czwartek, 13 marca 2014

W królestwie zapachów - The Burren Perfumery


Urodziła się w Londynie, ale wychowała na południu Francji wśród malowniczych pól lawendy i słoneczników. Kiedy jakieś 25 lat temu po raz pierwszy przyleciała do Irlandii z towarzyską wizytą, nie wiedziała, że jej przyszłość będzie związana właśnie z tym krajem. Jadąc przez Burren miała déjà vu. Czuła, jakby tu już była, jakby znała to miejsce od dawna.



Szybko narodziła się więź między nią a surowym, nieprzyjaznym, ale jednocześnie zachwycającym regionem, jakim bez wątpienia jest krasowy płaskowyż Burren. Szybko przestała myśleć o kupnie mieszkania w stolicy Anglii i zaczęła rozważać nabycie skromnego domu w Burren. Światowe metropolie są jej dobrze znane. Ona jednak wybrała życie w zacisznej dolinie. Nawet Nowy Jork nie potrafił jej zatrzymać przy sobie. Może dlatego, że jak twierdzi: „Burren jest prawdziwy i jego ludzie także”.



Niedługo później miała tu już swoją skromną chatkę, prowadziła farmę owiec i zajmowała się sprzedażą koni. Jej życie niespodziewanie odmieniło się po porodzie. Nie tylko dlatego, że na świat przyszła jej pierwsza córka, ale także z powodu pracy w Burren Perfumery, zaoferowanej jej jakiś czas później przez Edwarda Biggsa, lokalnego biznesmena. Nowa praca, nowe doświadczenie i wyzwania – spodobało jej się to. Kiedy więc Edward postanowił sprzedać swój biznes, nie było problemu ze znalezieniem kupca. Ona nim była. Sadie Chowen.



Odeszła od koncepcji produktów nastawionych na amerykańskich turystów. Nie interesowało jej też sprowadzanie tandety z Chin. W swojej perfumerii chciała mieć produkty wysokiej jakości: bez parabenów, bez sztucznych barwników, bez SLS. Czuje, że w dzisiejszym czasie jest zapotrzebowanie na prawdziwe rzeczy i chyba się nie myli, bo jej interes ciągle się rozwija, a sprzedawane w perfumerii produkty znajdują uznanie ludzi z całego świata. Ich jakość spokojnie mogłaby konkurować z naturalnymi produktami wytwarzanymi przez mnichów z walijskiej Caldey Island.



„Skalista ziemia” – jak w języku irlandzkim zwie się Burren – jest teraz jej domem i inspiracją do produkcji kolejnych kosmetyków. To tu, w tych wrogich człowiekowi warunkach, spotyka się zadziwiającą różnorodność flory: bodziszki, dzwonki, goryczki, a nawet dzikie orchidee. Między wapiennymi płytami rosną nawet śródziemnomorskie i alpejskie rośliny.



Drzwi do The Burren Perfumery & Floral Centre, gdzie ciągle produkuje się kosmetyki w oparciu o tradycyjne metody destylacji, stoją otworem dla wszystkich tych, którzy będąc w Burren, wygospodarują choć godzinę wolnego. Wstęp do perfumerii – otwartej przez cały rok – jest wolny, niestety nie każdego dnia można zapoznać się z produkcją kosmetyków. W dniu mojej wizyty w warsztatach akurat nie było żadnych pracowników, a co za tym idzie – pokazów, ale mimo to spodobało mi się to miejsce. Dowiedziałam się wielu ciekawostek spacerując po ogrodzie i czytając etykiety przyczepione do ziół i kwiatów. Obejrzałam krótki materiał filmowy i nabyłam ziołowe herbatki naturalnej produkcji.



Atrakcja jest darmowa, ale ciężko z niej wyjść nie wydając nawet kilku euro. Żal by było, skoro możemy nie tylko przysiąść w kawiarence oferującej organiczne herbatki i domowe wyroby, lecz także zaopatrzyć się w jeden z wielu powabnie pachnących kosmetyków: wód kwiatowych, mydeł, kremów, balsamów i olejków.



