Pokazywanie postów oznaczonych etykietą lato. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą lato. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 19 października 2023

Pobyt w najbardziej odosobnionym hotelu Irlandii - mieszczuchy dostają lekcję życia na wyspie Tory



Ostatnie chwile w latarni Fanad były rozprawianiem się z zawartością lodówki. Jako że przez minione dni nie zużyliśmy całego przywiezionego prowiantu, nasze śniadanie polegało na dojadaniu resztek, których nie chcieliśmy wieźć ze sobą na wyspę Tory, będącą naszym następnym punktem urlopowego programu.


Jako że w latarni nie było żadnego kociego ani psiego rezydenta, chcąc nie chcąc, w plecaku wylądował niezbędnik każdego Polaka-cebulaka, czyli zapas kiełbasy, z którą Połówek nie zdążył jeszcze się rozprawić. Ewidentnie przeliczył swoje możliwości - ja byłam wówczas świeżo upieczoną i dumną wegetarianką, zatem na moją pomoc nie mógł liczyć. 


Dlaczego o tym wspominam? Bo ta kiełbasa będzie mieć kluczowe znaczenie, o czym niedługo przeczytacie. 


Na Tory, najbardziej odległą wyspę Irlandii, leżącą kilkanaście kilometrów od brzegu Donegalu, można dostać się promem z miejscowości Magheroarty. Jeśli jesteś dorosłym mieszkańcem wyspy zapłacisz 10€, jeśli obcym - "jedynie" 28€ za bilet w dwie strony. 


Tu warto dodać, że port w Magheroarty jest portem pływowym, co oznacza, że czasami rejsy mogą zostać niespodziewanie odwołane. Warto tego pilnować, ale nawet jeśli się zagapicie i zapomnicie, a łódź nie wypłynie, możecie miło spędzić czas na tamtejszej plaży, podziwiając Tory z daleka. 


To zdecydowanie jedna z najładniejszych irlandzkich plaż - tony i kilometry złocistego piasku, choć i tu trzeba mieć się na baczności w czasie pływania ze względu na prądy strugowe. Ratownika nie ma, więc każdy pływa na własną odpowiedzialność. 




Statek jest promem przeznaczonym wyłącznie dla pieszych pasażerów, nie można zabrać na jego pokład samochodu. Zresztą, Tory jest tak kompaktową wyspą, że nie jest on do niczego potrzebny. Cały jej urok polega na tym, że można ją obejść w ciągu jednego dnia, a w te najbardziej malownicze zakątki i tak byście nie dotarli żadnym autem. 


Szczęście dopisywało nam podwójnie, bo choć dno zatoki było w dużej mierze odsłonięte, to jednak było wystarczająco dużo wody, by łódź mogła płynąć. A jakby tego było mało, od samego rana towarzyszyło nam intensywne słońce. 


Pasażerów było całkiem sporo, zdecydowanie więcej niż miejsc siedzących, więc jeśli komuś szczególnie zależy na tym, by siedzieć w czasie rejsu, który w naszym przypadku trwał godzinę bez trzech minut, to powinien zjawić się odpowiednio wcześnie.


Mnie akurat to nie przeszkadzało, bo ja na każdej łodzi zawsze zachowuję się jak nawiedzona - jakbym widziała morze po raz pierwszy w życiu. Nie wiedział tego jednak siedzący za mną dżentelmen, który zaproponował mi, abym sobie usiadła (na jego miejscu, nie na jego kolanach), co było oczywiście bardzo miłe, ale odmówiłam mu, argumentując, że wolę jednak stać niż siedzieć (że nie wspomnę, o ile łatwiej robi się wtedy zdjęcia). Ostatecznie sam uznał wyższość stania nad siedzeniem, bo chwilę później dołączył do mnie i innych stojących, stwierdzając, że już się wystarczająco wysiedział w samochodzie. I w ten oto sposób, opierając się o reling, spędziliśmy resztę tej przyjemnej przeprawy. 


