Pokazywanie postów oznaczonych etykietą park etnograficzny. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą park etnograficzny. Pokaż wszystkie posty

sobota, 1 marca 2014

Krok w przeszłość: Bunratty Castle & Folk Park


Jest w Irlandii kilka miejsc uchodzących - czasami słusznie, czasami nie - za największe turystyczne atrakcje tego kraju. Jednym z takich obiektów jest właśnie zamek Bunratty wraz z przylegającym do niego skansenem. Jeśli ktoś po raz pierwszy udaje się na Zieloną Wyspę, prawdopodobieństwo, że trafi właśnie do tego przybytku, jest naprawdę spore. Nie tylko z powodu tego, że zamek leży w dość bliskim sąsiedztwie lotniska Shannon, lecz głównie dlatego, że jest dość nachalnie promowany przez większość przewodników.




Popularność zamku i skansenu przekłada się na ilość odwiedzających. Turystów nigdy tam nie brakuje, mimo że cena wstępu była najwyższą, z jaką spotkałam się w całej swojej kilkuletniej historii zwiedzania tego kraju. Mój plan przechytrzenia tłumów nie do końca się powiódł. Mimo że zerwałam się z łóżka po 6:00, by przybyć na miejsce na samo otwarcie, na zamkowym parkingu przywitał mnie już ciąg samochodów osobowych i autokarów.




Bunratty jest tworem typowo komercyjnym, powstałym na potrzeby turystów. Ale jest też zamkiem pieczołowicie i bardzo ładnie odrestaurowanym, a co za tym idzie - dość wiernie oddającym średniowieczne realia, w jakich żyli jego ówcześni mieszkańcy.




Strategiczne położenie wioski Bunratty przyciągnęło tam nie tylko Wikingów, lecz także Normanów. Ci pierwsi utworzyli tu w X wieku ośrodek handlowy, ci drudzy zbudowali w XIII wieku pierwszą twierdzę. Była to jednak budowla drewniana i niezbyt trwała. Kiedy Thomas de Clare wszedł w posiadanie tutejszych ziem, wzniósł tutaj pierwszy kamienny zamek i sprowadził swoich normańskich kompanów. Oczywiście nie spodobało się to dwóm najmocniejszym w tym regionie irlandzkim klanom - O'Brien i McNamara. Od tamtej pory twierdza była regularnie atakowana.




Kiedy pod koniec XIII wieku jeden z przedstawicieli rodu O'Brien - Brian "czerwonowłosy" - szukał sprzymierzeńca do walki ze zwaśnionym krewnym, udał się po pomoc do Thomasa de Clare. Ten przyjął go do swego zamku jako gościa honorowego. Obydwaj panowie przyrzekli sobie przyjaźń, którą przypieczętowali nawet upuszczeniem krwi do tego samego naczynia. Jeśli Brian myślał, że postępując w ten sposób, idzie do Cannossy, to się mylił. Poszedł, ale do jaskini lwa. Thomas de Clare rozkazał przywiązać swojego nowego "przyjaciela" do dwóch nieujarzmionych koni. O'Brien został dosłownie rozdarty. Jego ciało pozbawiono głowy. Trzy lata później nadszedł odwet ze strony klanu O'Brien. Tak straszny, że mieszkańcy zamku i wioski nie mogli nadążyć z grzebaniem zwłok. To z kolei doprowadziło do epidemii.



Następne dekady to kolejne walki i ataki ze strony irlandzkich klanów. Koniec Normanów nadszedł w 1318 roku w czasie jednej z bitew. To właśnie wtedy zginął syn Thomasa, a żona zmarłego usłyszawszy tę wieść, rozkazała szybko podpalić zamek i wioskę, po czym wskoczyła na statek i odpłynęła w swoje rodzinne strony - do Anglii.




Współczesna wersja zamku jest trzecią lub czwartą wybudowaną w tym miejscu. Bunratty Castle, jaki oglądamy współcześnie, został wybudowany około 1425 roku przez ród McNamara, jednak przez większość swej historii pozostał w rękach rodu O'Brien. Klan doczekał się swojej chwały. Jego członkowie z biegiem historii uznali zwierzchnictwo króla Anglii i uzyskali tytuł hrabiostwa Thomond, czyli północnej części prowincji Munster. Pod koniec XVI wieku Donach O'Brien, znany jako Great Earl, uczynił zamek swoją siedzibą główną, wprowadzając w nim wiele udogodnień. A potem na horyzoncie pojawił się Cromwell i przegonił mieszkańców zamku. Klan O'Brien znalazł sobie inną siedzibę, ale o tym będzie innym razem.