The Burren Perfumery & Floral Centre odwiedziłam za namową pewnego irlandzkiego przewodnika. To młody chłopak był, ale widać dobrze znał życie i wiedział,  że wystarczy wpuścić kobietę między półki z aromatycznymi kosmetykami, by ją w pełni zadowolić. Miejsce godne uwagi, ale nieco kłopotliwe do znalezienia. Namiary GPS: 53° 2’ 36.5” N 9° 2’ 44.9” W


20 komentarzy:

  1. ~una invitada14 marca 2014 09:29

    za zapachem lawendy nie przepadam, ale w tym roku będę miała dwie donice przy dwrzwiach wejściowych. lawenda "odstrasza" bardzo efektywnie komary. w ubiegłym roku troszkę się z nimi pomęczyłam:), ale w tym roku już nie chcę. poza tym wygląda pięknie. a suszona odstrasza mole. ja czasami mieszam ją z cukrem. wtedy mam taki fajny, aromatyczny cukier:)

    OdpowiedzUsuń
  2. No i czemuż, czemuż, czemuż ja nie znalazłam tej godziny?! Przejeżdżaliśmy obok ze trzy razy i zawsze perfumeria zostawała na potem, które nie nadeszło. A wygląda na miejsce, w którym mogłabym się odnaleźć :-) Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  3. Wczoraj stałam chwilę przed sklepem, gdzie była wystawiona lawenda i dumałam, czy ją nabyć :) Ostatecznie zrezygnowałam z pomysłu, bo co za dużo, to niezdrowo :) Nie mam zamiaru otwierać ogrodu botanicznego. Kupiłam niedawno fiołki, mam też trochę roślin z zeszłego roku, trzeba tylko ukorzenić szczepki. To chyba będzie moje zadanie na długi weekend z okazji Dnia św. Patryka.

    Pięknie wygląda, to prawda. W jednym z przewodników po Irlandii mam ususzony kawałek lawendy - przywiozłam go ze sobą z wizyty w Dalkey, uroczego nadmorskiego miasteczka koło Dublina :)

    Pierwsze słyszę o takiej mieszance - ale numer! I spożywasz taki cukier???

    Miłego weekendu, Una!

    OdpowiedzUsuń
  4. Pewnie miałaś coś ciekawszego w planach :) Spokojnie, AMI, perfumeria nie zając - nie ucieknie. Hrabstwo Clare warte jest odwiedzenia, pewnie jeszcze tam wrócicie [nie jechałabym specjalnie do samej perfumerii]. Lepiej podjechać tam latem. Bodajże w wakacje mają być różne ciekawe warsztaty. Moja wizyta była niestety głównie zredukowana do buszowania w sklepie - ma dość małe rozmiary - i w ogródku. Z chęcią zapoznałabym się z metodami tworzenia kosmetyków.

    OdpowiedzUsuń
  5. ~una invitada15 marca 2014 13:52

    generalnie nie używam zbyt dużo cukru, ale herbata z odrobiną lawendowego cukru lub pieczywo/ ciasto drożdżowe jest pycha. te ostatnie przy okazji gości czasami robię. nie mam więc worów cukru lawendowego, ale troszkę jest:) i lawenda doskonale przetrzymuje tutejsze zimy. ja susze w woreczkach lub bukiecikach i zawieszam w kuchni lub "sieni":p nazywając polskim nazewnictwem.

    OdpowiedzUsuń
  6. Tak zachwalasz, że może jednak się skuszę na te lawendę. Kupiłam wczoraj dwie nowe doniczki, więc pretekst już mam :) Zawsze z nadejściem wiosny budzi się we mnie chęć do grzebania w ziemi. Dobrze, że nie zostałam grabarzem, bo przez 3/4 roku nie miałabym [chęci do] pracy :) Może jeszcze dziś coś posadzę. Taki piękny i słoneczny dzień dziś mamy...

    OdpowiedzUsuń
  7. Witaj Taito. W końcu do Ciebie dotarłam. Zdaje się, że Irlandia jest rajem dla ludzi, którzy chcą żyć w zgodzie z naturą, jak i dla tych którzy chcą poczuć zew wolności. Same dobre rzeczy i te herbatki. Yummy :) Ostatnio oglądałam naturalne mydełka z Avoca. Być może tam będę. Potwierdzam, co napisane powyżej. Lawenda świetnie odstrasza komary. Ja szklaneczkę z olejkiem lawendowym, naturalnym nie syntetycznym latem stawiałam nieopodal łóżka. Nie ruszały mnie te krwiożercze bestie, które zwykle dają mi się we znaki. Co do SLS-ów to kupuję szampony bez nich, ponieważ włosy farbuję naturalną henną, a SLS-y oblepiają włosy i sprawiałyby, że henna nie wnika do włosa. Nie uwierzysz, ale teraz jak umyję głowę szamponem z SLS-ami okropnie swędzi mnie głowa.

