Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ogród. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ogród. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 4 lipca 2024

Raz na wozie, raz pod wozem


Nie trzeba być surferem ani maklerem, by na własnej skórze przekonać się, że w życiu jak na giełdzie: raz hossa, innym razem bessa. Czasem sprzyja fala i gładko na niej suniesz, innym razem zaś spadasz z deski, albo ‒ co gorsza ‒ dryfujesz do góry brzuchem. Jak śnięta ryba. 


Mój poprzedni wpis nie jest postem, z którego jestem dumna, ale mimo wszystko cieszę się ogromnie, że go napisałam. Wyrzucenie z siebie tego wszystkiego, co mnie dręczyło, po raz kolejny okazało się mieć terapeutyczne właściwości. Od razu poczułam się lepiej ‒ a mówią, że nie powinno się narzekać! Kiedy to takie oczyszczające ‒ każdemu polecam takie katharsis :) W przeciwieństwie do SPA nic nie kosztuje, a człowiek czuje się później niczym nowonarodzony! 


Co więcej, po zatwardzeniu umysłowym, objawiającym się u mnie nieprzyswajaniem wiedzy i brakiem weny, pozostało już tylko wspomnienie. Wróciła mi chęć do pisania, teraz więc tylko czekam na dogodny moment, aby usiąść i zacząć spisywać swoje kolejne wspomnienia. Chwyciłam też byka za rogi i przerobiłam kolejną część materiału ze swojego kursu ‒ uff, tym razem poszło jak z płatka! Chyba jeszcze będą ze mnie ludzie :) 


Nie wiem, czy to jakaś dobra dusza słała w moim kierunku moc pozytywnych myśli, czy może zbawienne właściwości kofeiny, ale wczorajszym popołudniem doznałam nagłego przypływu energii. Przestałam być śniętą rybą i zaczęłam być różowym króliczkiem Duracella ;) Gdyby ktoś jeszcze zastanawiał się, dlaczego kobiety nazywane są kameleonami, to już spieszę z odpowiedzią. Właśnie dlatego: przemiana od kręgowca do ssaka, a to wszystko w zaledwie kilka godzin, ha! To jaka jest Twoja supermoc? 


Jakoś mniej więcej wtedy spłynęła na mnie pewna mądrość. Jeśli uważaliście na lekcjach języka polskiego, to pewnie kojarzycie Voltaire'a i jego przypowiastkę filozoficzną z XVIII wieku ‒ "Kandyd, czyli optymizm". Właśnie tam padają słynne słowa o potrzebie uprawiania swojego ogródka. Wczoraj potraktowałam je wybitnie dosłownie. Zamiast od samego rana chłonąć złe wieści ze świata, unikałam ich jak diabeł wody święconej, choć algorytm YT robił wszystko, by mnie sprowadzić na złą drogę. Nie dałam się jednak. Posłuchałam Voltaire'a i zajęłam się swoim prywatnym ogródkiem, bo to właśnie jest kluczem do szczęścia. Nie mogę zrobić porządku w cudzym, ale w swoim ‒ jak najbardziej. 


Szczęście zdecydowanie mi sprzyjało. Udało mi się bowiem skosić trawę, zanim nadciągnęły ponure, ciemnoszare chmury, a nawet odpocząć na ogródkowej ławeczce w towarzystwie filiżanki cappuccino, kotów i ciekawej książki. 


Miałam też nadzieję, że uda mi się nasycić oczy widokiem stada "zaprzyjaźnionych" ptaków (lubią wygrzebywać robale zaraz po skoszeniu trawy), ale tym razem, kiedy polowałam na nie z aparatem, jak na złość żaden nie chciał przylecieć. Może ucięły sobie popołudniową drzemkę? 


Ostatecznie moja cierpliwość została wynagrodzona, ale co się naczekałam, to moje. Najpierw przyleciał jeden szpak, zobaczył rozsypane na trawie okruchy, przekonał się, że nie są trujące, odleciał, a po minucie, albo dwóch ‒ kto by tam odliczał czas w takich okolicznościach ‒ powrócił w towarzystwie swojego ptasiego potomstwa (a o to właśnie mi chodziło). 


