Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Halloween. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Halloween. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 7 listopada 2022

Halloween? Hell no!

Halloween przyszło i przeszło nadzwyczaj cicho i spokojnie, co koniecznie trzeba odnotować w moich blogowych annałach, wszak to zjawisko tak rzadkie jak całkowite zaćmienie słońca.

Bywały lata, kiedy - pielgrzymujące od drzwi do drzwi - dzieci wpychały się do domów niemal wszystkimi otworami. Jak karaluchy.

Obserwując ich entuzjazm, można było odnieść wrażenie, że mają zawarty między sobą halloweenowy pakt: w jak najkrótszym czasie uzbierać jak największą ilość słodyczy. Metoda dowolna.

Nie ma znaczenia, czy łup zgarniemy podstępem, "na Hitlera" (okradając najmłodszego i najsłabszego dzieciaka), metodą "na wnuczka", wpychając się przez komin ("na świętego Mikołaja"), czy wykonując serię karkołomnych figur ("na Toma Cruise'a z Mission: Impossible").

Ostatniego dnia października jak na wojnie - wszystkie chwyty dozwolone.

Mogłam jedynie popuszczać wodze fantazji, wyobrażając sobie, jak straszne katusze czekają na tego nieszczęśnika, który z halloweenowych obchodów wróci z najmniejszym łupem. Determinacja dzieci ewidentnie dawała do zrozumienia, że tu chodzi o być albo nie być.

Z reguły na Halloween reagowałam tak entuzjastycznie jak przypadkowy piechur wdteptujący w kupę psa. Bernardyna, nie zaś półkilogramowego Chihuahua, którego można sobie zapakować do najmniejszej kieszeni.

Przez pierwsze lata życia na wyspie traktowałam ten dzień jako ciekawostkę nieznaną mi z Polski. Byłam wówczas Przykładną Obywatelką. Tak obficie sypałam dzieciom cukierkami, jak Jola z "Big Brothera" hojnie obsypywała siebie różem, cekinami i brokatem.  

To było jednak, zanim stałam się Naczelną Babą Jagą. Złą czarownicą z "Jasia i Małgosi". Osobą, przed którą ostrzegasz swoje dzieci.

Jeśli im otwierałam drzwi, to tylko dlatego, żeby szybko je otaksować wzrokiem i zdecydować, które najpierw utuczyć i zjeść.

Jak to mawiają - starość nie radość, młodość nie wieczność. Na stare lata jednak nieco złagodniałam. Co prawda bardziej z konieczności (zęby już nie takie mocne i ostre jak kiedyś, spowolnione ruchy...) niż z dobroci serca, ale odsuńmy na bok moje motywy.

W tym roku zamiast polować na dzieci z dubeltówką jak myśliwy Elmer Fudd na Królika Bugsa, zaopatrzyłam się w wielkie pudełko łakoci, by znów poudawać Starą i Niegroźną Babę (Jagę), pseudonim "Przykładna Obywatelka".

Jakież było moje rozczarowanie, gdy nadeszło Halloween, a wraz z nim...

Nic.

Cisza.

Bida z nędzą.

Mizeria.

Żadnego - nawet zabłąkanego! - dziecka.

Tylko jeden mały i nieśmiały dzwonek do drzwi, na który i tak nie zdążyłam w porę zareagować. Na dobrą sprawę to nawet nie mam pewności, czy to nie były moje urojenia.

Siedziałam.

Czekałam.

Wyglądałam.

Siedziałam i myślałam ("Gdzie jesteście, małe gnojki, kiedy ja tu na Was czekam?!")

Aż wreszcie wstałam i poszłam do sąsiada zaprosić go na kawę bądź herbatę.

Normalnie byłoby show jak przy zlocie gwiazd Hollywood albo miłośników pirotechniki: tysiące fajerwerków i rozentuzjazmowane piski gapiów. Świst petard, huk fajerwerków. Migoczące niebo.  

Tym razem spacer odbyłam w ciszy i ciemności. 

Było jak w Hadesie: mroczno, ponuro, strasznie. A do tego mokro.

Deszcz wszystkich przegonił?

A może dopadła mnie karma? ("Uważaj, czego sobie życzysz, bo jeszcze może się spełnić!")

Na pocieszenie zostało mi pudełko słodkości.

To co, po cukierku? 