    Urocze miejsce. Piękna ta Irlandia. Taka dzika, naturalna....

    OdpowiedzUsuń
  8. Cieszę się, że wreszcie wyczołgałaś się z tej jaskini. Nie wracaj już do niej :) Myślałam, że małe dziewczynki boją się ciemności, pająków i nietoperzy ;)

    Kupiliśmy dwie herbaty w perfumerii - jedną oczyszczającą, a drugą na dobre trawienie. O dziwo, nawet Połówek je pije. Z własnej, nieprzymuszonej woli :) Całkiem wydajne są, jeszcze je mamy.

    W Avoca są piękne i dobre jakościowo rzeczy. Niektóre dość drogie, ale mimo wszystko warto zainteresować się tym miejscem, jeśli chce się nabyć fajny, oryginalny upominek z Irlandii.

    U mnie różnie z tym bywa - staram się czytać etykiety, ale mimo to w moim koszyku lądują czasami szampony z SLS. Na szczęście nic mnie po nich nie swędzi.

    OdpowiedzUsuń
  9. Coś mi się wydaje Taito, że nie doceniasz małych dziewczynek;) One potrafią się przeprawiać przez morza, a być może nawet przez oceany;)

    Z własnej nieprzymuszonej woli? To Ci dopiero. Kupiłaś tylko herbatki czy coś jeszcze? W Avoca spodobały mi się skarpetki i mydełka. Patrzyłam też na szaliki z wełny, ale kiedyś już miałam szalik z wełny i coś niedobrego się z nią stało, więc nie wiem czy się skuszę jeśli już tam będę.

    Mnie kiedyś też nie swędziało, ale zaczęło jak się odzwyczaiłam.

    Musiałam wyjść choć na chwilę, żeby zacząć produkować świąteczne kartki. Nim się obejrzę znowu mnie Wielkanoc zastanie.

    OdpowiedzUsuń
  10. Nie wiem, czemu ludzie tak demonizują SLS (wiecie w ogóle, co to jest?), glutaminian sodu, konserwanty (do których zalicza się np. kwasek cytrynowy) i inne związki powszechnie używane w kosmetykach i wyrobach spożywczych i napojach. Fajnie jest kupić kosmetyk czy sos całkowicie naturalny, ale takie rzeczy mają krótki okres trwałości i nie nadają się do masowej produkcji. Urok cywilizacji, niestety...
    Co do lawendy, mam 3 przed domem, rosną jak szalone :) Jak kwitną, zawsze się kręcą koło nich pszczoły i trzmiele :)
    Pozdrawiam patrykowo!

    OdpowiedzUsuń
  11. Nic więcej nie kupiłam, choć oglądałam i wąchałam także różne kosmetyki. Może następnym razem skuszę się na jakiś balsam, ewentualnie mydło, ale na perfumy na pewno nie.

    Ja nie przepadam za wełnianymi rzeczami, zdecydowanie wolę pospolitą bawełnę. Niestety sklepy coraz częściej zalewane są ubraniami ze sztucznych i kiepskich materiałów. Wczoraj mierzyłam pięć bluzek, żadna z nich nie przypadła mi do gustu. Nieprzyjemne w dotyku były, i źle bym się w nich czuła.

    Faktycznie! Wielkanoc tuż za rogiem... Niech ktoś przystopuje ten czas! Owocnej produkcji życzę.

    OdpowiedzUsuń
  12. Część demonizuje pewnie dlatego, że ma na niego uczulenie/boi się raka, druga część robi to, bo ma w tym interes - biznes kosmetyków naturalnych [wcale nie takich tanich] też musi się kręcić. Tak, jak piszesz - taki jest urok naszej cywilizacji. Po prostu nie jesteśmy w stanie całkowicie wyeliminować chemii i wszystkich niekorzystnych dla nas substancji/czynników. Dlatego ja nie popadam w paranoję.

    A ja głupia dopiero co pisałam, że nie będę już nabywać nowych roślin, a tymczasem wczoraj trafiłam w sklepie na uroczego hiacynta [uwielbiam ich zapach] i śliczną azalię, i nie potrafiłam się im oprzeć! A ponieważ cieszą oko, to nie mam zamiaru mieć wyrzutów sumienia z powodu swojej niesłowności i słabości :) Kocham kwiaty. I tyle :)

    Przyjemnego Bank Holidaya :)

    OdpowiedzUsuń
  13. Z tego wszystkiego faktycznie herbatki wydają się najlepszym pomysłem.