Z reguły w ogródku jest ich całe stadko, a ja uwielbiam się im przyglądać. Zawsze rozbrajają mnie te małe szpaki ‒ pocieszne z nich bambaryłki! Gabarytowo większe niż rodzice, ale same sobie nie upolują jedzenia, tylko oczekują, że starzy je nakarmią. Nawet jeśli obok nich leży jakiś pokarm, to zamiast się schylić i zjeść, rozdziawiają dzioby i prują się, ile im fabryka dała! Trzeba jaśnie państwu prosto do dzióbka zapakować, żeby łaskawie ucichły. 


Widok skoszonej trawy od razu zaprowadził poczucie porządku i harmonii, nie tylko w ogródku, ale też w moim umyśle. Swoją drogą, bardzo interesująca jest ta korelacja, nie sądzicie? Ci, którzy uwielbiają porządek i ład, pewnie doskonale teraz wiedzą, co ma na myśli. Nie wiem, jak Wy, ale ja nie umiem odpoczywać w bałaganie. 


Zmieniłam też pościel na świeżą, bo to jedna z tych małych przyjemności, a poprzednią wyprałam i rozwiesiłam na świeżym powietrzu. A właśnie! Tu czuję na sobie cywilny obowiązek przestrzeżenia Was przed kupnem białego prześcieradła z IKEA o nazwie DVALA. Otóż ono wcale nie jest białe, tylko jakieś takie kremowe/ecru! Jakość chyba nie jest najgorsza, nie wiem, bo wyprałam je dopiero raz (zaraz po kupnie, zawsze piorę świeżo zakupione rzeczy), ale kolor to zdecydowana porażka. Na stronie internetowej prezentowało się bardzo obiecująco, a przede wszystkim BIAŁO. Miało też dobrą ceną i pozytywne opinie użytkowników. 


Na tym plusy się kończą. Niestety po upraniu, w czasie jego prasowania, a także białej pościeli (kupionej a Arnottsie), którą zmieniłam parę dni wcześniej, okazało się, że jest kolosalna różnica w kolorze! Pewnie nie miałoby to większego znaczenia, gdybym miała kolorową pościel, jednak już jakiś czas temu wspominałam Wam, że najbardziej lubię białą. Mam co prawda ze dwa komplety "kolorowej", a raczej lekko wzorzystej, jednak cała reszta jest śnieżnobiała. A to prześcieradło wygląda przy nich jak stare, sfatygowane i pożółkłe. Oczywiście nie jest to koniec świata, nie zawalił mi się on na głowę, ani też nie zbankrutowałam, tak tylko wspominam ku przestrodze, gdyby ktoś z Was miał, tak jak ja, hopla na punkcie detali. 


Bardziej zmartwił mnie nalot szkodników ‒ to jest właśnie ten fant, z którym nie bardzo wiem, co zrobić. Teoretycznie mogłabym potraktować kwiaty chemicznym środkiem owadobójczym, z doświadczenia jednak wiem, że lubią sobie to odchorować. Zawsze też pozostaje opcja bardziej ekologiczna, rozcieńczony ocet, nie wiem tylko, czy takie działanie nie zaszkodzi pszczołom, które odwiedzają moje kwiaty. Jakieś pomysły? Bo jak tak dalej pójdzie, to niedługo zostaną mi same kadłubki. 


Niestety po raz kolejny okazało się, że w moim ogródku najbardziej sprawdza się geranium (pięknie kwitnie), którego mszyce zdecydowanie nie lubią. Z moich obserwacji wynika, że uwielbiają petunie i surfinie. Geranium, bratki, fiołki, aksamitki, nemezja, calibrachoa, alstromeria, osteospermum, dalia czy smagliczka są za to całkowicie bezpieczne (nie dotyczy jednak wszystkożernych ślimaków, bo te są bezlitosne i nie biorą żadnych jeńców). Choć ta ostatnia też ostatnio nie bardzo chce rosnąć. Już sama nie wiem, w czym tkwi problem. 


