Pokazywanie postów oznaczonych etykietą hrabstwo Tyrone. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą hrabstwo Tyrone. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 14 marca 2013

Ulster-American Folk Park - tam, gdzie ożywa przeszłość


Kiedyś, wracając z Irlandii Północnej do naszego hrabstwa, minęliśmy znak prowadzący do Ulster-American Folk Park, skansenu poświęconego tematyce XVIII- i XIX-wiecznej emigracji mieszkańców Ulsteru do Ameryki. Zmrok już zapadał, atrakcja była dawno zamknięta, a my mieliśmy za sobą dwie godziny jazdy i w perspektywie jeszcze jakieś trzy zanim postawimy nogę w naszym domu. Nie było zatem najmniejszej szansy, by zwiedzić skansen. Z żalem w oczach popatrzyłam na ten znak. „Kiedyś tu wrócę” - pocieszyłam się w myślach, wyczuwając podświadomie, że to jest „moje” miejsce.



Co łączy Irlandię z Ameryką? Przede wszystkim Irlandczycy. W kraju Wuja Sama irlandzka diaspora jest wyjątkowo liczna. Ameryka od zawsze była takim cudownym magnesem przyciągającym Irlandczyków. Krajem, który jawił się tubylcom jako Ziemia Obiecana, państwem, w którym znajdują się nie tylko podpowiedzi, ale i środki do zdobycia sukcesu.



Emigracja jest mocno wpisana w irlandzką przeszłość, dlatego wielu tubylców doskonale rozumie sytuację Polaków. Właśnie dlatego często spotykałam się ze zrozumieniem mieszkańców wyspy. „Polacy i Irlandczycy mają ze sobą wiele wspólnego” – często słyszałam z ust wyspiarzy. Zarówno jedni jak i drudzy wiedzą, co znaczy spakować się pewnego dnia, rzucić ostatnie spojrzenie na rodzinne strony i wyjechać. Dlatego nie zdziw się, Czytelniku, jeśli któregoś dnia przy pincie piwa będziesz opowiadać tubylcowi o swoich rozterkach, a on w jednym zdaniu „I’ve been there” zawrze całą swoją empatię: Rozumiem Cię. Wiem, o czym mowa. Też przez to przechodziłem.



Kiedy w 1818 roku mały Thomas u boku swoich rodziców opuszczał Camp Hill, skromną, niewielką chatkę, w której urodził się pięć lat wcześniej, zapewne nie bardzo zdawał sobie sprawę, że to jeden z najważniejszych dni w jego krótkim życiu. Rodzice najwyraźniej dość mieli gorzkiej egzystencji, skoro zdecydowali się porzucić ziemię przodków. Pewnego dnia po prostu opuścili swoje rodzinne strony. Poszli w ślady wielu innych Irlandczyków. Małemu Thomasowi być może powiedzieli, że zabierają go do lepszego świata. Wśród licznych pasażerów spędzili na statku kilka długich tygodni, zanim pokonali Atlantyk i znaleźli się w nowej rzeczywistości w Pensylwanii. Z upływem lat młody emigrant wykształcił się i wykrystalizował swoje plany na przyszłość. Nie chciał być farmerem, chciał kariery. Upór i ambicja pomogły mu w osiągnięciu celu. Thomas został prawnikiem, później sędzią, a na koniec założycielem cenionego Mellon Bank. Umarł w USA w swoje 95. urodziny. Wiedział, co oznacza american dream. Domyślam się, że odszedł jako człowiek spełniony, zastanawiam się tylko, czy jako Amerykanin czy też Irlandczyk?



Dzięki zaradności Thomasa jego potomkowie mieli ułatwiony start w życie. Z kolei dzięki ich wysiłkom kilkadziesiąt lat później rozpoczęto proces odrestaurowania rodzinnej chatki Thomasa pozostawionej na irlandzkiej ziemi. W efekcie nie tylko odnowiono dom nestora rodu Mellonów, lecz w jego sąsiedztwie utworzono wiele innych domostw charakterystycznych dla XVIII- i XIX-wiecznego Ulsteru. To wszystko miało na celu odtworzenie emigracyjnego szlaku, upamiętnienie tych ulsterczyków, którzy zmuszeni zostali wyemigrować. Część budynków to prawdziwe okazy, część to pieczołowicie odtworzone repliki. Skansen otwarto w 1976 roku. W całej akcji szczególne zasługi miał Matthew T. Mellon i to na jego cześć nazwano Visitor Centre, centrum informacji, gdzie rozpoczyna i kończy się zwiedzanie skansenu.




