Kiedyś, wracając z Irlandii Północnej do naszego hrabstwa, minęliśmy znak prowadzący do Ulster-American Folk Park, skansenu poświęconego tematyce XVIII- i XIX-wiecznej emigracji mieszkańców Ulsteru do Ameryki. Zmrok już zapadał, atrakcja była dawno zamknięta, a my mieliśmy za sobą dwie godziny jazdy i w perspektywie jeszcze jakieś trzy zanim postawimy nogę w naszym domu. Nie było zatem najmniejszej szansy, by zwiedzić skansen. Z żalem w oczach popatrzyłam na ten znak. „Kiedyś tu wrócę” - pocieszyłam się w myślach, wyczuwając podświadomie, że to jest „moje” miejsce.
Co łączy Irlandię z Ameryką? Przede wszystkim Irlandczycy. W kraju Wuja Sama irlandzka diaspora jest wyjątkowo liczna. Ameryka od zawsze była takim cudownym magnesem przyciągającym Irlandczyków. Krajem, który jawił się tubylcom jako Ziemia Obiecana, państwem, w którym znajdują się nie tylko podpowiedzi, ale i środki do zdobycia sukcesu.
Emigracja jest mocno wpisana w irlandzką przeszłość, dlatego wielu tubylców doskonale rozumie sytuację Polaków. Właśnie dlatego często spotykałam się ze zrozumieniem mieszkańców wyspy. „Polacy i Irlandczycy mają ze sobą wiele wspólnego” – często słyszałam z ust wyspiarzy. Zarówno jedni jak i drudzy wiedzą, co znaczy spakować się pewnego dnia, rzucić ostatnie spojrzenie na rodzinne strony i wyjechać. Dlatego nie zdziw się, Czytelniku, jeśli któregoś dnia przy pincie piwa będziesz opowiadać tubylcowi o swoich rozterkach, a on w jednym zdaniu „I’ve been there” zawrze całą swoją empatię: Rozumiem Cię. Wiem, o czym mowa. Też przez to przechodziłem.
Kiedy w 1818 roku mały Thomas u boku swoich rodziców opuszczał Camp Hill, skromną, niewielką chatkę, w której urodził się pięć lat wcześniej, zapewne nie bardzo zdawał sobie sprawę, że to jeden z najważniejszych dni w jego krótkim życiu. Rodzice najwyraźniej dość mieli gorzkiej egzystencji, skoro zdecydowali się porzucić ziemię przodków. Pewnego dnia po prostu opuścili swoje rodzinne strony. Poszli w ślady wielu innych Irlandczyków. Małemu Thomasowi być może powiedzieli, że zabierają go do lepszego świata. Wśród licznych pasażerów spędzili na statku kilka długich tygodni, zanim pokonali Atlantyk i znaleźli się w nowej rzeczywistości w Pensylwanii. Z upływem lat młody emigrant wykształcił się i wykrystalizował swoje plany na przyszłość. Nie chciał być farmerem, chciał kariery. Upór i ambicja pomogły mu w osiągnięciu celu. Thomas został prawnikiem, później sędzią, a na koniec założycielem cenionego Mellon Bank. Umarł w USA w swoje 95. urodziny. Wiedział, co oznacza american dream. Domyślam się, że odszedł jako człowiek spełniony, zastanawiam się tylko, czy jako Amerykanin czy też Irlandczyk?
Dzięki zaradności Thomasa jego potomkowie mieli ułatwiony start w życie. Z kolei dzięki ich wysiłkom kilkadziesiąt lat później rozpoczęto proces odrestaurowania rodzinnej chatki Thomasa pozostawionej na irlandzkiej ziemi. W efekcie nie tylko odnowiono dom nestora rodu Mellonów, lecz w jego sąsiedztwie utworzono wiele innych domostw charakterystycznych dla XVIII- i XIX-wiecznego Ulsteru. To wszystko miało na celu odtworzenie emigracyjnego szlaku, upamiętnienie tych ulsterczyków, którzy zmuszeni zostali wyemigrować. Część budynków to prawdziwe okazy, część to pieczołowicie odtworzone repliki. Skansen otwarto w 1976 roku. W całej akcji szczególne zasługi miał Matthew T. Mellon i to na jego cześć nazwano Visitor Centre, centrum informacji, gdzie rozpoczyna i kończy się zwiedzanie skansenu.