A na moim biurku zagościł piękny bukiet kwiatów, co oczywiście nie pozostaje bez znaczenia dla mojego samopoczucia. Drugi zaś, tym razem z czerwonymi różami, został umieszczony na kuchennym stole, a co sobie będę żałować? W życiu trzeba skupiać się na tych małych przyjemnościach. Pamiętajcie o tym. 


I tym pozytywnym akcentem kończę ‒ jeśli jest tu ktoś, kto czuje się jak śnięta ryba, to pamiętajcie, że wszystko kiedyś mija. Nawet najdłuższa żmija! Dziś możesz być pod wozem, kamienie mogą boleśnie obijać Ci tyłek, ale hej ‒ to nie znaczy, że jutro nie możesz siedzieć na tym wozie niczym basza! Trust me, bro ;) 


 

poniedziałek, 22 kwietnia 2024

To był piękny weekend!


Ależ cudowny weekend mieliśmy!

Było niemal jak w tej piosence Anny Jantar:

"Tyle słońca w całym mieście
Nie widziałeś tego jeszcze
Popatrz, o popatrz!"

 

Ludzie przecierali oczy ze zdziwienia, małe dzieci z niepokojem chwytały matki za rękawy i dopytywały, co to za wielka i ognista kula tam, hen wysoko na niebie, wszak ich dzieciństwo przebiegało do tej pory pod znakiem 50 odcieni szarości i mokrych kaloszy. Co bardziej przesądni dopatrywali się nieszczęścia wieszczonego przez tę płonącą kometę na niebie...

A nie, wróć! Trochę się zapędziłam!

 

Weekend w rzeczy samej był jednak piękny i zdecydowanie godny odnotowania, co też niniejszym czynię. Choćby z dwóch powodów. Po pierwsze - najcieplejsze dni roku wypadły akurat w sobotę i niedzielę, a wiadomo, że słońce lubi się rozmijać z weekendem. Po drugie - zima w tym roku wykazuje niepokojące cechy dyktatorskie i zamordystyczne. Mocno trzyma wszystkich pod pantoflem, a nam pozostaje jedynie kwilić z bezsilności. I trząść się z zimna.

Jeszcze do niedawna byłam święcie przekonana, że co jak co, ale ja do zmarzluchów się nie zaliczam. Tymczasem przez 3/4 kwietnia było mi przeważnie zimno, i już zaczęłam się poważnie zastanawiać, czy to hormony mi szwankują, czy to już TEN wiek, czy może zwyczajnie pokarało mnie za podśmiechujki z mojego szefa, któremu zawsze i wszędzie było zimno. Nawet w najgorętszy dzień roku. I mówiąc "najgorętszy dzień roku" w Irlandii nie mam na myśli 15°, tylko co najmniej 10 więcej. 


Jeszcze parę dni temu ogrzewanie hulało jak halny w Zakopanem, ale z nadejściem ostatniego weekendu zostało uroczyście pożegnane z niemałym westchnieniem ulgi.

Przy okazji odkryłam, że mam coś z jaszczurki, bo przez całą sobotę i niedzielę wygrzewałam się w ogródku i udawałam, że jestem na wywczasach w Saint-Tropez. Brakowało mi tylko pasiastego stroju kąpielowego i drineczka z palemką. I morza, oczywiście, ale mniejsza z tym.

Jeszcze parę dni temu mogłam podziwiać fruwające nad głową mewy, które zapuściły się tu z Dublina (słabo je tam dokarmiacie, poprawcie się!), jednak przez sobotę i niedzielę było cicho jak makiem zasiał - najwidoczniej wyjechały na weekend. Dziś za to widziałam (i słyszałam) jedną.

Niestety dzisiejsza aura nie była już tak przyjemna jak ta wczorajsza, kiedy było słonecznie od świtu do zmroku, a temperatura osiągnęła 18°. Więcej chmur, nieco chłodniej, ale po tak ciepłym weekendzie nawet spadek o dwa stopnie wydaje się być drastyczny! Szoku termicznego można dostać. A to tylko początek, bo z nastaniem czwartku ma się pojawić dobrze znana szarzyzna. 


