Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Connaught. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Connaught. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 23 maja 2021

Inishturk Island - część trzecia i ostatnia


W drodze do portu w Roonagh. Doolough Valley - im posępniejsza aura tu panuje, tym - mam wrażenie - tutaj piękniej. Jedno z najładniejszych miejsc w Irlandii, ale też jedno z najsmutniejszych. Trasa (utraconej) nadziei. Dla kilkuset wygłodzonych i osłabionych Irlandczyków przemierzających ją w 1849 roku, w czasie klęski głodu, w poszukiwaniu ratunku i pożywienia był to ostatni widok przed śmiercią. "Hauntingly beautiful". Tak ją tutaj nazywają. Sama nie wiem, czy zazdrościć czy współczuć tym, którzy potrafią ją przejechać i nie zatrzymać się choćby na chwilę. 

 

Roonagh Pier to takie miejsce, w którym warto być odpowiednio wcześnie, bo parking (widoczny w oddali po prawej stronie, w tle - święta góra Irlandii, Croagh Patrick) zdecydowanie nie grzeszy wielkością. Jeśli przyjedziesz za późno - powodzenia, szukaj wiatru w polu. Albo miejsca gdzieś na poboczu wąskiej dróżki (irlandzka specjalność). A to w szczycie sezonu turystycznego niekoniecznie należy do łatwych zadań. 


"NO DOGS ALLOWED" - głosi tablica na ogrodzeniu Phylomeny Heaney. Na wyspie lepiej nie puszczać psów samopas, bo może się to spotkać ze słusznym niezadowoleniem jej mieszkańców. Nie tylko z uwagi na swobodnie wypasane owce i jagnięta. Po długiej nieobecności na Inishturk powrócił zagrożony wyginięciem derkacz, którego biotopem są głównie łąki - niewinna ofiara naszych czasów, ingerencji człowieka w jego siedliska  i zmechanizowania rolnictwa. 

 

Najbardziej urocza szkoła podstawowa w Irlandii? Pięcioro uczniów, dwóch nauczycieli powracających na weekend do swoich rodzin na "stały ląd" i przepiękny widok na góry i pagórki Mayo. 


 

Port, kremowo-bordowy kuter Naomh Ciarán II dowożący turystów na wyspę, i schody, na których - jak przystało na Smerfa Ciamajdę - potknęłam się niczym Joe Biden wchodząc do samolotu. Nie było w tym za grosz gracji. 

 

Zanim jednak dopłynęłam do brzegu wyspy, spędziłam cały rejs na dziobie łodzi, udając, że jestem Rose z Titanica i nucąc pod nosem: "near, far, wherever you are, I believe that the heart does go on..." To chyba był efekt przygrzewającego słońca. Wiatr mnie nieźle przedmuchał przez tę godzinę, przez co miałam później fryzurę à la Szopen po nieudanym koncercie, ale warto było! W wodach Atlantyku było zatrzęsienie chełbi, a sporadycznie zdarzały się stwory pokroju bełtwy festonowej. 


 

Nie wiem, czy to zasługa mniejszej popularności Inishturk, ale O'Malley Ferries okazał się być minionego lata jedynym przewoźnikiem, który z powodu koronawirusa faktycznie miał mniejszą ładowność, a statek nie był załadowany jak pekaes do Lichenia. 

 

Na Inishturk nawet ruiny są malownicze. 


 

Uwielbiam pieszo przemierzać irlandzkie wyspy przybrzeżne: odkrywać je w swoim tempie, zastanawiać się, co będzie na mnie czekało tuż za rogiem. I choć do zwiedzania Inishturk przygotowywałam się jak komandos do desantu, skrupulatnie analizując jej mapę, i tak udało jej się zaskoczyć mnie swoim pięknem, topografią i klimatem. 