To tutaj znajduje się wystawa dość obszernie omawiająca problem emigracji. Można znaleźć tu odpowiedzi na wiele pytań, a także prześledzić losy wielu emigrantów: dowiedzieć się komu udało się odnieść sukces na nowej ziemi, a kogo spotkała porażka. Bo Mellon nie był jedynym Irlandczykiem, do którego uśmiechnął się los. Amerykańscy prezydenci o irlandzkich korzeniach coś o tym wiedzą. Na terenie skansenu natrafić można także na oryginalny dom Campbellów – braci, którzy zaistnieli w USA jako kupcy. Jest tu także domostwo rodziny Hughes. Tu wychował się kolejny szczęśliwiec: John Joseph Huges, pierwszy rzymskokatolicki arcybiskup Nowego Jorku. Dzięki jego staraniom wzniesiono tam katedrę św. Patryka.
Wystawie zapewne należałoby poświęcić więcej uwagi, my jednak potraktowaliśmy ją nieco po macoszemu. To od niej powinniśmy zacząć przygodę ze skansenem, jednak poszliśmy za radą recepcjonisty. Irlandczyk wręczył nam bilety, mapkę skansenu i dorzucił radę: „idźcie od razu na zewnątrz, bo pogoda jest wspaniała. Do środka możecie wrócić później”. Oczywiście wróciliśmy, ale zapału wystarczyło nam tylko na pobieżne rzucenie okiem na opisy i ekspozycje. Czytanie tablic informacyjnych nigdy nie było moją mocną stroną. Zazwyczaj szybko mnie to nudzi. Chcę czegoś, co jest żywe, barwne, bardziej ekscytujące. I to wszystko znaleźć można poza Visitor Centre – tam, gdzie rozpoczyna się park etnograficzny. Tam, gdzie ożywa świat z XVIII i XIX wieku.
Skansen dzieli się na dwie części. Przedstawia dwa światy: Stary i Nowy. Pierwsza, ta bardziej rozległa, poświęcona jest realiom ulsterskim. Tu zobaczymy jednopokojową chatkę charakterystyczną dla ubogiej, bezrolnej społeczności. Tu trafimy na gadatliwego kowala, który chętnie wprowadzi nas w tajniki swojego rzemiosła, a jak zajdzie potrzeba, to nawet da nam wody ze zbiornika, w którym chłodzi wykute narzędzia. Niektórzy ciągle wierzą, że ta woda jest skutecznym remedium na brodawki.
Tkaczka z sąsiedniej chaty zademonstruje nam swoje rękodzieło i pokaże, że krosno wcale nie musi być takie straszne. Na budynku poczty z Mountjoy zobaczymy czerwoną wiktoriańską skrzynkę pocztową, a na wspaniale odrestaurowanym odcinku Ulster Street zapewne niejedna osoba poczuje się, jakby nagle teleportowała się do XIX wieku. Uliczka zamyka Stary Świat. Na jej końcu znajduje się bowiem port i replika Brig Union, statku, który transportował emigrantów do Ameryki. Rzecz jasna nie jest to tak rewelacyjny okaz jak Dunbrody Famine Ship, ale mimo to całkiem udana rekonstrukcja. I tu czekają na nas aktorzy, chętni, by opowiedzieć o trudach rejsu, w czasie którego zapewne niejedną osobę przy życiu trzymała tylko myśl o zbliżającym się nowym życiu. Tym lepszym.
Po opuszczeniu pokładu statku zobaczymy ulicę amerykańską, typową dla portowych miast takich jak Baltimore, Boston i Nowy Jork. Część poświęcona Nowemu Światu jest niewielka, ale klimatyczna. Tworzą ją głównie sielskie obrazy, które czasem oglądać można na amerykańskich filmach. To głównie przytulne, drewniane domki zbudowane z belek. Zobaczymy tu dwupokojowy dom – w chatach tego typu mieszkali emigranci zaraz po przyjeździe do USA. Kiedy ich sytuacja finansowa ulegała poprawie, przeprowadzali się do bardziej przestronnego domu z kilkoma pokojami. Cztery lata po wyjeździe z Irlandii Thomas zamieszkał właśnie w takiej chacie. Przyjemnie się tutaj spaceruje wśród leniwych świnek, ogrodu zielarskiego i pól kukurydzianych. W chatach czasami czekają na nas smakołyki i przy odrobinie szczęścia uda się nam skosztować placka kukurydzianego, ciasta albo wędzonego łososia.