Zamek wraz z jego włościami przechodził z rąk do rąk kolejnych rodzin kolonizatorów. Na początku XVIII wieku twierdzę przejęła rodzina Studdart, pomieszkała w nim jakieś sto lat, po czym przeniosła się go wygodniejszego domu, pozwalając, by zamek popadł w ruinę. A potem w 1953 roku pojawił się lord Gort i zakupił ruiny. To, co z nimi zrobił, możecie zobaczyć na zdjęciach.



Po drewnianych schodach wchodzi się prosto do Main Guard, pomieszczenia przeznaczonego dla żołnierzy i służby, gdzie obecnie odbywają się bankiety na modłę średniowieczną. A potem rozpoczyna się długa i ciekawa wędrówka po wąskich i krętych schodkach. To właśnie tutaj, na tych ciasnych klatkach schodowych, najbardziej odczuwa się obecność innych turystów. Ale to, co wydaje mi się tłumem, najwidoczniej nim nie jest w oczach jednego z pracowników zamku. Na pytanie turysty: Are you busy today? mężczyzna odpowiedział: Not at all. It's very quiet. Jeśli to, co widzę, nie można nazwać dużym ruchem, to ja jestem wdzięczna wszystkim bóstwom tego świata, że nie trafiłam tutaj w szczycie turystycznego natłoku.




Bryła zamku posiada trzy kondygnacje, a w każdym jej rogu znajdują się cztery kilkupiętrowe wieżyczki. Mnóstwo tutaj zakamarków i małych pomieszczeń. Wszędzie widać troskę włożoną w detale, ale nie wszędzie można dotrzeć, bo czasami wejście zagrodzone jest barierką. Zgromadzono tutaj okazałą kolekcję gobelinów i arrasów. Są imponujące meble pochodzące głównie z XV i XVI wieku.  Kaplica, kuchnia, prywatne i gościnne apartamenty hrabiego, lochy - to wszystko znajduje się na trasie zwiedzania, która kończy się na szczycie zamku, skąd można rzucić okiem na pobliskie tereny. Panorama nie rzuca na kolana, ale warto dotrzeć do samego końca.




Przylegający do zamku Bunratty Folk Park zdecydowanie nadaje atrakcyjności i kolorytu całemu kompleksowi. Znajdują się tutaj przeróżne budynki: począwszy od tych naprawdę ubogich, skromnych chatek, przez farmy, młyny, dom lekarza, kuźnię, pocztę, szkołę, aż do szerokiej gamy sklepów. Nie może oczywiście zabraknąć pubu i restauracji, gdzie turyści mogliby się posilić.




Niektóre budynki są zrekonstruowane, inne autentyczne - doskonałym tego przykładem jest Hazelbrook House. To właśnie z tego domu pochodzili bracia Hughes, którzy zasłynęli jako producenci bardzo popularnych lodów HB. Różnorodność budynków doskonale pokazuje różnice społeczne dzielące ówczesnych mieszkańców chatek. Ładnie zrekonstruowana XIX-wieczna uliczka umożliwia rzut oka na irlandzkie życie w tamtym okresie. I naprawdę nie potrzeba nie wiadomo jak wielkiej wyobraźni, by zauważyć, że to były ciężkie czasy - szczególnie dla tych, którzy mieszkali w tych ubogich chatkach krytych strzechą. Wiecznie zaciemnionych, a także wypełnionych zapachem i dymem z palącego się torfu.




Bunratty Folk Park jest żywym parkiem etnograficznym i to jest jego duży plus. Natrafimy tutaj nie tylko na różnorodny inwentarz [psy, kaczki, świnie, konie, daniele], lecz także na mieszkańców i pracowników wioski przyodzianych w stroje odpowiednie dla swojej epoki. W jednym z domków spotkaliśmy kobietę przygotowującą szarlotkę. Kilka minut poświęconych na jej obserwację, wystarczyło by nasze ślinianki zwariowały. Zapewne nie przez przypadek tuż obok ulokowana jest kawiarenka, w której można skosztować wyrobów domowej roboty. Gdyby nie to, że była ona wypchana ludźmi, pewnie skorzystalibyśmy z jej menu.