Wreszcie udało się skosić trawnik przed domem, niestety na ten z tyłu domu nie wystarczyło już miejsca w kompostowniku - trawa będzie musiała poczekać na swoją kolej. Jakoś specjalnie się tym nie przejęłam, bo dzięki temu, że w ogródku mam chaszcze jak miło, to pszczoły harcowały w mleczach. To z kolei przypomniało mi, że już czas zadbać o ogródek i posadzić jakieś kwiaty doniczkowe. To proste zadanie może się okazać trudne w praktyce, bo mój ukochany sklep ogrodniczy zamknął się w zeszłym roku, nie bacząc na to, że zostawiają mnie niepocieszoną z ręką w nocniku. 


Siedząc pod parasolem słonecznym i wygrzewając stare kości, czytałam "Secrets of the Lighthouse", książkę Santy Montefiore. Ponoć bestseller. Tymczasem męczę ją już od... poprzedniego roku, kiedy to zabrałam ją ze sobą na urlop. A właśnie, to kolejne moje dziwactwo -  za każdym razem, jak jestem w latarni, staram się czytać jakąś książkę o tej tematyce. Zapowiadało się fajnie, bo akcja toczy się w Irlandii, a konkretnie w pięknej Connemarze, w tle jest latarnia, są jakieś sekrety, ale całość mnie jakoś nie porwała. Z urlopu już dawno wróciłam, książkę odłożyłam, w międzyczasie przeczytałam kilkanaście innych, a co do tytułowych sekretów, to chyba się domyślam, co nimi będzie, mimo że do końca powieści zostało mi około 200 stron. Ciekawa jestem, czy dobrze wywęszyłam.


Kolejna rzecz warta odnotowania to niespodziewany powrót Pana Jerzego! Już zapomniałam o nim, bo dawno mnie nie odwiedzał, tymczasem w sobotę późnym wieczorem, kręcąc się po kuchni jak smród po gaciach (te kilka ostatnich minut, kiedy pralka kończy wirowanie zawsze ciągnie się w nieskończoność!), podeszłam z nudów do okna, odsunęłam zasłonę, zaświeciłam światło w ogródku, a tam w kociej misce... jeżyk dojadający resztki karmy, którą nieco wcześniej nasypałam Kudłaczowi, przesympatycznemu kotu któregoś z sąsiadów. Niestety, Pan Jerzy trochę się speszył, że go przyłapałam na gorącym uczynku, i szybkim krokiem oddalił się w świetle jupiterów w sobie tylko znanym kierunku. Oczywiście dosypałam mu więcej karmy, licząc, że jeszcze uda mi się poczynić jego obserwacje, ale nie miałam szczęścia w tej materii. Niemniej, planuję na niego nadal polować (wyposażona w łakocie, nie dubeltówkę!). Jedni lubują się w krasnalach ogrodowych, ja lubię jeże ogrodowe.

I tym pozytywnym akcentem kończę ten wpis. Dodam jeszcze tylko, że piękna pogoda trzymała mnie z daleka od komputera, więc mam zaległości w czytaniu blogów, a także w odpowiadaniu na komentarze i maile. Postaram się to jutro nadrobić!

A Wam jak minął weekend?

niedziela, 24 października 2021

A lato było piękne tego roku

 

Jesień znowu mnie zaskoczyła niczym zima polskich drogowców. Zaabsorbowana codziennością nawet nie zauważyłam, że po lecie zostało już tylko wspomnienie.

Nieco dziwnie się czuję, kiedy rozglądam się wokół i zatrzymuję wzrok na sąsiednich domach udekorowanych na nadciągające Halloween. Albo wtedy, kiedy zauważam, że na trawniku coraz więcej złotych liści. U mnie w ogródku tymczasem pełnia lata. 

 

Jako że część roślin posadziłam dość późno, w lipcu dopiero, nadal mogę się cieszyć ich widokiem. Feeria barw trwa w najlepsze. I to głównie za ich sprawą stoję w rozkroku: jedną nogą w lecie, drugą w jesieni. 