Godzinę później, o 12;30, już byliśmy na wyspie i zmierzaliśmy do hotelu, w którym zarezerwowaliśmy nocleg. I tu po raz pierwszy spotkało nas małe rozczarowanie - pokój, który według Bookingu miał być gotowy już od 12:00, nie był. Dowiedzieliśmy się za to, że za jakieś pół godziny może być do naszej dyspozycji. Dzielnie przyjęliśmy to na klatę, to w końcu tylko 30 minut, i udaliśmy się do zachęcająco wyglądających "separatorów covidowych" umieszczonych przed hotelem, gdzie zamówiliśmy kawę i ciacho, aby umilić sobie to półgodzinne oczekiwanie na pokój. 



Powiadam Wam, że był to świetny pomysł, bo zarówno kawa jak i ciasto były wyborne, przez co jeszcze bardziej pozytywnie wpłynęły na nasze samopoczucie. Po posiłku, z którym wcale się nie spieszyliśmy, ponownie usłyszeliśmy te same słowa: pokój jeszcze niegotowy, a do tego zapewnienie, że pokojówka zajmie się nim w pierwszej kolejności - mimo że nie robiliśmy problemu z tego powodu. Nawet gdybyśmy chcieli, to i tak byliśmy zbyt rozleniwieni tą anielską przekąską. 


Dłuższe siedzenie przed hotelem nie miało jednak większego sensu, zaczęliśmy więc kierować się do pobliskiego sklepiku, aby uzupełnić zapas wody. Mieliśmy bowiem ambitny i intensywny plan zwiedzania na ten dzień - kilkanaście kilometrów w prażącym słońcu, w zasadzie bez większych szans na schowanie się przed nim. Tory jest praktycznie bezdrzewna. 


Jako że dopiero co zjedliśmy po kawałku ciasta, nie czuliśmy potrzeby kupowania czegokolwiek do jedzenia na nasz dalszy pobyt - wzięliśmy jedynie trzy butelki wody, co łącznie dało nam trzy litry, a po jakieś inne zachcianki mieliśmy wrócić do sklepu później. W swojej genialności nie przyszło nam, rozpuszczonym mieszczuchom, do głowy, że to jest wyspa "na środku" Atlantyku - że tu życie płynie inaczej, wolniej, w swoim tempie.


Pokój, do którego ostatecznie dostaliśmy się o drugiej, okazał się mocno rozczarowujący. Poczułam się jak ofiara PhotoShopa. Na zdjęciach pokoje wyglądały skromnie, ale czysto i ładnie. Tymczasem nasz miał brudny i poplamiony dywan, stare biurko z wieloma śladami po gorących kubkach, okropnie niewygodny i umorusany fotel. A do tego wystrój bardzo... włoski. Gdzie rzucisz okiem, tam... włoski! Na boku wanny - długie włosy. W kubku (!) koło czajnika dwa krótkie włosy. 


Dobrze chociaż, że pościel była świeża i czysta. Mimo wszystko łóżka jednak pozostawiały trochę do życzenia. Kiedy wieczorem leżałam w swoim (jednoosobowym) i patrzyłam na to dwuosobowe Połówka, naprzeciwko mnie, dostrzegłam coś, czego wolałabym nie widzieć: plamy na jego lambrekinie łóżkowym. Ta część pościeli na pewno nie była zmieniana po każdym gościu, ani nawet drugim. Myślę, że z powodzeniem można by było wyizolować z niej kilka profili DNA: dziwne plamy i krótkie włoski (nawet nie chcę wiedzieć jakiego pochodzenia), a spod materaca, który nieco się przesunął, wystawały kawałki chipsów. Smacznych snów ;) 


W łazience zepsuty kurek z zimną wodą, kręcił się wokół własnej osi, ale woda z niego nie leciała, z kolei z zaworu z gorącą płynęła jedynie chłodnawa woda. I to się już nie zmieniło przez cały nasz pobyt. Ponieważ jednak gorącą wodę mieliśmy jedynie po zagotowaniu w czajniku, to nie było też potrzeby korzystania z zepsutego pokrętła z zimną. 


W hotelu jest kilkanaście pokoi z łazienką, w tym niektóre na piętrze. Nad nami mieszkały słonie. Tak ich nazwaliśmy na prywatny użytek. Rodzina z dziećmi, która wydawała takie dźwięki i tak tupała, że z powodzeniem można ich było wziąć za stado ryczących słoni, i doprawdy nikt nie mógłby mieć o to pretensji. 