To tutaj znajduje się wystawa dość obszernie omawiająca problem emigracji. Można znaleźć tu odpowiedzi na wiele pytań, a także prześledzić losy wielu emigrantów: dowiedzieć się komu udało się odnieść sukces na nowej ziemi, a kogo spotkała porażka. Bo Mellon nie był jedynym Irlandczykiem, do którego uśmiechnął się los. Amerykańscy prezydenci o irlandzkich korzeniach coś o tym wiedzą. Na terenie skansenu natrafić można także na oryginalny dom Campbellów – braci, którzy zaistnieli w USA jako kupcy. Jest tu także domostwo rodziny Hughes. Tu wychował się kolejny szczęśliwiec: John Joseph Huges, pierwszy rzymskokatolicki arcybiskup Nowego Jorku. Dzięki jego staraniom wzniesiono tam katedrę św. Patryka.



Wystawie zapewne należałoby poświęcić więcej uwagi, my jednak potraktowaliśmy ją nieco po macoszemu. To od niej powinniśmy zacząć przygodę ze skansenem, jednak poszliśmy za radą recepcjonisty. Irlandczyk wręczył nam bilety, mapkę skansenu i dorzucił radę: „idźcie od razu na zewnątrz, bo pogoda jest wspaniała. Do środka możecie wrócić później”. Oczywiście wróciliśmy, ale zapału wystarczyło nam tylko na pobieżne rzucenie okiem na opisy i ekspozycje. Czytanie tablic informacyjnych nigdy nie było moją mocną stroną. Zazwyczaj szybko mnie to nudzi. Chcę czegoś, co jest żywe, barwne, bardziej ekscytujące. I to wszystko znaleźć można poza Visitor Centre – tam, gdzie rozpoczyna się park etnograficzny. Tam, gdzie ożywa świat z XVIII i XIX wieku.



Skansen dzieli się na dwie części. Przedstawia dwa światy: Stary i Nowy. Pierwsza, ta bardziej rozległa, poświęcona jest realiom ulsterskim. Tu zobaczymy jednopokojową chatkę charakterystyczną dla ubogiej, bezrolnej społeczności. Tu trafimy na gadatliwego kowala, który chętnie wprowadzi nas w tajniki swojego rzemiosła, a jak zajdzie potrzeba, to nawet da nam wody ze zbiornika, w którym chłodzi wykute narzędzia. Niektórzy ciągle wierzą, że ta woda jest skutecznym remedium na brodawki.




Tkaczka z sąsiedniej chaty zademonstruje nam swoje rękodzieło i pokaże, że krosno wcale nie musi być takie straszne. Na budynku poczty z Mountjoy zobaczymy czerwoną wiktoriańską skrzynkę pocztową, a na wspaniale odrestaurowanym odcinku Ulster Street zapewne niejedna osoba poczuje się, jakby nagle teleportowała się do XIX wieku. Uliczka zamyka Stary Świat. Na jej końcu znajduje się bowiem port i replika Brig Union, statku, który transportował emigrantów do Ameryki. Rzecz jasna nie jest to tak rewelacyjny okaz jak Dunbrody Famine Ship, ale mimo to całkiem udana rekonstrukcja. I tu czekają na nas aktorzy, chętni, by opowiedzieć o trudach rejsu, w czasie którego zapewne niejedną osobę przy życiu trzymała tylko myśl o zbliżającym się nowym życiu. Tym lepszym.



Po opuszczeniu pokładu statku zobaczymy ulicę amerykańską, typową dla portowych miast takich jak Baltimore, Boston i Nowy Jork. Część poświęcona Nowemu Światu jest niewielka, ale klimatyczna. Tworzą ją głównie sielskie obrazy, które czasem oglądać można na amerykańskich filmach. To głównie przytulne, drewniane domki zbudowane z belek. Zobaczymy tu dwupokojowy dom – w chatach tego typu mieszkali emigranci zaraz po przyjeździe do USA. Kiedy ich sytuacja finansowa ulegała poprawie, przeprowadzali się do bardziej przestronnego domu z kilkoma pokojami. Cztery lata po wyjeździe z Irlandii Thomas zamieszkał właśnie w takiej chacie. Przyjemnie się tutaj spaceruje wśród leniwych świnek, ogrodu zielarskiego i pól kukurydzianych. W chatach czasami czekają na nas smakołyki i przy odrobinie szczęścia uda się nam skosztować placka kukurydzianego, ciasta albo wędzonego łososia.




Ulster-American Folk Park to nastrojowy park etnograficzny. To ciekawe miejsce służące jako doskonały dowód na to, że kontakt z historią nie musi być nudny, co więcej, że sama historia wcale nie musi być martwa. Przy odrobinie chęci można ją wskrzesić. Myślę, że twórcom Ulstersko-Amerykańskiego Parku Ludowego jak najbardziej się to udało.