 

Na wyspie są dwie trasy spacerowe: Mountain Common Loop (poziom trudności umiarkowany, 8 km długości, od dwóch do 2,5 h trekkingu, najwyższy punkt trasy na wysokości 170 metrów, wiedzie na klify i do starej "wieży napoleońskiej") i Lough Coolaknick Loop (łatwa, prosta i przyjemna, 5 km, godzina do półtorej niewymagającego, bardzo przyjemnego spaceru, wznosi się na wysokość jakichś 150 metrów). 


 

Obydwie trasy zaczynają się tak samo, trudniejsze (fioletowe) odgałęzienie zaczyna się dopiero nieopodal jeziora (po około jednym kilometrze marszu od portu) i przy pomniku "Tale of the Tongs". W okolicach murawy GAA Club obydwa szlaki  znów się ze sobą łączą.  



"Tale of the Tongs" to rzeźba zaprojektowana przez architekta Travisa Price'a i wzniesiona przy pomocy amerykańskich studentów. Zbudowano ją w 2013 roku z lokalnych surowców w przeciągu dziewięciu dni. Ze względu na swoją szklaną świątynię wzniesioną na wzgórzu zwana na wyrost "Acropolis of Ireland". 

 

To hołd złożony obecnym mieszkańcom Inishturk, jak również tym dawnym, których niedola zmusiła do emigracji do USA i UK. Sześć dominujących nazwisk uwieczniono na przezroczystych szklanych tablicach: Concannon, Faherty, Heanue, Heaney, O'Toole i Prendergast. 

 

Pomimo tego, że jest to raczej nowoczesny typ architektury, trzeba przyznać, że całość jest dość "nieinwazyjna" i dość skutecznie wtapia się w otaczający pejzaż. Z oddali widać w zasadzie tylko jej główną część - "świątynię", cała reszta w postaci skalnych ławek i szklanych tablic jest widoczna dopiero z bliska, co "widać" na fotce poniżej.

 

"Tale of the Tongs" nawiązuje także do starodawnej irlandzkiej tradycji - tuż przed opuszczeniem rodzimego domu emigrująca osoba wyławiała szczypcami z paleniska płonący kawałek torfu i zanosiła go do innego domostwa: przyjaciela bądź rodziny. Dorzucała go do ich ognia, szczypce zaś stawiała obok na znak obietnicy powrotu. Po powrocie z "wygnania" wracała zaś po pozostawione w dobrych rękach szczypce, zabierała nimi płonący kawałek torfu i tym razem zanosiła go do siebie, by rozpalić ogień. 


I to by było na tyle, jeśli chodzi o uroczą Inishturk Island. 


 




 







środa, 5 maja 2021

Dzika wyspa, Wyspa Dzika: Inishturk Island

 


W piękny i słoneczny dzień Inishturk Island, której irlandzka nazwa oznacza "Wyspę Dzika", łudząco przypomina bajkową scenerię. Dzików tutaj jednak nie ma. Tak jak nie ma tu kun, wilków, lisów ani innych drapieżników, które mogłyby zagrozić nowonarodzonym jagniętom. 


 

Są za to owce. Swoją liczebnością przewyższają ludzką populację. Dominuje jedna z moich ulubionych ras - Mayo Connemara Blackface. Są nie tylko niewymagające, wytrzymałe i doskonale przystosowane do surowych warunków klimatycznych, ale przede wszystkim urodziwe. Mają czarne łebki i - dopasowane do nich kolorystycznie - cieniutkie jak patyki nogi. Te białe i masywniejsze, które również można spotkać gdzieś po drodze, są często krzyżówką z rasą Texel (te z kolei nie mają nic wspólnego z filigranową sylwetką, więcej zaś z hardkorowym gangsterskim wyglądem, i to naprawdę żaden wstyd przełknąć nerwowo ślinę na ich widok). 


 

Nie samymi owcami jednak człowiek żyje. Stwarzając tę rajską wyspę, Bóg niejako wcisnął w ręce wyspiarzy wędkę. W urokliwej lagunie Portdoon cumuje zazwyczaj kilka wdzięcznych egzemplarzy currach - irlandzkich łodzi tradycyjnie budowanych z drewna i skóry. 