Tak się szczęśliwie złożyło, że pokojowy sufit wytrzymał te wstrząsy na poziomie 2-3 w skali Richtera, za to w drodze powrotnej z klifów z hukiem runął nasz światopogląd ;) Kiedy styrani tą wędrówką jak sandały Włóczykija, z gardłem wysuszonym jak piasek Sahary, stanęliśmy późnym popołudniem u progu wyspiarskiego sklepiku, zastaliśmy złowrogą pustkę. Taką samą, jaką mieliśmy w swoich brzuchach. 


Przy wymownej ciszy, a w zasadzie to melodii kiszek odgrywających nam marsza pogrzebowego, dotarliśmy ostatkiem sił do hotelu. Po zapasach wody nic już nam nie pozostało. Spacerując po rozgrzanej Tory, wypiliśmy wszystko, co do ostatniej kropli. Pragnienia i apetytu mógłby nam pozazdrościć sam smok wawelski. 


Ratunku szukaliśmy w hotelu u recepcjonistki, licząc na to, że uda nam się coś przekąsić - okazało się jednak, że hotelowa restauracja nie dość, że jeszcze nie jest otwarta, to do tego jest już całkowicie zarezerwowana. Padł na nas blady strach, bo to oznaczało przymusową głodówkę przez co najmniej 15 godzin, aż do śniadania na drugi dzień. Piętnaście godzin z wysuszonym gardłem, z burczącym brzuchem - jak żyć, panie premierze? 


Kiedy staliśmy tak jak dwa słupy soli i  układaliśmy w głowie testament, podeszła do nas starsza pani (jak się później okazało, Mary, właścicielka hotelu) i spytała, czy może w czymś pomóc. Błyskawicznie wyłuszczyłam jej całą sytuację, że głodni, że spragnieni, że sklepik zamknięty, że restauracja już zarezerwowana, że nie ma już dla nas ratunku i że może być ostatnią osobą, z którą rozmawiamy. 


Mary, dwukrotnie ode mnie starsza, zapytała jedynie, czy jesteśmy gośćmi hotelowymi, i w uspokajającym geście położyła mi dłoń na przedramieniu. Byłam niemal przekonana, że zaraz śpiewnym tonem popłyną z jej ust słowa piosenki Swedish House Mafia: "Don't You Worry, don't you worry, child, see heaven's got a plan for you..." 


I niczym anioł zesłany prosto z niebios powiedziała, że restauracja co prawda jest zarezerwowana, ale jeśli teraz wybierzemy coś z menu, to kucharz nam to ugotuje jeszcze przed otwarciem restauracji - będziemy musieli tylko zjeść i zwolnić stolik, zanim przyjdą goście (ale to akurat był najmniejszy problem - w tamtym momencie zjadłabym konia z kopytami, a jednocześnie pobiła rekord Guinnessa w prędkości. I pewnie poprosiła jeszcze o źrebaka na deser). 


To, co się z kolei działo w hotelowym pokoju, zaraz po otrzymaniu tej informacji, stanowi jeden z najbardziej wstydliwych momentów mojego życia. Zaraz po przekroczeniu drzwi naszego pokoju rzuciliśmy się jak dwa wygłodniałe psy na tę kiełbasę, którą przywieźliśmy ze sobą z latarni. Szlag trafił mój prawie trzymiesięczny detoks od mięsa. Z wielkim apetytem opędzlowałam kiełbasę Połówka. Ten zaś, zrywając boki ze śmiechu ("to co, wegetarianizm kończy się tam, gdzie zaczyna się prawdziwy głód?"), wyjął telefon i zaczął robić mi zdjęcia jak największa hiena cmentarna. Gdybym była celebrytką, a on śledzącym mnie papparazzo, oglądalibyście je teraz na Pudelku prawdopodobnie pod jakimś clickbaitowym tytułem. 


Może nie był to największy kawałek kiełbasy, ale swoją rolę spełnił - uciszył grające kiszki. Z depresyjnego marsza pogrzebowego przerzuciły się bowiem na żwawego marsza Mendelsona. To z kolei pozwoliło nam we względnym komforcie doczekać na wybrane potrawy. 