Ulster-American Folk Park to nastrojowy park etnograficzny. To ciekawe miejsce służące jako doskonały dowód na to, że kontakt z historią nie musi być nudny, co więcej, że sama historia wcale nie musi być martwa. Przy odrobinie chęci można ją wskrzesić. Myślę, że twórcom Ulstersko-Amerykańskiego Parku Ludowego jak najbardziej się to udało.
Wszystko jak zywe, wprost jak wyjete z przeszlosci a nawet troche lepsze bo w idealnym stanie. Calosc wyglada na dosc duzy obszar i nawet tylko ogladajac zdjecia mozna dostac zawrotu glowy.
OdpowiedzUsuńJakie maciupenkie byly te stare chaty az wierzyc sie nie chce, ze mieszkalo tam kilka lub kilkanascie osob.
Niektóre budynki faktycznie są dosłownie wyjęte z przeszłości. Reszta została umiejętnie zrekonstruowana. Spacerując po części Nowy Świat naprawdę poczułam się jak w Ameryce. Urocze te drewniane chatki - proste, ale mimo wszystko przytulne i ciepłe.
OdpowiedzUsuńCałość w istocie zajmuje spory rozmiar [i ładną lokalizację] - wspaniale się tam spaceruje, kiedy pogoda dopisuje. Bardzo miło wspominam tę wycieczkę, cudnie tam było. Nawet Połówek był usatysfakcjonowany, a on nie przepada za skansenami.
Dokładnie! Urocze "miniaturki". Ja mam kuchnię, trzy pokoje, łazienkę, dwie toalety, trzy szafy, a mimo to westchnę sobie nieraz "przydałaby się większa chata!" ;) Zdaje się, że rzeczy zaczynają posiadać mnie, a nie ja je. Czasami naprawdę nie pojmuję, jak w dawnych czasach ludzie żyli w takich miniaturowych chatkach. A przecież były to czasy, kiedy rodziny wielodzietne były powszechne. Czasami w takiej chacie były dodatkowo zwierzęta hodowlane...
No ładne kwiatki z tą emigracją. Właśnie mnie uderzyłaś prosto w serce (którego tak notabene nie mam, zostało gdzieś bliżej Twoich aktualnych stron). Myślę, że Polakom w Irlandii dobrze, bo naprawdę mamy wiele ze sobą wspólnego. Ja chyba jednak cenię ich za to, co w nich inne od nas.
OdpowiedzUsuńPodobają mi się te gatki na lince, chciałabym takie mieć na dobranoc!
Zdaje się, że mamy podobne umiłowanie zwiedzania. Mnie też nudzą tablice i opisy, za to jeśli wystawa jest żywa to zupełnie co innego! Niestety zwiedzałam tak tylko raz i to właśnie w Dalkey. Świetna sprawa!
Do Ameryki chciałabym kiedyś pojechać, do tych najbardziej zapyziałych miasteczek, gdzie pobrzmiewa muzyka country.
Coś tam nas łączy z pewnością, ale prawdę powiedziawszy widzę ogromną przepaść między jednym a drugim narodem.
OdpowiedzUsuńFajne, ale z pewnością nie jest to bielizna do zadań specjalnych. Jeszcze tylko szlafmyca na głowę i mamy zestaw antygwałtowy ;)
W Dalkey było super, śmiałam się bez przerwy. Myślę, że spodobałoby Ci się także na statku Dunbrody, w tym opisanym skansenie, a także w Bunratty Castle and Folk Park, bo tam zwiedzanie odbywa się na zasadzie interakcji.
Mnie jeszcze nie udało się dotrzeć do Ameryki [Połówkowi tak]. Chciałabym kiedyś zobaczyć Golden Gate i pomieszkać przez jakiś czas w boskiej Montanie.
PS. Wytargam Cię kiedyś za uszy - Ty już wiesz za co! Jeszcze dziś postaram się napisać maila, najpóźniej jutro.
Jak zwykle ciekawa wycieczka, za którą dziękuję :)
OdpowiedzUsuńNie wiedziałam, ze mamy z Irlandczykami tyle wspolnego
Ty znasz lepiej Irlandczyków, więc pewnie masz rację.
OdpowiedzUsuńA bielizna do zadań specjalnych to jaka?;)Albo do jakich zadań?;) E no, głowy bym nie ubierała. Spodenki i koszulka na ramiączkach. W Polsce jest siostra zakonna, która takie piżamy szyje, są potwornie drogie.