 

Ta niebiesko-czarna, "Portdoon Princess", zbudowana niecałe dziesięć lat temu, należy do sympatycznego staruszka, Michaela O'Toole'a, i jest nieco stuningowana, bo zaopatrzona w silnik zaburtowy (prototypy napędzane były siłą ludzkich mięśni i wiosłami). Oprócz tego jest też ergonomiczna i zwrotna, jak wszystkie inne łodzie currach, co ma tutaj wyjątkowo duże znaczenie. Do laguny Portdoon prowadzi bowiem cienki przesmyk (ponoć jeden z najwęższych kanałów w Europie!), co oznacza, że żadna duża i ciężka jednostka pływająca się tutaj zwyczajnie nie zmieści. 

 

W letnim sezonie Michael wypływa swoją "Portdoon Princess" na połów homarów. Wstaje z brzaskiem, załadowuje łódź więcierzami, do których z kolei wkłada przynętę w postaci witlinka, a przygotowane w ten sposób pułapki wrzuca do Atlantyku i zostawia na dwie, czasami trzy noce. Jeśli fortuna mu sprzyja, to w trzech-czterech więcierzach (a ma ich wszystkich czterdzieści) znajdzie się przynajmniej jeden homar. Ale żeby nie było zbyt łatwo - nie byle jaki homar. I tu znaczenie ma rozmiar. Jeśli jest zbyt mały - ponownie ląduje w wodzie, jeśli odpowiednio duży - na talerzu gdzieś we Francji albo Hiszpanii, bo właśnie tam eksportuje się wyławiane homary.



Portdoon był pierwszym portem na Inishturk i nawet pomimo tego, że go nieco zmodernizowano w 1998 roku, a także zaopatrzono w slip, nie odebrało mu to uroku. Dziś to już tylko i wyłącznie zaciszna laguna, niegdyś jednak zatoka skandynawskich piratów skwapliwie wykorzystujących jej naturalne właściwości. Ostre i masywne skały, wyłaniające się wprost z wody, w istocie stanowiły doskonałą kurtynę, za którą można było się schować i cierpliwie czekać na przepływających frajerów, by w kulminacyjnym momencie wyłonić się zza nich z okrzykiem: "surprise, motherfuckers!"


 

Nosił wilk (morski) razy kilka, ponieśli i wilka - na wyspie dba się o to, by nie wymarła legenda o dzielnych Irlandczykach, którzy zrobili kuku skandynawskim korsarzom. Nie do końca wiadomo po co: czy z chęci splądrowania ich skarbca, pragnienia wyduszenia z nich tajnej receptury na warzone przez nich piwo wrzosowe, czy też może z tego i tego. I choć plan był zacny, a piraci dali się podejść jak dzieci, przez co wybito ich niczym karaluchy, nie osiągnięto upragnionego efektu. 




Irlandczycy oszczędzili bowiem tylko herszta grupy i jego syna, licząc, że uda im się nakłonić jeńców do wyjawienia pożądanego przez nich przepisu na wrzosowy browar. Stary wyga, nie w ciemię bity, wiedział jednak, że na tym etapie walki jest już "spalony", i zwyczajnie nie ma co liczyć na miłosierdzie wrogów. Nakłonił więc wyspiarzy do zabicia jego syna, tłumacząc, że nie chce, by był on świadkiem haniebnej zdrady, której miał się za chwilę dopuścić tatulek. A kiedy już dostał to, czego chciał (pewność, że młody nie pęknie na torturach i nie wyjawi pilnie strzeżonego sekretu), wyrwał się oprawcom i z okrzykiem "so long, suckers!" (no dobra, wyobraźnia mnie trochę poniosła), rzucił się z klifu, zabierając tajną recepturę do grobu i zyskując poważanie Odyna, z którym ponoć do dzisiaj zajada się pieczonym dzikiem na ucztach w Walhalii. OK, to ostatnie też wymyśliłam. Cała reszta - jak Bozię kocham! - jest już prawdziwa. 



Oczywiście tak jak wszystkie inne legendy ;)