Z reguły jestem wierna przetestowanym kwiatom - po wielu latach prób i błędów, wiem już doskonale, co się u mnie sprawdza, a co nie. W tym roku jednak pozwoliłam sobie na trochę eksperymentów za sprawą "nowego", świetnego sklepu ogrodniczego. Nowego w cudzysłowie, bo na dobrą sprawę, to on mógł istnieć już tam od roku bądź dwóch, a ja mogłam żyć w błogiej nieświadomości.

 

Zazwyczaj kupowałam rośliny w Woodie's, Tesco, czasami w Lidlu bądź Dunnes Stores. W tym pierwszym jednak przeważnie były drogie, a ich jakość pozostawiała sporo do życzenia. I nie było to tylko moje odczucie - w czasie którejś wizyty i błąkania się między regałami przystanął koło mnie pewien starszy Irlandczyk, by z wyraźną dezaprobatą w głosie skomentować scenkę, która rozgrywała się przed naszymi oczami: pracownicę sklepu "subtelnie" podlewającą kwiaty. Równie dobrze mogli nająć do tego strażaków - efekt byłby ten sam.  


W nowym centrum ogrodniczym jest wszystko, czego zawsze mi brakowało w tych innych: ogromny wybór przepięknych i zadbanych kwiatów, ceny przyzwoite, a obsługa bardzo miła i pomocna. Kupili mnie już w czasie pierwszej wizyty. W foliowym tunelu stała kobieta w średnim wieku i z wielką czułością doglądała kolejne pelargonie. Kiedy skomentowałam jej pracę, odpłaciła mi równie miłym komplementem, z kolei nieco później, kiedy stałam na dziale z ziemią, i chciałam załadować worek do wózka, jej kolega podszedł i stwierdził, żebym tego nie robiła - on zadba o to, żeby trzy worki ziemi czekały na mnie przy kasie, bo po co mam ciągnąć ciężki wózek po całym sklepie. Małe, ale piękne gesty zawsze mnie urzekają. 


Od tego momentu stałam się ich stałą klientką, w moim ogródku zaczęło brakować miejsca na kolejne kwiaty i wkrótce jasnym się stało, że jeśli nie zaprzestanę wizyt w tym miejscu, zbankrutuję. Chciałam więc dać się przyłapać na kradzieży, by mnie stamtąd wyrzucili, a na drzwiach wywiesili plakat z moją podobizną i słowami: "tej klientki nie obsługujemy!"


Największym zaskoczeniem okazały się dla mnie dalie i aksamitki. Nie kosztowały praktycznie żadnego wysiłku, a przez całe lato cieszyły oczy swoimi żywymi barwami. I jak łatwo było pozbywać się uschniętych pąków! W przeciwieństwo do pelargonii, które zawsze kupuję, deszcz nie wpływa na nie negatywnie, nie brudzą też parapetu/betonu swoimi płatkami. Zdecydowanie będę po nie sięgać w przyszłości. 

 

Największym rozczarowaniem okazała się z kolei alstroemeria. Zakochałam się w niej od pierwszego wejrzenia - w sklepie prezentowała się cudnie, niczym krzyżówka moich ulubionych rododendronów i azalii, jednak zupełnie nie sprawdziła się w moim ogrodzie. Może dlatego, że umieściłam ją w tej samej donicy co aksamitki. Podczas gdy te ostatnie rosły w niej jak na drożdżach, jej nie udało się "rozwinąć skrzydeł". 

 

Powoli przyzwyczajam się do jesiennej rutyny. Połowa/koniec października to chyba mój ulubiony jesienny okres. Drzewa nie straszą gołymi i łysymi konarami, złote i miedziane liście miło szeleszczą pod nogami, a wiatr jeszcze nie jest tak przejmująco zimny jak w późniejszych miesiącach. Wieczorami robię to, co uwielbiam. Czasem obejrzę coś ciekawego (ostatnio "Squid Game"), najczęściej jednak siedzę pod kocem obłożona książkami, a często też kotami, relaksuję się w gorącej i pachnącej kąpieli, albo po prostu zatapiam w fotelu, wpatrując w migoczący płomyk świec i słuchając najnowszej płyty Rogera Taylora - "Outsider". Jego kojący głos i jej melodyjność są doskonałym zwieńczeniem męczących dni w pracy. Przesłuchałam ją już kilka razy i nadal nie mam dość. 