Nie potwierdzę słów Giovanniego Battisty Rinnuccini, arcybiskupa włoskiego pochodzenia: "Nie waham się stwierdzić, że Bunratty jest najpiękniejszym miejscem, jakie widziałem. We Włoszech nie ma nic, co mogłoby dorównać zamkowi i ziemiom hrabiego Thomond. Nie ma takich stawów i parków z jego trzema tysiącami jeleni", ale przyznać muszę, że warto tu zajrzeć. Spędziliśmy tutaj ponad trzy godziny swojego życia. I nie żałuję żadnej z nich. Niech to będzie dla Was moją rekomendacją.



czwartek, 14 marca 2013

Ulster-American Folk Park - tam, gdzie ożywa przeszłość


Kiedyś, wracając z Irlandii Północnej do naszego hrabstwa, minęliśmy znak prowadzący do Ulster-American Folk Park, skansenu poświęconego tematyce XVIII- i XIX-wiecznej emigracji mieszkańców Ulsteru do Ameryki. Zmrok już zapadał, atrakcja była dawno zamknięta, a my mieliśmy za sobą dwie godziny jazdy i w perspektywie jeszcze jakieś trzy zanim postawimy nogę w naszym domu. Nie było zatem najmniejszej szansy, by zwiedzić skansen. Z żalem w oczach popatrzyłam na ten znak. „Kiedyś tu wrócę” - pocieszyłam się w myślach, wyczuwając podświadomie, że to jest „moje” miejsce.



Co łączy Irlandię z Ameryką? Przede wszystkim Irlandczycy. W kraju Wuja Sama irlandzka diaspora jest wyjątkowo liczna. Ameryka od zawsze była takim cudownym magnesem przyciągającym Irlandczyków. Krajem, który jawił się tubylcom jako Ziemia Obiecana, państwem, w którym znajdują się nie tylko podpowiedzi, ale i środki do zdobycia sukcesu.



Emigracja jest mocno wpisana w irlandzką przeszłość, dlatego wielu tubylców doskonale rozumie sytuację Polaków. Właśnie dlatego często spotykałam się ze zrozumieniem mieszkańców wyspy. „Polacy i Irlandczycy mają ze sobą wiele wspólnego” – często słyszałam z ust wyspiarzy. Zarówno jedni jak i drudzy wiedzą, co znaczy spakować się pewnego dnia, rzucić ostatnie spojrzenie na rodzinne strony i wyjechać. Dlatego nie zdziw się, Czytelniku, jeśli któregoś dnia przy pincie piwa będziesz opowiadać tubylcowi o swoich rozterkach, a on w jednym zdaniu „I’ve been there” zawrze całą swoją empatię: Rozumiem Cię. Wiem, o czym mowa. Też przez to przechodziłem.



Kiedy w 1818 roku mały Thomas u boku swoich rodziców opuszczał Camp Hill, skromną, niewielką chatkę, w której urodził się pięć lat wcześniej, zapewne nie bardzo zdawał sobie sprawę, że to jeden z najważniejszych dni w jego krótkim życiu. Rodzice najwyraźniej dość mieli gorzkiej egzystencji, skoro zdecydowali się porzucić ziemię przodków. Pewnego dnia po prostu opuścili swoje rodzinne strony. Poszli w ślady wielu innych Irlandczyków. Małemu Thomasowi być może powiedzieli, że zabierają go do lepszego świata. Wśród licznych pasażerów spędzili na statku kilka długich tygodni, zanim pokonali Atlantyk i znaleźli się w nowej rzeczywistości w Pensylwanii. Z upływem lat młody emigrant wykształcił się i wykrystalizował swoje plany na przyszłość. Nie chciał być farmerem, chciał kariery. Upór i ambicja pomogły mu w osiągnięciu celu. Thomas został prawnikiem, później sędzią, a na koniec założycielem cenionego Mellon Bank. Umarł w USA w swoje 95. urodziny. Wiedział, co oznacza american dream. Domyślam się, że odszedł jako człowiek spełniony, zastanawiam się tylko, czy jako Amerykanin czy też Irlandczyk?