Golden Gate też chciałabym zobaczyć. Czemu akurat Montana?
P.S. Świetnie! Bo będziesz musiała to zrobić osobiście!:D
To tylko moje subiektywne odczucia - rezultat prawie siedmioletniego obcowania z nimi.
OdpowiedzUsuńTo taka bielizna, o której nie wypada pisać na ogólnodostępnym - uchodzącym za grzeczny - blogu :) Wierzę jednak, że Twoja wyobraźnia stanie na wysokości zadania i podsunie Ci odpowiednie obrazki :) Fajna ciekawostka z tą zakonnicą, ciekawa jestem, czy ma wielkie wzięcie [bielizna nie zakonnica] ;)
Czemu Montana? Między innymi dlatego, że jest niesamowicie piękna, mało zaludniona i stosunkowo mało skażona przez cywilizację. A tamtejsze prerie wydają się być idealne do jazdy konnej :) Tylko te niedźwiedzie grizzly...
PS. Targanie za uszy dostarcza średniej przyjemności... masochistko!
Nie ma za co dziękować, Ewo. Cieszę się, że są ludzie, którzy chcą czytać to, co piszę :)
OdpowiedzUsuńMiłego weekendu dla Waszej trójki.
Uhm, aż się boję co Ci po głowie chodzi, skoro na grzecznym blogu nie wypada o tym pisać;)
OdpowiedzUsuńNie wiem jak wielkie ma wzięcie, ale siostrzyczka była kiedyś w telewizji w programie i opowiadała o swojej twórczości. Skoro szyje, to pewnie wzięcie ma.
Czy to możliwe, żeby Ameryka była mało skażona przez cywilizację? Lubisz jeździć konno?
P.S. Oj tam. Wierzę w Twoje dobre serce!
Wyszły Ci o wiele bardziej korzystne fotografie niż mnie gdy tam byłem dwukrotnie :) A i pogodę też mieliście lepszą.Tobie zajęło moment aby upchać dwa światy tegoż skansenu w jednym wpisie, a ja męczę się niemiłosiernie z moimi i jak na razie końca nie widać :) W miarę szybka i treściwa relacja - takie [pomimo że ja uprawiam inny rodzaj pisania ;)] również lubię. Tak sobie myślę i mi wychodzi, że nadawałabyś się chyba do gazety :) Nie myślałaś nigdy o jakiś na przykład kąciku w National Geographic Traveler albo innym Voyage'u? ;)
OdpowiedzUsuńZdjęcia całkiem ok, choć w rzeczywistym rozmiarze prezentują się znacznie lepiej. Niestety ten cholerny Onet znów zaczął wymuszać zmniejszenie formatu moich fotek, a to mnie naprawdę irytuje.
OdpowiedzUsuńPogodę mieliśmy piękną, to było lato.
Faktycznie - nasze style pisania różnią się od siebie, też to zauważyłam. Ja staram się nie przeładować postów datami, faktami i historią, lecz skupić się na istocie, na tym, co według mnie jest najważniejsze. Mam też silną tendencję do zamieszczania swoich wrażeń, pobudek, które mnie skłoniły do takiego wyjazdu, etc. Wiem, że wiele osób nie lubi zbyt historycznych opisów naszpikowanych datami i nazwiskami, bo to wszystko tak naprawdę mogą znaleźć w prawie każdym przewodniku i w ogóle w sieci. Ludzie często wchodzą na dany blog, bo chcą poczytać o subiektywnym spojrzeniu, a nie o czymś, co zostało spisane z książek. Takie słuchy mnie doszły - prawdę powiedziawszy ja również tego szukam w innych, szczególnie tych zagranicznych, blogach.
Chyba nie :) Ja myślę sobie tak: gdybym była taka dobra w pisaniu - jak to niektórzy sugerują - to już dawno byłabym sławna ;) A skoro nie jestem, to pewnie niczym się nie wyróżniam :) Wiem, że takie myślenie przypomina nieco narzekania biedaka marudzącego Bogu, że nie ma pieniędzy, że dobrze by było, gdyby pomógł mu w zdobyciu fortuny. Bóg się w końcu zezłościł i zagrzmiał: a może byś kupił chociaż bilet loteryjny?
Często przecież jest tak, że losowi trzeba pomóc, a nie czekać z założonymi rękoma.