 

Jesień to też taka pora roku, kiedy - jak nigdy wcześniej - doceniam wszystko co mam. Zdrowie, życie, dach nad głową, moich bliskich. Wygodne łóżko, jedzenie w lodówce, kraj, w którym mieszkam... Październik to moje jedno wielkie Święto Dziękczynienia! 


A lato? Lato było piękne tego roku. I niekoniecznie mówię tu o pogodzie. Udało mi się zrealizować kilka mniejszych i większych marzeń. Wreszcie stałam się dumną posiadaczką wełnianego "swetra z Wysp Aran", a nawet dorobiłam się kolorowych drzwi frontowych, do których od dawna wzdychałam. Potem zaś, płynąc na fali zmian, zdecydowałam się na małą metamorfozę przedpokoju, teraz z kolei myślę nad zmianami w moim "gabinecie", jako że od dawna marzy mi się porządne biurko. I chyba konieczna będzie też jakaś nowa szafka, bo moje postanowienie o niekupowaniu dla siebie książek, spektakularnie trafił szlag. A książki gdzieś trzymać trzeba. 


Chciałam też coś zmienić w swoim wyglądzie, może przefarbować włosy na jaśniejszy blond, ostatecznie jednak zdecydowałam się na ścięcie jakichś 15-20 centymetrów. Z farbowaniem chyba jeszcze poczekam. Wizja robienia tego regularnie skutecznie odwodzi mnie od tego pomysłu - strata pieniędzy i czasu. 


Lato to kilka cudownych irlandzkich wyjazdów i kolejne przepiękne wspomnienia. I choć nie było ich tyle, ile bym chciała, wszystkie przeszły moje oczekiwania i sprawiły, że na nowo zakochałam się w Irlandii. Po raz kolejny uświadomiłam sobie, że to jest moje miejsce na Ziemi. 


Lato to kilogramy zjedzonych pomidorów, ponad dwadzieścia kilogramów ukiszonych ogórków, to ciasta owocowo-jogurtowe... Jednym z nich zrobiłam tak dobrze szefowi, że jeszcze tego samego dnia dostałam podwyżkę, haha. To z kolei nieco "skomplikowało" mi sprawy, bo w czasie ostatniego lockdownu nieśmiało fantazjowałam o tym, że jesienią/zimą tego roku będę już "wesołą bezrobotną", a nawet szukałam jakiegoś przytulnego domku do wynajęcia w Connemarze... 

 

Nie boję się zimy. W zasadzie to z utęsknieniem czekam na przerwę świąteczną. Już nie mogę się doczekać wybierania choinki! Mam już nawet gwiazdę betlejemską! W czasie wczorajszych zakupów w Dunnes Stores natrafiłam na nietypową gwiazdę betlejemską w różowym kolorze, a ponieważ mam słabość do tego koloru, to nie mogłam się jej oprzeć! I tym małym słodziakom też nie! 


Jak przystało na dobrze zorganizowaną i pracowitą mróweczkę, mam już większość upominków na święta. Mam też problem -  najchętniej pozbyłabym się ich już teraz! Po pierwsze - trudno mi już przechowywać kolejne pudła, po drugie - nie mogę doczekać się radości obdarowanych! Walczę ze sobą, by nie zacząć pakować prezentów! Tak, wiem, jestem wariatką!

niedziela, 6 października 2019

Ogrody Altamont - tak musi wyglądać Eden!



Znajdujące się w hrabstwie Carlow Altamont Gardens często szumnie określa się "klejnotem w ogrodniczej koronie Irlandii" i nazywa "ukrytym skarbem" na turystycznej mapie Zielonej Wyspy. 

Po mojej niedawnej wizycie w tym miejscu pozwolę sobie stwierdzić, że tylko jedno z tych stwierdzeń jest prawdziwe, a drugie mocno przesadzone. 