Dzięki zaradności Thomasa jego potomkowie mieli ułatwiony start w życie. Z kolei dzięki ich wysiłkom kilkadziesiąt lat później rozpoczęto proces odrestaurowania rodzinnej chatki Thomasa pozostawionej na irlandzkiej ziemi. W efekcie nie tylko odnowiono dom nestora rodu Mellonów, lecz w jego sąsiedztwie utworzono wiele innych domostw charakterystycznych dla XVIII- i XIX-wiecznego Ulsteru. To wszystko miało na celu odtworzenie emigracyjnego szlaku, upamiętnienie tych ulsterczyków, którzy zmuszeni zostali wyemigrować. Część budynków to prawdziwe okazy, część to pieczołowicie odtworzone repliki. Skansen otwarto w 1976 roku. W całej akcji szczególne zasługi miał Matthew T. Mellon i to na jego cześć nazwano Visitor Centre, centrum informacji, gdzie rozpoczyna i kończy się zwiedzanie skansenu.




To tutaj znajduje się wystawa dość obszernie omawiająca problem emigracji. Można znaleźć tu odpowiedzi na wiele pytań, a także prześledzić losy wielu emigrantów: dowiedzieć się komu udało się odnieść sukces na nowej ziemi, a kogo spotkała porażka. Bo Mellon nie był jedynym Irlandczykiem, do którego uśmiechnął się los. Amerykańscy prezydenci o irlandzkich korzeniach coś o tym wiedzą. Na terenie skansenu natrafić można także na oryginalny dom Campbellów – braci, którzy zaistnieli w USA jako kupcy. Jest tu także domostwo rodziny Hughes. Tu wychował się kolejny szczęśliwiec: John Joseph Huges, pierwszy rzymskokatolicki arcybiskup Nowego Jorku. Dzięki jego staraniom wzniesiono tam katedrę św. Patryka.



Wystawie zapewne należałoby poświęcić więcej uwagi, my jednak potraktowaliśmy ją nieco po macoszemu. To od niej powinniśmy zacząć przygodę ze skansenem, jednak poszliśmy za radą recepcjonisty. Irlandczyk wręczył nam bilety, mapkę skansenu i dorzucił radę: „idźcie od razu na zewnątrz, bo pogoda jest wspaniała. Do środka możecie wrócić później”. Oczywiście wróciliśmy, ale zapału wystarczyło nam tylko na pobieżne rzucenie okiem na opisy i ekspozycje. Czytanie tablic informacyjnych nigdy nie było moją mocną stroną. Zazwyczaj szybko mnie to nudzi. Chcę czegoś, co jest żywe, barwne, bardziej ekscytujące. I to wszystko znaleźć można poza Visitor Centre – tam, gdzie rozpoczyna się park etnograficzny. Tam, gdzie ożywa świat z XVIII i XIX wieku.



Skansen dzieli się na dwie części. Przedstawia dwa światy: Stary i Nowy. Pierwsza, ta bardziej rozległa, poświęcona jest realiom ulsterskim. Tu zobaczymy jednopokojową chatkę charakterystyczną dla ubogiej, bezrolnej społeczności. Tu trafimy na gadatliwego kowala, który chętnie wprowadzi nas w tajniki swojego rzemiosła, a jak zajdzie potrzeba, to nawet da nam wody ze zbiornika, w którym chłodzi wykute narzędzia. Niektórzy ciągle wierzą, że ta woda jest skutecznym remedium na brodawki.




Tkaczka z sąsiedniej chaty zademonstruje nam swoje rękodzieło i pokaże, że krosno wcale nie musi być takie straszne. Na budynku poczty z Mountjoy zobaczymy czerwoną wiktoriańską skrzynkę pocztową, a na wspaniale odrestaurowanym odcinku Ulster Street zapewne niejedna osoba poczuje się, jakby nagle teleportowała się do XIX wieku. Uliczka zamyka Stary Świat. Na jej końcu znajduje się bowiem port i replika Brig Union, statku, który transportował emigrantów do Ameryki. Rzecz jasna nie jest to tak rewelacyjny okaz jak Dunbrody Famine Ship, ale mimo to całkiem udana rekonstrukcja. I tu czekają na nas aktorzy, chętni, by opowiedzieć o trudach rejsu, w czasie którego zapewne niejedną osobę przy życiu trzymała tylko myśl o zbliżającym się nowym życiu. Tym lepszym.