Całe, dość stresujące doświadczenie, wyszło nam ostatecznie na plus - mieliśmy bowiem całą zamkniętą restaurację tylko dla siebie i dedykowaną obsługę pani kelnerki, która ewidentnie stawała na rzęsach, abyśmy czuli się dobrze zaopiekowani. Było klimatycznie, nastrojowo i na wysokim poziomie: z zapalonymi świecami, z bukietem świeżych lilii, z błyszczącą zastawą... Potrawy zaś to było prawdziwe niebo w gębie. Ja zamówiłam zupę i makaron, Połówek: chowder, purée ziemniaczane z kurczakiem i krążkami cebulowymi. Skusiliśmy się też na kawałek ciasta. Wszystko było W Y B O R N E. Na koniec serdecznie podziękowaliśmy za tę jakże miłą przysługę, zostawiliśmy 11 euro napiwku za posiłek, który kosztował nas niecałe 60 euro, i pochwaliliśmy kucharza. Pani kelnerka odpowiedziała, że zaraz mu to przekaże, bo to jego drugi dzień w nowej pracy i z pewnością przyda mu się taki pozytywny komentarz. 


Podsumowując tę opowieść: wyspa Tory zdyscyplinowała nas niczym bezmyślne dzieci. W miejscach takich jak to, życie toczy się inaczej, o czym ludzie tacy jak my, mieszczuchy świeżo wyciągnięci z wyścigu szczurów, wydają się zapominać. 


Ci, którzy wychowali się tu od maleńkości, nie znają innego życia. Nikt codziennie nie przypomina małym dzieciom, by nie rozmawiały z nieznajomymi. Tu małe dzieci wychowuje cała wioska w myśl piosenki Majki Jeżowskiej - "Wszystkie dzieci nasze są". 


Kiedy pierwszego dnia szliśmy na klify, na środku drogi zatrzymał się mały chłopiec na rowerku (w zasadzie to się przewrócił), by spytać, czy może widzieliśmy jego tatę, bo właśnie go szuka. W istocie, mijał nas tajemniczy brunet na quadzie popołudniową porą, mały potwierdził, że to jego tata, więc wskazałam mu drogę do centrum wyspy, gdzie znajduje się hotel. 


Jako zdeklarowana mizantropka sama nie byłam pewna, czy zazdrościć mu, czy też współczuć. Najwyraźniej nikt go jeszcze nie uświadomił, że ludzie są źli, a świat nie jest bajkowy. 


 

 

***

Więcej wpisów o fascynującej wyspie Tory znajdziecie poniżej:

1. Wstęp - tu

2. Muzyka i malarstwo w życiu jej mieszkańców - tutaj

3. Król Tory, wierzenia, zabobony i przesądy - tu 

4. Niesamowita historia o tym, jak powstał jedyny na wyspie hotel - tu

piątek, 8 września 2023

Ukrop

Jedź do Irlandii, mówili.

Będzie fajnie, mówili.

Tam jest chłodny klimat, mówili.

Spodoba ci się, mówili.

Siedemnaście lat później...

Irlandia, wrzesień roku pańskiego 2023:

poniedziałek: 26°

wtorek: 25°

środa: 26°

czwartek: 27°

piątek: 29°

Jest jednak światełko w tunelu - idzie ochłodzenie:

sobota: 25°

niedziela: 23°

A do tego parno i duszno.

Jak mówię, że jest kurewsko gorąco, to znaczy, że NAPRAWDĘ tak jest! I nie ma w tym ani krzty przesady.

Wracamy późnym popołudniem rozgrzanym vanem, Boss ociera ręką pot spływający z czoła i mówi: "This heat is INTENSE!" - co można luźno przetłumaczyć jak: gorąco niczym w kotle czarownicy (no dobra, ułańska fantazja się we mnie znów odezwała, nie wyraził się tak poetycko, taki z niego Leśmian jak ze mnie baletnica...) I dodaje: jak żyję, nie pamiętam takiego gorącego września.

Że nie wspomnę, jaki bałagan w głowie robi człowiekowi taka nietypowa pogoda - wydaje ci się, że jest lato, a potem, kiedy nagle po 20:30 zapada zmrok, uświadamiasz sobie, że lato to już było, teraz przecież jest wrzesień!

W dni takie jak ten praca powinna być ustawowo zakazana!