Tak się składa, że widziałam dość dużo ogrodów w swoim życiu i nie mówię tu o wiejskich zagonikach mojej babci. W samej tylko pierwszej połowie obecnego roku udało mi się dotrzeć do trzech różnych irlandzkich ogrodów, ale tylko Altamont Gardens oszołomiły mnie swoim pięknym i tylko je mogłabym umieścić w pierwszej lidze tuż koło nietuzinkowych ogrodów na wyspie Garinish w hrabstwie Cork. 



Wiem, że nie powinnam tego robić, ale nie potrafię powstrzymać się od mimowolnego porównywania Celtyckiego Ogrodu Brygidy, o którym tutaj pisałam jakiś czas temu, z Altamont. Obydwie wizyty miały miejsce relatywnie niedawno, ale dostarczyły mi zupełnie innych wrażeń. Dopiero teraz widzę, jak "uboga" a zaraz kosztowna była ta moja wizyta w Brigid's Garden. Uboga w emocje i przeżycia - jałowa wręcz. Było ładnie i poprawnie, ale bez wielkich zrywów serca. Teraz już rozumiem, dlaczego przygotowanie relacji z tej atrakcji tak mi ciążyło na wątrobie. Nie było tam efektu "wow!", nie do końca czułam to miejsce, przez co chciałam je opisać bardziej z obowiązku niż z potrzeby serca. Musiałam dopiero pojechać do ogrodów Altamont, by zrozumieć, czego brakowało mi w tamtych poprzednich. A brakowało mi charakteru i duszy - jeśli w ogóle można użyć tego słowa w odniesieniu do nieożywionej materii. 

Brigid's Garden to stosunkowo młody projekt Jenny Beale, dopiero co obchodzący swoje piętnaste urodziny. "Świeżak" i żółtodziób. Ogrody Altamont kształtowały się przez wiele dekad, wieków nawet, przez co tamtejsze włości nabrały charyzmatycznego i unikalnego charakteru. Czuć w nich powiew minionych epok, jakąś nastrojową i magiczną aurę, przez co z powodzeniem mogłyby służyć jak plan filmowy do adaptacji "Tajemniczego ogrodu" angielskiej pisarki Frances Hodgson Burnett. 


Zresztą, nie tylko ogrody mają w sobie tę intrygującą aurę. Identycznie jest z okazałym osiemnastowiecznym domiszczem, które  - jak się przypuszcza - mogło być niegdyś żeńskim zakonem katolickim. Jego ściany zostały wzięte w posiadanie przez stare zachłanne pnącza. Te płaczące jesiony wokół niego, te pnące rośliny, te nadgryzione zębem czasu mury aż ociekają tajemniczym charakterem. Wcale mnie nie dziwi fakt, że rodzina Lecky Watson - jego ostatni prywatni właściciele - zakochała się w nim i postanowiła go kupić niedługo po tym, jak wprowadziła się tutaj w 1923 roku z zamiarem tymczasowego pobytu. 


Urok tego miejsca sprawił, że nowi właściciele nie tylko osiedli tu na stałe, ale także kontynuowali dzieło swoich poprzedników, rodziny Borror, która to w drugiej połowie XIX wieku utworzyła ikonowe elementy tej posiadłości. To oni dali ponad setce mężczyzn tak potrzebne wówczas zatrudnienie [nie wszyscy jeszcze otrzęśli się po klęsce głodu] w celu utworzenia imponującego jeziora, które obecnie zdobią żółte lilie wodne. Ciąg stu ręcznie ciętych granitowych schodów nad rzeką Slaney również powstał w tym samym okresie.

Nowym właścicielom zawdzięcza się przede wszystkim okazałą kolekcję rododendronów, jako że stanowiły one pasję zarówno ojca jak i jego najmłodszej córki, Corony North, w której to posiadaniu ogrody znajdowały się aż do jej śmierci, czyli 1999 roku. Co ciekawe, rośliny, które kobieta posadziła blisko siedemdziesiąt lat temu, nadal żyją i mają się dobrze. Choć uwielbiam rododendrony, nie dane mi było podziwianie ich w pełnym rozkwicie - na to było niestety za późno. Oczami wyobraźni zobaczyłam jednak, jak pięknie i bajkowo jest tutaj wczesnym latem, kiedy te wszystkie bujne krzewy ukazują to, co mają najlepsze. W takim miejscu jak to nawet wiosną musi być uroczo, a to głównie za sprawą blisko stu odmian przebiśniegów, no i oczywiście niezawodnych żonkili, które jako jedne z pierwszych zwiastują nadejście cieplejszej i jaśniejszej pory roku. 