Po opuszczeniu pokładu statku zobaczymy ulicę amerykańską, typową dla portowych miast takich jak Baltimore, Boston i Nowy Jork. Część poświęcona Nowemu Światu jest niewielka, ale klimatyczna. Tworzą ją głównie sielskie obrazy, które czasem oglądać można na amerykańskich filmach. To głównie przytulne, drewniane domki zbudowane z belek. Zobaczymy tu dwupokojowy dom – w chatach tego typu mieszkali emigranci zaraz po przyjeździe do USA. Kiedy ich sytuacja finansowa ulegała poprawie, przeprowadzali się do bardziej przestronnego domu z kilkoma pokojami. Cztery lata po wyjeździe z Irlandii Thomas zamieszkał właśnie w takiej chacie. Przyjemnie się tutaj spaceruje wśród leniwych świnek, ogrodu zielarskiego i pól kukurydzianych. W chatach czasami czekają na nas smakołyki i przy odrobinie szczęścia uda się nam skosztować placka kukurydzianego, ciasta albo wędzonego łososia.




Ulster-American Folk Park to nastrojowy park etnograficzny. To ciekawe miejsce służące jako doskonały dowód na to, że kontakt z historią nie musi być nudny, co więcej, że sama historia wcale nie musi być martwa. Przy odrobinie chęci można ją wskrzesić. Myślę, że twórcom Ulstersko-Amerykańskiego Parku Ludowego jak najbardziej się to udało.


środa, 16 listopada 2011

Craggaunowen Project - żywa przeszłość



Był sobie kiedyś człowiek z pasją. Nazywał się John Hunt, był cenionym mediewistą i zagorzałym kolekcjonerem antyków. Swoją pasję dzielił z żoną Gertrudą urodzoną w Niemczech. Huntowie stanowili nietuzinkową parę. Ich dom był zawsze otwarty dla tych, którzy chcieli obcować z imponującym zbiorem artefaktów przez długie lata pieczołowicie gromadzonym przez małżeństwo. Dom Huntów był domem, gdzie przeszłość w sprawny sposób koegzystowała z teraźniejszością. Gertrudzie za flakon do kwiatów służyła licząca sobie 5000 lat alabastrowa egipska waza, a gościom dane było popijać wino z etruskiego naczynia pochodzącego z V wieku p.n.e, a zarazem podziwiać wiszący na kuchennej ścianie obraz Pablo Picasso.


 


John, jak przystało na historyka z zamiłowania, postanowił pozostawić coś od siebie przyszłym pokoleniom. W 1965 roku Hunt zakupił Craggaunowen Castle, pochodzącą z XVI wieku ufortyfikowaną wieżę obronną, aby utworzyć park etnograficzny na terenie przylegającym do zamku. Tak powstał projekt Craggaunowen - The Living Past [Żywa Przeszłość], mający na celu próbę odtworzenia niektórych aspektów historii Irlandii: od czasów prehistorycznych, aż do okresu wczesnochrześcijańskiego.


 


Hunt szczęśliwie zrealizował swój projekt, przekazał go narodowi irlandzkiemu, po czym rok później zmarł. Odszedł w wielkim stylu, ale mimo to pozostawił po sobie pustkę. Czasami wydaje mi się, że ludzie wybitni nie powinni podlegać temu przykremu prawu natury. Prawu, które jako jedyne jest równe dla wszystkich.


 


Po zeszłorocznej wizycie w podobnym skansenie w Irish National Heritage Park odczuwałam  pewien niedosyt i podświadomie szukałam ujścia dla mojego rozczarowania. Craggaunowen okazało się być tym, czego oczekiwałam, udając się do INHP. Choć obydwa parki dziedzictwa narodowego wykazują pewne podobieństwo poprzez rekonstrukcje niektórych obiektów, tak naprawdę są inne. I ta inność bardziej do mnie przemawia w przypadku Craggaunowen.