Za olbrzymi sukces poczytuję sobie przeżycie tego dnia. Dwa zimne prysznice już za mną, trzeci zapewne przed położeniem się do łóżka. A noc ma być ciepła. Już nawet koty przestały ze mną spać i każdy szuka chłodnego skrawka podłogi. 

Zapisuję ku pamięci, może kiedyś jacyś naukowcy z przyszłości dokopią się do tych moich zapisków i okażą się one wielce pomocne przy analizowaniu zmian zachodzących w naszym klimacie. 

Jeśli tak ma wyglądać piekło, to może jeszcze nie jest za późno na nawrócenie się?

To napisała Wasza spragniona dżdżu,

Kania

czwartek, 11 sierpnia 2022

Baby, it's HOT outside!

Kiedy tak czytam mój ostatni wpis na blogu, mam wrażenie, że upłynęła od niego cała wieczność - że sytuacja, którą opisywałam, miała miejsce w zupełnie innej rzeczywistości. W zupełnie innych latach.

Czuję się przez to nieco zobowiązana do sprostowania moich zapisków, bo można by odnieść wrażenie, że ze wspomnianego wpisu wyłania się obraz nędzy i rozpaczy: listopadowy ziąb, melancholijna szaruga i strugi rzęsistego deszczu. A prawda jest zupełnie inna.

Jest jedenasty dzień sierpnia, a ja nie widziałam deszczu od dobrych dziesięciu dni.

Wszystko wskazuje na to, że lato nie powiedziało jeszcze ostatniego słowa i nie ma zamiaru dać się zdetronizować jesieni. Wygląda to trochę tak, jakby honor lata został niebezpiecznie naruszony. Te wszystkie utyskiwania na to jakie brzydkie, jakie kiepskie, jakie chłodne zaowocowały butnym: "co, że niby ja nie potrafię?! Potrzymajcie mi tylko piwo!"

A zatem, jako Wasza osobista pogodynka, donoszę Wam, że irlandzkie lato też POTRAFI.

(czy ktoś tu coś mówił o jakimś zimnym piwie, które trzeba "potrzymać"? Jakby co - zgłaszam się na ochotnika!)

A jak się to objawia? Następująco: termometr wskazuje 29 stopni na zewnątrz i tylko niewiele mniej wewnątrz. To jeden z tych dni pod tytułem "quiet day at the office", więc korzystając z tego, że Boss kazał mi się oszczędzać, kończę pracę jakieś pół godziny wcześniej i z ulgą wracam do domu.

Idę pod prysznic. Maksymalnie odkręcam kurek z ZIMNĄ wodą i myślę sobie: "dlaczego ta woda jest taka CIEPŁA?!". Dopiero po kilku dobrych minutach udaje mi się odpowiednio schłodzić.

Jako samozwańcza księżniczka (a raczej dzidzia-piernik) zakładam na siebie pudroworóżową falbaniastą sukienkę, darując sobie jakąkolwiek bieliznę, a niedługo później i tak mam wrażenie, że mam na sobie o jedną warstwę za dużo. Mokre włosy spływające mi po plecach przynoszą tylko chwilową ulgę. Wkrótce i one przybierają temperaturę rozgrzanych pleców i bardziej grzeją, niż schładzają.

Do łóżka kładę się nago, a w nocy i tak wiję się jak piskorz. Śpię, jakbym miała ciężkie grzechy na sumieniu i śmierć miliona niewiniątek.

W czasie snu przemierzam długie kilometry w nadziei znalezienia chłodnego skrawka materiału. Rano zaś - tu nie ma żadnego zaskoczenia - czuję się, jakbym właśnie wróciła z pracy w kamieniołomach, a nie wybudziła się z siedmiogodzinnego snu. Nawet dziwne, że nie dokuczają mi zakwasy i nie bolą łydki.

W ciągu dnia przemykam zaciemnionymi alejkami i zaułkami niczym parszywy oprych, a kiedy nadchodzi wieczór, wypełzam ze swojej nory pod jego błogą osłoną.

Gdzieś tam z tyłu głowy ciągle mam optymistyczne "no feeling is final", nic nie trwa wiecznie, z lubością korzystam więc z przyjemnych i ciepłych wieczorów. Słońce już wtedy nie dokucza, a ciepłe powietrze zamiast parzyć, miło otula. Jeszcze zatęsknię za kolacjami al fresco.