środa, 31 października 2018

Zabunkrowana


Piszę do Was w ostatni dzień października po przerwie, która jak zwykle okazała się być dłuższa, niż wstępnie planowałam. Co prawda nie wydarzyło się w tych minionych tygodniach nic nadzwyczajnego, ale zwykła szara codzienność okazała się być na tyle absorbująca, że było mnie w sieci mniej, niż bym sobie tego życzyła.
Nie napiszę nic oryginalnego - październik minął mi jak z bicza strzelił, ale, jeśli tak dobrze się zastanowić, to mogłabym to samo napisać o każdym innym miesiącu, odkąd zaczęłam "na poważnie bawić się w życie" i prowadzić żywot zwykłego wyrobnika tyrającego na etacie od świtu do zmierzchu. A o ten ostatni akurat nie trudno w obecnych okolicznościach przyrody. Plus zmiany czasu letniego na zimowy jest taki, że teraz o niebo mi łatwiej opuścić rano ciepłe pielesze i udać się do pracy, kiedy na zewnątrz wita mnie jutrzenka i niebo w różowym odcieniu - co prawda nie codziennie zdarza się taka widowiskowa zorza poranna, ale lepszy rydz niż nic.
Trochę tylko niepokoją mnie te niskie temperatury, których często można doświadczyć rankiem i wieczorem. Parę dni temu złamałam się i uruchomiłam ogrzewanie, by nie zamarznąć na kość, o co wcale nie było trudno, zważywszy na fakt, że... zajechałam mój główny termofor. Nie pytajcie, jak tego dokonałam, bo sama nie mam pojęcia. Po prostu pewnego wieczoru, leżąc na łóżku i czytając książkę, usłyszałam złowrogie kapanie wody na podłogę. Termofor leżał sobie w tym czasie u moich stóp. Zerwałam się na równie nogi, święcie przekonana, że koci maluch właśnie zlał mi się w łóżko, ale sprawcą powodzi okazał się być właśnie termofor, z którego tryskała woda niczym krew po przecięciu aorty [w ciągu kilkunastu sekund zalał mi cały materac, pościel oczywiście do wymiany...] Ku mojej rozpaczy, wszak mieliśmy ze sobą wiele wspólnych gorących nocy, bidok dokonał żywota w moich objęciach. Moja żałoba nie trwała jednak zbyt długo, bo kolejnego wieczoru wyciągnęłam z kuchennych zakamarków mój stary, znacznie mniej używany termofor, bo też mający mniej imponujące rozmiary, ale jednak to nie to samo. Czyli po raz kolejny potwierdza się stara mądrość ludów: size does matter.
A dziś Halloween, które "celebruję" dosłownie zabunkrowana w domu, bo nie nabyłam na tę okoliczność żadnych łakoci, a jak Halloween, to wiadomo - nigdy niekończący się pochód dziecięcej mafii wyłudzającej słodycze. Co prawda istnieje niepisane prawo, wedle którego przebierańcy nie powinni domagać się haraczu od mieszkańców nieudekorowanych posesji, ale jak pokazały wydarzenia z dzisiejszego wieczoru - niektórzy są na bakier z prawem, albo nie potrafią odczytywać subtelnych znaków, bo choć mój dom nie był przyozdobiony ani nawet jednym małym nietoperzem - nie wliczając tu naturalnych, pajęczych dekoracji - na podjeździe nie było samochodu, a wszystkie światła były pogaszone, bo akurat zażywałam sobie relaksującej kąpieli, i tak ktoś ze dwa razy dość agresywnie molestował dzwonek. Sami domokrążcy to jeszcze nie aż tak wielki problem, choć robili tyle hałasu, że umarłego by zbudzili, a co za tym idzie, spokojnie mogłam przewidzieć, kiedy dotrą w moje okolice, bo już z daleka było ich słychać. Zupełnie jak z zobaczeniem błyskawicy i usłyszeniem grzmotu...
Najgorsi byli jednak niespełnieni miłośnicy pirotechniki. Nie wiem, za jakie grzechy pokarano mnie wątpliwą przyjemnością przebywania w obszarze ich działania, ale od dzisiaj jestem już spokojna i mogę umierać w każdym momencie, wszak odpokutowałam już za wszystkie swoje przewinienia. W ogóle to byłabym w stanie przysiąc, że obrabowali jakiś magazyn z materiałami wybuchowymi i że umieścili w moim ogródku co najmniej działo przeciwpancerne, bo z każdym hukiem dom niemal trząsł się w posadach, a ja byłam przekonana, że jakimś cudem teleportowałam się do Strefy Gazy. Tak na marginesie wspomnę tylko, że od dobrych kilku dni ktoś regularnie strzelał z petard, dziś jednak nastąpiła kulminacja. Szczęśliwym trafem "ostrzał" zakończył się w okolicach 22:00, co by mogło sugerować, że te dranie mają jeszcze trochę litości...
Chcąc nie chcąc, miałam zatem bardzo wystrzałowy wieczór. A Wy?