Nie da się ukryć, że Altamont Gardens mnie zaskoczyły. Spodziewałam się tego, co widziałam już wiele razy - ładnego formalnego ogrodu otoczonego murem, gdzie panuje harmonia, a wszystko wydaje się być skrupulatnie wymierzone linijką. I tak, to prawda, częściowo właśnie to zobaczyłam, ale było to tylko preludium do prawdziwego dzieła, jakim jest ta bardziej swobodna i nieformalna część ogrodów. Ponieważ ogrody są mieszanką tych dwóch styli, śmiem twierdzić, że każdy znajdzie tu coś dla siebie.


Nawet Połówek, który zawsze przekornie twierdzi, że "ogrody to ZŁO", był pod wrażeniem uroku ławeczki, na której przysiadł i musiał uczciwie przyznać, że "to im się nawet udało... przypadkiem". Jaki to był fantastyczny zakątek: pokaźny parasol utworzony ze splątanych gałęzi starego cypryśnika błotnego i rozłożony bezpośrednio nad ławką, a przed nią nieruchoma tafla jeziora z jego florą i fauną.  


To tu, wśród tych bujnych krzewów i egzotycznych roślin, pośród nisko zwisających konarów, na które trzeba było uważać, miałam nieraz wrażenie, że niezauważenie przeniosłam się do śródziemnomorskiego kraju. Spacer wokół jeziorka, które jest moją ulubioną częścią tych ogrodów, okazał się niesamowicie przyjemny, a do tego atrakcyjny nie tylko pod względem wizualnym, lecz także olfaktorycznym. Jakaż to była powabna mieszanka zapachów! Powiedziałabym, że czułam się tam, jak w jakimś magicznym laboratorium najznakomitszego czarodzieja, wytwarzającego eliksiry zapachowe, ale przecież doskonale wiemy, że nie ma lepszego czarodzieja od Matki Natury. 

Tyle już napisałam o tym, czym są te ogrody. Teraz czas powiedzieć, czym nie są. A nie są tym wspomnianym na samym wstępie "ukrytym skarbem", bo dziś każdy wydaje się mieć do niego mapkę. Przyjechałam tutaj na jakieś dwie godziny przed zamknięciem, w dzień powszedni, i pierwsze, co zobaczyłam, to pękający w szwach parking. Tego się zdecydowanie nie spodziewałam. Ale to tylko potwierdza to, co napisałam wyżej - to jest przeurocze miejsce i po prostu warto tu być. A jako że ogrody są nierozerwalnie związane z cyklem przyrody, ich wygląd zmienia się wielokrotnie w ciągu roku. Bo nie tylko Grey ma pięćdziesiąt twarzy ;)


W przeciwieństwie do Brigid's Garden w hrabstwie Galway Altamont jest naszym wspólnym, narodowym i darmowym dobrem, nie pozostawiającym leniom kanapowym żadnej wymówki - tu nie trzeba mieć wypchanego portfela, by miło spędzić czas, aczkolwiek to pożyteczny gadżet, jako że na miejscu znajduje się także kawiarenka serwująca ponoć zacne smakołyki. Czas mnie gonił, więc nie przetestowałam jej, a cała przyjemność kosztowała nas jedynie 2 euro, bo tylko tyle trzeba zapłacić za parking. Jedynie dwa euro! Bez względu na to, czy przyjedziesz sam(a), czy furgonetką, w której masz wszystkich żyjących członków swojego drzewa genealogicznego [ale nie czworonogów, bo akceptuje się tu tylko psy asystujące] - w przeciwieństwie do takich atrakcji jak Powerscourt Waterfall, czy klify Moher, zdzierających z turystów kasę - zapłacisz nadal tylko dwa euro! 



To co? Na co czekasz? :)