I tylko malowanie płotu musi jeszcze troszeczkę poczekać na swój finał. I na nieco niższe temperatury. Jedno jest jednak pewne - mój niespokojny duch, tak bardzo pragnący zmian, ma już dość tego czyszczenia desek i ich malowania. Na kilka kolejnych lat już mu wystarczy. Namachałam się pędzlem więcej niż Picasso przez całe swoje życie!

No cóż, cierp ciało, jakżeś chciało!

W ten bardzo ciepły sierpniowy wieczór żegnam się z Wami - jakże adekwatnymi! - słowami Lany Del Ray: "Take off, take off all your clothes, take off..."

sobota, 14 maja 2022

W drodze na wyspę Cape Clear: ruchliwe Baltimore

Baltimore tętniło życiem. W zasadzie to nie powinno mnie to dziwić, ale jednak nieco zdziwiło, bo przedstawiało obraz sprzeczny z tym, co wpajano nam przez długie miesiące lockdownu. 

 

Ostatnie promienie słońca padały łagodnie na malowniczą zatokę, a ludzie wygrzewali się w nich niczym jaszczurki na skałach. Oczywistym było, że nikt z klientów pubów i restauracji nie przestrzega odpowiedniego dystansu. Był to słodko-gorzki widok. Dowód, że życie wróciło do normy, ale i znak, że do naszego planu działania trzeba dodać aneks. LIKE, NOW. Zmusił nas do tego widok pękającego w szwach parkingu przy marinie, gdzie kolejnego dnia mieliśmy zostawić auto przed porannym rejsem.


Po powrocie do noclegowni, w miejscowości oddalonej od Baltimore o ponad 20 kilometrów, poinformowaliśmy więc jego przesympatyczną właścicielkę, że nie będzie nas na śniadaniu wydawanym od 8:30, bo:

- czeka nas jakieś pół godziny drogi do Baltimore

- chcemy stawić się w nim odpowiednio wcześnie, żeby załapać się na miejsce parkingowe i zdążyć na nasz poranny rejs

- bo... lepiej nie wywoływać wilka z lasu i nie objadać się przed prawie godzinnym rejsem po zatoce, której nazwa "Ryczące Wody" tak jakby nieśmiało sugeruje ostrą jazdę bez trzymanki


Wystrzeliliśmy listę naszych argumentów niczym serię pocisków z kałasznikowa. Julie z uwagą wysłuchała naszej spowiedzi, ale nie do końca udzieliła nam rozgrzeszenia. Błyskawicznie wyszła z kuszącą kontrofertą wcześniejszego (i mniejszego) śniadania, i choć jeszcze próbowałam oponować, że naprawdę nie ma potrzeby, by się kłopotała, pokonała mnie latami doświadczeń i postawiła na swoim. Śniadanie o 7:45 rano. 

                                                                                                                                                                                              

Poranek przywitał nas ostrym słońcem i intensywnie kobaltowym niebem. Zatem jasnym jak słońce było, że śniadanie zjemy na świeżym powietrzu, korzystając z zachęcających drewnianych mebli ogrodowych rozłożonych przed domem. Wkrótce jasnym stało się coś jeszcze - Julie zrobiła nas w bambuko. Wcale nie miała zamiaru dotrzymać słowa o symbolicznej przekąsce. 


Na stół poczęły wjeżdżać kolejne wyszukane smakołyki, a cały posiłek zaczął coraz bardziej przypominać obiady czwartkowe króla Stanisława Augusta Poniatowskiego niż skromne śniadanie. Nie miałam z tym jednak problemu, dopóki Julie przebywała w domu. Swoje zimne "przystawki" podsuwałam Połówkowi aka Pasibrzuchowi, co było zarówno mnie jak i jemu na rękę. Problem pojawił się wtedy, kiedy przed stolikiem wyrosła Julie, trzymając przed sobą tablicę z rozpisanym menu i serwowanymi na ciepło daniami. 