    Też wolę bawełnę, najczęściej ubrania zrobione całkowicie z bawełny. Niestety to prawda. Zimą czytałam artykuł o swetrach i właśnie był o tym, że swetry są teraz w większości z akrylu, który szybko się mechaci. Potem kiepsko chodzić w takich swetrach, wyglądają dosyć nieestetycznie.

    Naprawdę uważasz, że kupowanie produktów naturalnych to demonizowanie? Pół litrowy słoik oleju kokosowego można kupić za 13 zł. Wodę różaną kupiłam ostatnio za piątkę. Wiadomo, trzeba wiedzieć gdzie szukać. Są sklepy, mydlarnie, które zbijają na tym kokosy (pozostając w tematyce kokosa), ale trzeba wiedzieć, że nie warto przepłacać. Każdy ma prawo wybierać to, co lubi i uważa za dobre dla siebie.

    Ja Ci powiem, że lata farbowałam włosy farbą Loreal. Kiedy bardziej zainteresowałam się tematyką czytałam na internecie jak ten koncern testuje swoje kosmetyki na zwierzętach...Od tej pory nie potrafię patrzeć na każdy ich produkt w sklepie.

    Tak, tak. To już. Ciekawe czy w tym roku będziemy mieć śnieg i wieszać jaja na choince;)

    OdpowiedzUsuń
  14. Cześć Kochani, ciekawe dyskuje prowadzicie. Ja myślę bardzo podobnie. Czy warto Waszym zdaniem zacząć się wspierać aktywnie. Popierając na naszych stronach linki do innych dobrych stron? Co o tym myślicie? www.geny.pl

    OdpowiedzUsuń
  15. Nie uważam, że kupowanie produktów naturalnych to demonizowanie, bo nic takiego nie napisałam :) Sądzę, że nie należy popadać w paranoję z tymi wszystkimi ekologicznymi produktami kosmetycznymi i żywnościowymi. Nie dajmy się zwariować. Stosowanie tylko i wyłącznie kosmetyków bio, a do tego spożywanie organicznych produktów wcale nie daje nam gwarancji uchronienia się przed rakiem. Z rakiem jest jak z rosyjską ruletką. Jednemu się uda, drugiemu nie. Dziecko znajomych od urodzenia karmione było bardzo zdrowo, nigdy nie jadło żadnych sklepowych zupek, przecierów, kaszek i deserów ze słoiczków. Wszystko było pięknie, aż do czasu, kiedy lekarz postawił diagnozę: soft-tissue sarcoma.

    To faktycznie niedrogo. Ja za 500 ml naturalnego oleju kokosowego [nierafinowanego] płacę 7 euro. Swoją drogą, dobrze, że mi o nim przypomniałaś. Posmaruję się nim po prysznicu :) Chyba też czas wrócić do maseczek na włosy z jego udziałem.

    OdpowiedzUsuń
  16. Cześć, Kochany Jakubie. Ciekawe rzeczy mi tu piszesz. O czym myślisz bardzo podobnie? :)

    Myślę, że wsparłam Cię wystarczająco mocno, nie usuwając zamieszczonego przez Ciebie linka. Nie potrafię inaczej pomóc, bo zakładkę z linkami do odwiedzanych stron zlikwidowałam już dawno temu.

    OdpowiedzUsuń
  17. W paranoję nie, ale mnie przerażał zawsze widok dziecka, które na śniadanie do szkoły przynosiło dwie paczki chipsów i coca colę...Jak najbardziej masz rację. Jednak mimo wszystko kiedyś ludzie nie chorowali tak jak dzisiaj, skądś to się bierze. Na przykład syrop glukozowo-fruktozowy, który u amerykańskich dzieci powoduje otyłość. Jest w 90 procentach słodkich rzeczy: sokach, dżemach, o słodyczach nie wspomnę. We wszystkim trzeba zachować umiar. Wiadomo co ma być to będzie.

    Najlepsze są nie owoce bio, a maliny i jagody prosto z krzaka (choć też kiedyś słyszałam o tym, że to nie zdrowo), a jaja prosto od kury z podwórka. Eh...rozmarzyłam się z tymi jagodami....

