Z Arranmore jest trochę jak z doktorem Jekyll i panem Hyde. Wyspa ma dwa oblicza. Wschód i południowy wschód to tereny stosunkowo osłonięte i uprzywilejowane. To tu znajdują się piaszczyste plaże, które w słoneczny i gorący dzień mogą przywodzić na myśl te w egzotycznych krajach. To jest ten przyzwoity doktor Jekyll z mojego porównania.
Tu znajduje się też główna wioska Leabgarrow, bijące serce wyspy, w której koncentruje się życie, i to tu przybijają promy z turystami na pokładzie. W sezonie życie tu nie zamiera. Za przyczyną turystycznego zaplecza raczej buzuje jak pszczoły w ulu.
Sklep, kawiarenka, take-away, w którym można dostać smakowitą rybę z frytkami, puby, poczta, muzyka na żywo, hotel i hostel ‒ to wszystko jest tutaj na wyciągnięcie ręki płatnika. To ta jasna strona wyspy. Tu możesz zapomnieć się i zapomnieć, że jesteś na oderwanym fragmencie lądu obmywanym przez Atlantyk. Dom na domku, a wiele z nich ułożonych warstwowo, niczym kolejne piętra w torcie.
Ale już nieco dalej, kiedy zaczniesz przemierzać środek wyspy i kierować się na jej zachód, zauważysz, że życie tu powoli zamiera, krzewy i roślinność stają coraz rzadsze, za to teren coraz bardziej surowy.
Kiedy dotrzesz do Rinrawos Point, na jej wyeksponowane rubieże na północnym zachodzie, których od XVIII wieku strzeże latarnia, możesz poczuć się jak na końcu świata. Jak wyrzutek społeczeństwa zesłany na banicję, aby mógł w tym odosobnieniu pokontemplować swoje życiowe wybory, zrobić rachunek sumienia i dokonać żalu za popełnione grzechy. To jest pan Hyde. Ta ciemna strona Arranmore. I to dosłownie.
Szczególnie odczuwalne jest to w nocy. Jak okiem sięgnąć ‒ ciemność. Absolutny mrok. Jakby świat okrył czarny i złowrogi całun, albo obszerna peleryna Sandmana. Ani jednego bursztynowego światełka na horyzoncie świadczącego o tym, że gdzieś tam znajduje się życie. Hipnotyzująca wiązka światła, emitowana przez latarnię i zawsze kojarząca mi się z dyskotekowym stroboskopem (czasami mam ochotę tańczyć w jej świetle), jest tutaj jedynym jego źródłem.
W swoim życiu widziałam wiele pięknych widoków. Widoków, które zapierały dech, a jednego z nich doświadczyłam właśnie tu. Pewnej październikowej nocy weszłam do sypialni z ciekawą książką w rękach. W następnej sekundzie o mało co nie upuściłam jej z hukiem na swoje stopy. Przez niezasłonięte okno, dzięki któremu miałam w ciągu dnia widok na ocean, zobaczyłam najpiękniejsze w życiu niebo. Miriady gwiazd błyszczących niczym małe diamenciki.
Parę sekund później ciężki album, który tu przyniosłam, leżał już bezceremonialnie rzucony na łóżko, bo straciłam nim całe zainteresowanie. Parę minut później stałam już przed domkiem latarnika ‒ z głową zwróconą ku niebu i ustami szeroko rozwartymi z zachwytu wpatrywałam się w to niebywale piękne zjawisko. Ten, kto choć raz ujrzał na jakimś pustkowiu rozgwieżdżone niebo, w ogóle niezanieczyszczone świetlnie, ten zrozumie.
I to tu też, również jakiejś październikowej nocy, poczułam się przeraźliwie samotna. Jak gdybym była jedynym ocalałym człowiekiem na całym świecie. Stałam na tym surowym krańcu wyspy, a wokół tylko przeszywająca ciemność i "cisza". Zero jakiejkolwiek formy życia. Najbliższa wioska znajdowała się pięć kilometrów stąd. Mogłabym śmiać się do rozpuku, drzeć wniebogłosy, a i tak nikt by tego nie usłyszał. Może jakiś "zagubiony" rybak wracający do przystani, tak, jak ja czasami słyszałam silnik łodzi przepływającej w pobliżu.
Mogłabym robić tu piękne i godne pochwały rzeczy, albo też dopuścić się jakiegoś bezeceństwa, a i tak nikt by o tym nie wiedział. Mogłabym niechcący spaść w tę otchłań, i przepaść w jej głębinach, i nikt by się nie dowiedział, co tak naprawdę się stało. Nie namnożyłoby się wokół mnie tyle legend i spekulacji niczym wkoło tajemniczego zniknięcia trzech latarników z Flannan Isles Lighthouse, ale i tak wiele osób zadawałoby sobie to samo pytanie.
I właśnie ta świadomość w pewien sposób przerażała. Jedynym świadkiem byłaby latarnia i ocean. Niemi powiernicy i... przyjaciele? Latarnię z pewnością można by było tak nazwać, w końcu działa dla dobra nas wszystkich, zgodnie z łacińskim "In salutem omnium", które Comissioners of Irish Lights obrali na swoje motto.
Atlantyk zaś... Ocean to raczej fałszywy przyjaciel. Taki, który wbija nóż w plecy, kiedy najmniej się tego spodziewasz. Wilk w owczej skórze. W czasach biedy i głodu może jawić się jako dobroczyńca, ratować z opresji i dostarczać ze swoich głębin ryb na pokarm (w latach 80. XVIII wieku wyławiano tu ogromne ilości śledzi), ale może też zażądać bezwzględnej zapłaty ‒ życia.
Pamiątkowe tablice informacyjne, na które można natrafić tu i ówdzie, dobitnie o tym przypominają. Największa tragedia wydarzyła się tu w 1935 roku, kiedy w lodowaty zimowy wieczór łódź żaglowa rozbiła się o skały w drodze powrotnej z Burtonport. Na jej pokładzie znajdowało się dwudziestu mieszkańców Arranmore. Dla dziewiętnastu z nich była to ich ostatnia podróż.
Życie na wyspach odwiecznie przeplatało się, niczym w celtyckich węzłach, ze śmiercią na morzu ‒ była ona na stałe wpisana w egzystencję mieszkańców, co nie zmienia jednak faktu, że każda strata bolała tak samo. Do niektórych rzeczy nigdy nie można się przyzwyczaić, a śmierć ukochanej osoby jest właśnie jedną z nich. To jest coś, na co nigdy nie jest się gotowym.
Nie przepadam za wiatrem, a tam musi pizdzic jak w kieleckiem na dworcu, poza tym miejsce jak dla mnie, samotnia, pustelnia, ciemnosc i ewentualnie tylko huk morza. Zadnych ludzi, zadnych zaklocen. Za tym ostatnio tesknie.
OdpowiedzUsuń