 

Szybko się okazało, że Połówek nie ma najmniejszego zamiaru wspomóc mnie w moim proteście ("nie, nie, naprawdę nie trzeba, sama kawa wystarczy"). W mgnieniu oka złożył zamówienie na jajecznicę z łososiem, jakby z obawy, że Julie się rozmyśli i sobie pójdzie. "No co?" - spytał głosem niewiniątka, kiedy przeszyłam go pełnym wyrzutów wzrokiem, zimnym i ostrym jak ostrze brzytwy.


Skapitulowałam niedługo po tym, jak zostałam sama na placu boju. I choć przyszłam na to śniadanie z żelaznym postanowieniem chuchania na zimne i niejedzenia, gospodyni znowu mnie pokonała. Spojrzałam na ten jej rozbrajający uśmiech, na nią całą promieniującą radością i poddałam się. Uniosłam ręce na znak kapitulacji i rzekłam: "OK, fine! What's the worst that could happen? I'll have a toasted bagel, soft cheese and salmon". A kiedy Julie sobie poszła, wymruczałam pod nosem niczym smerf Maruda... "najwyżej się porzygam na statku!". Konia z rzędem temu, kto potrafiłby jej odmówić!

 

Wcześniejsza pobudka zdecydowanie się opłaciła. W Baltimore byliśmy niedługo po dziewiątej, gdzie dla odmiany mogliśmy oglądać je niemal wyludnione. Prawie takie, jak było po barbarzyńskim najeździe północnoafrykańskich piratów niemal czterysta lat wcześniej. Dwudziestego czerwca 1631 roku do brzegów wioski przybiły pod osłoną nocy dwie pirackie łodzie, a na nich 230 bezwzględnych korsarzy na pokładzie. Najeźdźcy przeprowadzili doskonale zorganizowaną akcję uprowadzenia mieszkańców wioski - dosłownie wyciągali oszołomionych i zaspanych ludzi z ich własnych łóżek, a później zaciągali siłą na statki. Odpłynęli tak szybko, jak się pojawili, kiedy tylko podniesiono alarm. Dostali jednak to, czego chcieli - żywy towar. Uprowadzili ponad 150 osób z zamiarem sprzedania ich na targach niewolników w Algierii. 


To szokujące wydarzenie wstrząsnęło miejscową ludnością. Ocaleni przenieśli się nieco w głąb lądu, do sąsiedniej wsi Skibbereen, a Baltimore na długo stało się niejako wioską widmem. Kiedy zaś zaczęło się powoli odradzać w XVIII wieku, niedługo później osadę znów spotkało nieszczęście - tym razem jednak w postaci klęski głodu, i tym razem dotyczyła ona całej wyspy. 

 

Echo tego barbarzyńskiego najazdu rozbrzmiewało jeszcze długo - opisał je tutejszy dziewiętnastowieczny poeta Thomas Davis w wierszu "Grabież Baltimore" ("The Sack of Baltimore"), a nawet rozbrzmiewa jeszcze dziś w szyldzie popularnego i cenionego tu gastropubu "The Algiers Inn". To właśnie z tego wiersza pochodzi nazwa wysepek porozrzucanych wokół południowo-zachodniego wybrzeża hrabstwa Cork, gdzie leży malownicze Baltimore - "Carbery's Hundred Isles". Nie należy jej jednak traktować dosłownie, bo "setka wysp Carbery" (my płynęliśmy na jedną z nich) to tak naprawdę licencja poetycka, jako że archipelag nie liczy nawet połowy tego. 


Baltimore - zimową porą uśpione, latem pęcznieje i ożywa. Przyciąga miłośników sportów wodnych niczym magnes opiłki żelaza. Stanowi doskonałą bazę wypadową na pobliskie wyspy. A ponieważ jest ich tu od groma, to na dobrą sprawę przez cały tydzień można płynąć na inną i się nie nudzić. Chętnych, podzielających moje zamiłowanie do wysp, nie brakuje. 


