w porę
zareagować. Na dobrą sprawę to nawet nie mam pewności, czy to nie były moje urojenia.
Siedziałam.
Czekałam.
Wyglądałam.
Siedziałam i myślałam ("Gdzie jesteście, małe gnojki, kiedy ja tu na Was czekam?!")
Aż wreszcie wstałam i poszłam do sąsiada zaprosić go na kawę bądź herbatę.
Normalnie byłoby show jak przy zlocie gwiazd Hollywood albo miłośników pirotechniki: tysiące fajerwerków i rozentuzjazmowane piski gapiów. Świst petard, huk fajerwerków. Migoczące niebo.
Tym razem spacer odbyłam w ciszy i ciemności.
Było jak w Hadesie: mroczno, ponuro, strasznie. A do tego mokro.
Deszcz wszystkich przegonił?
A może dopadła mnie karma? ("Uważaj, czego sobie życzysz, bo jeszcze może się spełnić!")
Na
pocieszenie zostało mi pudełko słodkości.
To co, po cukierku?