Tak więc odpowiedź na Twoje pytanie brzmi: nie, nie myślałam i nic w tym kierunku nie robiłam.
Pozdrawiam serdecznie Supertrampa :)
Coś w tym jest Taito - najpewniej dobrze prawisz :) Czasami zastanawiam się, czy nie skrócić tekstów, bo po pierwsze być może udałoby się przez to wygenerować większy ruch na blogu, a po drugie byłaby szansa aby nadgonić wszystkie zaległości. Chyba trzeba by wypośrodkować zawartość tekstu, czyli odpowiednia dawka, jakiś przynajmniej zarys historyczny, tak by było mniej więcej pojęcie o co chodzi + własne odczucia i spostrzeżenia.
OdpowiedzUsuńTaito: ,, losowi trzeba pomóc, a nie czekać z założonymi rękoma.'' Dokładnie o coś takiego mi chodzi, tzn. jestem zdania, że jakbyś tylko komuś złożyła propozycję (nie patrzeć na dumę, honor, że się o coś prosi ;)) to na pewno coś by się z tego urodziło. Oczywiście jeśli tylko byś chciała i znalazła na to czas.
pozdrawiam i lecę do Birr. :)
Ćwirku, rób tak, jak Ty chcesz. Ja lubię czytać Twojego bloga i będę to nadal robić bez względu na to, jaką formę przyjmie. Po prostu masz w sobie coś, co budzi moją sympatię. Masz naturalny, nienapuszony styl i ja to doceniam.
OdpowiedzUsuńDłuższe teksty zdecydowanie wymagają większego nakładu czasu i pracy, a z tym różnie bywa.
Ja jestem dość niesforna, nie wiem, czy dobrze by mi się pracowało "pod kimś". Wiesz przecież, jaką fajną swobodę daje blog - piszesz w takim stylu, w jaki Ci pasuje, nikt Cię nie cenzuruje, nie redaguje Twoich tekstów, nie narzuca limitu słów i nie wyznacza terminów. Podoba mi się ta swoboda, nie wiem, czy umiałabym z niej zrezygnować. Tak czy inaczej, bardzo Ci dziękuję za Twoją wiarę w moje możliwości i za każde dobre słowo. To bardzo podbudowujące :)
Zgadza się, napisanie dłuższego tekstu, przynajmniej w moim wypadku, wymaga znacznie większej ilości czasu, co patrząc od strony zaległości, może trochę frustrować.
OdpowiedzUsuńA to chyba ludzie piszący własnego bloga tak mają, że chcieliby cały czas być panami własnego losu. Ja również, tylko czasami zastanawiam się, jakby to było pracować gdzieś jako redaktor lub felietonista i czy dałbym w ogóle radę, bo niestety z systematycznością u mnie krucho - zakładając oczywiście, że podołałbym merytorycznie oraz stylowo.
W tej kwestii pomyślałem o Tobie, bo wydajesz mi się bardzo właściwą osobą, która pisze lekko, mądrze i przyjemnie i fajnie byłoby wyjść z tym pisarskim talentem do ludzi, pokazać się szerszej publiczności - czy to przez gazetę (jako felietonistka) czy przez własną książkę. Wydaje się, że odzew na jakąkolwiek propozycję w tym kierunku z Twojej strony byłby gwarantowany ;)
rzecz jasna decyzja należy do Ciebie. Ja tylko sugeruję.
:)
Mądrzejsze i ciekawsze ode mnie osoby próbowały wydać książkę i im się nie udawało. Nie jest łatwo w tym temacie. Tu też - jak wszędzie zresztą - potrzebny jest łut szczęścia. Kto wie, co przyniesie przyszłość? Nie twierdzę, że nigdy nie napiszę książki. Nie wiem tego. Po prostu na razie się tym nie interesowałam i nie myślałam o tym poważnie. Nie wiem, czy byłaby to inicjatywa warta zachodu - skoro mój blog nie ma nie wiadomo jak wielkiej poczytności, to nie jestem pewna, czy książka znalazłaby rynek zbytu.
OdpowiedzUsuńBycie panią własnego losu bardzo mi odpowiada. Nie lubię się podporządkowywać, jestem nieco nieujarzmiona. Niczym mustang ;) Czasami miewam duże natchnienie i wtedy potrafię napisać nawet dwa posty na dzień. Innym razem nie piszę całymi tygodniami. I to mi się średnio podoba, ale nic na siłę przecież.