    Drooogo. Ja praktycznie od początku używam tego samego oleju kokosowego, również nierafinowanego. Pół litrowy słoik firmy KTC, najczęściej szukam na allegro, w sklepach zawsze wychodzi drożej albo mają tylko ten super drogi rafinowany. Olej kokosowy robi dobrze mojej twarzy i ciału. Włosom już nie :) Swoją drogą wiesz, że to jest jedyny olej, który można podgrzewać i nie traci swoich właściwości? Wykorzystywany bardzo w kuchni indyjskiej i chińskiej:)

    P.S. Skerries czy Howth? A Ty Patryka w domu spędzasz Moja Droga?

    OdpowiedzUsuń
  18. Straszne to, naprawdę. Nie rozumiem, jak rodzice mogą na to pozwalać... Jest tyle przeróżnych owoców i warzyw, jestem pewna, że każde dziecko znalazłoby wśród nich coś dla siebie.

    Ten syrop to faktycznie przekleństwo, jest praktycznie wszechobecny.

    Pamiętam te czasy na wsi. Czasami jadło się niemyte owoce prosto z drzewa, krzaków, a mleko piło się prosto od krowy: ciepłe i "z pianką".

    W przeliczeniu na złotówki wychodzi drogo, ale jak na tutejsze warunki, to jest to całkiem znośna cena. Takie opakowanie na długo wystarcza. Przeważnie mam jedno w kuchni do smażenia, a drugie w łazience do smarowania się :)

    PS. Obydwa miasteczka są klimatyczne i ładne, ale moje serce wyrywa się do Howth. Trudny wybór Cię czeka.
    W domu jestem, bo jutro niestety trzeba zjawić się w pracy. Byłam na paradzie. Napisałam o tym posta, za niedługo się ukaże.

    OdpowiedzUsuń
  19. Też tego nie rozumiem.

    Ja może nie mieszkałam na wsi, ale do dziś zdarza mi się zjadać maliny, borówki, truskawki z krzaka. Ostatnio Angelo wypuścił serię filmików, ponieważ przeprowadził się wraz z rodziną do Eire. Pokazywał w nich jak ze swoimi dzieciakami chodzą z żoną po farmach irlandzkich, gdzie są sady, pomidory i inne warzywa prosto z krzaków, gdzie krowy dają mleko. Wypowiada się, że pokazują dzieciom to wszystko, bo dotychczas dzieciaki nie wiedziały skąd produkty się biorą. Wiedziały, że z supermarketu.

    Dla mnie, choć jestem już dużą dziewczynką to super sprawa pojechać do siostry na wsi i iść szukać jaj od kur, do lasu szukać grzybów. W dzieciństwie, kiedy jeździliśmy do Babci przechodziliśmy przez płoty i kradliśmy jabłka z drzew czy śliwki. A jak to smakowało! I to nic, że potem siostra spędzała pół wieczoru nad porządnym domyciem mnie;) A u Babci nie było ciepłej bieżącej wody. Wodę się grzało na starym piecu na węgiel i myło się w misce. Zimą ogrzewało przy starych piecach kaflowych. To były czasy. Myślę, że dziś powinniśmy uczyć dzieciaki takich wartości, doświadczeń.

    Nie zawsze przelicznik wychodzi niekorzystny. Ostatnio kupowałam miejsca w ryanie, na złotówki mnie wyszło więcej niż w euro. Uwierzysz? ;) Też tak kiedyś robiłam z olejem i dwoma pojemnikami. Niestety dziś raczej nie mogę spożywać oleju kokosowego.

    P.S. A ile czasu potrzeba na Howth?

    OdpowiedzUsuń
  20. Ile czasu potrzeba na Howth? Wbrew pozorom to nie jest łatwe pytanie. Ja tam przeważnie spędzałam co najmniej połowę dnia. Wszystko zależało od tego, co miałam w planach. Jeśli podróż na pobliską wysepkę Ireland's Eye, długi, kilkunastokilometrowy spacer po klifach, to zdecydowanie wymagało to kilku godzin. Na przejście się po głównej ulicy, posiedzenie na ławce na molo, zaglądnięcie do jakiejś kawiarenki, czy do ruin opactwa nie potrzeba Ci połowy dnia - od biedy nawet godzina by wystarczyła.
    Nie odwodzę Cię od pomysłu odwiedzenia Skerries, bo to też bardzo ciekawe miasteczko jest. Podobały mi się tamtejsze młyny i fajny nadmorski klimat. Sama musisz zdecydować, które bardziej wpisuje się w Twój gust/zainteresowania. Najlepiej by było, abyś odwiedziła obydwa, ale doskonale wiem, jak to jest z tym ograniczonym czasem, dojazdem...

    OdpowiedzUsuń