 


Już przy wjeździe do skansenu turystę witają rozległe pastwiska upstrzone przeuroczymi owcami Soay, specyficznym i rzadko spotykanym gatunkiem owiec wykazującymi spore podobieństwo do kozic.


  może wystarczy już tych zdjęć, co? ;)




Skansen jest usytuowany na obszarze 50 akrów w niesamowicie nastrojowym wiejskim środowisku. Jest to szczególnie widoczne z małej platformy widokowej na szczycie zamku, a także z drogi prowadzącej do skansenu. Zbliżając się do niego w pewnym momencie po prostu musiałam wysiąść z auta i sfotografować to, co widziałam. Inaczej się nie dało. Oparłam się o ogrodzenie, zastanawiając się, jak w takich warunkach zrobić jak najlepsze zdjęcie. Stojący obok mnie turysta wydawał się czytać w moich myślach: "Na twoim miejscu nie przechodziłbym przez ogrodzenie. Spójrz tylko na te byki". Przejechalibyście obojętnie koło takiego widoku?


 


Mimo że obszar należący do skansenu jest dość rozległy, a na wytyczonym szlaku natrafia się na jakieś 12 atrakcji, wizyta w parku mija dość szybko. Mija jednak w bardzo przyjemnej atmosferze i pod znakiem leśnych przechadzek. Moje największe zainteresowanie wzbudziły trzy obiekty: ładny, ale dość skromnie odrestaurowany zamek, bijący na głowę karykaturalny model z INHP, crannóg - fantastyczna rekonstrukcja sztucznej wysepki na jeziorze, która w czasie mojej wizyty w INHP była zamknięta dla zwiedzających. Interesująca okazała się także łódź zrobiona ze skór, na wzór tej zbudowanej przez irlandzkiego mnicha, świętego Brendana zwanego Żeglarzem. Historia świętego i jego niesamowitej podróży była jedną z najbardziej popularnych opowieści średniowiecznej Europy. Przetłumaczono ją na wiele języków. To był taki ówczesny bestseller.


 


Jak mówi dziewięciowieczny rękopis, Brendan był pierwszym człowiekiem, który odkrył Amerykę. Tim Severin, pisarz i podróżnik, zbudował w 1976 roku łódź według opisu zawartego w rękopisie, po czym wypłynął wraz z załogą na wody Atlantyku. Wszystko to miało na celu zweryfikowanie autentyczności historii o skromnym irlandzkim mnichu, który miał rzekomo dopłynąć do Ameryki niemalże 1000 lat przed Krzysztofem Kolumbem. Rejs oczywiście nie obył się bez przeszkód - kadłub łodzi został uszkodzony przez kawałek lodu, a sama łódź wielokrotnie zbaczała z kursu i dzielnie stawiała opór szalejącym sztormom - ale ostatecznie zakończył się happy endem. Śmiałkowie udowodnili, że święty, który notabene prawdopodobnie urodził się i wychował w prymitywnej chatce na wzór tych zrekonstruowanych w skansenie, faktycznie mógł w ten sposób dotrzeć do Ameryki.


 


Brendan znajduje się w specjalnej szklanej piramidzie w swoim "naturalnym" środowisku, czyli niewielkim zbiorniku wodnym, który pełni funkcję nie tyle ozdobną, co po prostu praktyczną - zapewnia odpowiednią wilgotność powietrza, a tym samym zapobiega pękaniu skórzanego kadłuba łodzi. Dno zbiornika mieni się blaskiem drobnych monet wrzucanych tam przez turystów. I my też dorzuciliśmy swoje trzy grosze.




 




Wstęp do skansenu nie należy do najtańszych. Sądzę, że cena powinna być niższa o jakieś 2-3 euro. Nie zmienia to jednak faktu, że park jest w moim odczuciu absolutnie godny odwiedzenia. Podobało mi się tutaj zdecydowanie bardziej niż w Irish Nationa lHeritage Park. Obydwa parki dziedzictwa narodowego Irlandii uzupełniają się wzajemnie, więc miłośnikom Szmaragdowej Wyspy nie zaszkodzi zwiedzić obydwa te miejsca.


 


Czy jest coś, czego żałuję w przypadku Craggaunowen Project? Tak. Tego, że nigdy nie uda mi się poznać jego inicjatora, Johna Hunta i dostąpić zaszczytu wzięcia udziału w jego wykładzie. Mogę jedynie spojrzeć na jego spokojny, przyjazny wizerunek umieszczony w centrum turystycznym tuż nad kominkiem i cieszyć się, że byli i ciągle są jeszcze na tym świecie pasjonaci z prawdziwego zdarzenia.