Im później się robiło, tym ruch w marinie się zwiększał, a ogonek kolejki wydłużał, mimo że przy nabrzeżu nie było jeszcze żadnego kutra. Kręciłam się po nim i wychylałam, raz po raz zerkając to pod nogi, by nie stracić pod nimi gruntu, to na taflę wody i horyzont, by zrobić jak najlepsze ujęcie płynącego statku. I chyba robiłam to nieco zbyt nadgorliwie, przez co stojący nieopodal mężczyzna wziął mnie najwyraźniej za zagubioną turystkę, bo chwilę później usłyszałam lakoniczne: "Sherkin?". "Cape Clear" - odpowiedziałam, potrząsając przecząco głową, a zaraz po tym usłyszałam, że skoro płynę na Cape Clear, to powinnam ustawić się w nieco innym miejscu, bo on właśnie stamtąd wczoraj na nią wypływał. Nie chciałam mu mówić, że z miejsca, z którego odpływa prom na Sherkin, jest najlepszy punkt do robienia zdjęć, i dlatego tu stoję, podziękowałam więc tylko za informację, bo miałam już fotkę, którą chciałam, i oddaliłam się na swoje miejsce. 


Lubię klimatyczne kutry, a Dún an Óir II, który miał nas przetransportować na wyspę, na taki właśnie wyglądał, a do tego miał niesamowicie żywy kolor, co go wyróżniało na tle innych. Nie bardzo się jednak polubiliśmy. Jako że łódź transportuje na wyspę także cargo różnych gabarytów, a sama nie grzeszy rozmiarami, nie ma na niej zbyt dużo wolnej przestrzeni. Ponadto pech chciał, że na poranny rejs na Cape Clear stawiło się kilkadziesiąt innych osób, więc niedługo później już byliśmy załadowani jak pekaes do Lichenia, a mimo to obsługa nadal uporczywie opóźniała odpłynięcie, aby - broń Boże - nie przegapić ani jednej zagubionej duszyczki, na której można zarobić. 


Siedząc na coraz bardziej pęczniejącym statku, miałam nieodpartą ochotę błagalnie krzyknąć do "naganiacza": "Turku, kończ ten mecz!", bo to już przestawało się robić śmieszne. Zwłaszcza wtedy, kiedy patrzyło się na wywieszony plakat z nakazem utrzymywania odpowiedniego dystansu socjalnego. No, cyrk na kółkach. Byłam wciśnięta między jednego pasażera a drugiego, nie śmiałam nawet wstawać ani się odwracać, by się o nikogo nie ocierać i nie zostać posądzoną o molestowanie seksualne, a co tu dopiero mówić o zachowaniu bezpiecznego dystansu. 


Nie tak to sobie wyobrażałam. Kiedy jeszcze w domu przygotowywałam się do wyjazdu i czytałam mobilną stronę przewoźnika, zewsząd atakowały mnie wyskakujące okienka z informacjami o koronawirusie i następstwami, jakie ze sobą niesie: zachowanie dystansu, dezynfekcja rąk, obowiązek noszenia maseczki na pokładzie, niemożliwość korzystania z ubikacji, zbędnego wchodzenia w interakcję z obsługą... A wśród nich jedno, które miało decydujące znaczenie dla mnie - ograniczona ładowność pasażerska. Oczami wyobraźni zobaczyłam przestronną, w połowie pustą łódź, i to właśnie wtedy zdecydowałam, że chcę to zrobić. Pomyślałam wówczas, że lepszego momentu na ten rejs już chyba nie będzie. 


Moje wyobrażenia brutalnie minęły się z rzeczywistością, a myśli tęsknie poszybowały do tego pamiętnego rejsu z Inishmaan (relacja tutaj) i do tego jak profesjonalnie i miło zachowywała się obsługa, mimo że rozsądek nakazywał wyrzucić poza burtę pasażerów zarzygujących pokład ;) Tam czuło się, że nasz komfort leży im na sercu. Tu natomiast... Tutaj czuło się głównie chęć pieniądza. Nadal nie wierzę, z jaką nonszalancją w głosie mężczyzna z załogi zbył wątpliwości pewnego turysty, nie do końca pewnego, czy rejs wśród tylu osób jest dobrym pomysłem. "Czy tu jest bezpiecznie?" - spytał zatroskany ojciec z dzieckiem na rękach. "Taak, taak!" - odrzekł Irlandczyk z łodzi, zapewne bardziej zatroskany o to, by hajs się zgadzał, nie zaś o komfort ojca z dzieckiem. 

 

Wtedy jeszcze tego nie wiedziałam, ale z dziewięciu rejsów, które udało mi się odbyć tego lata, ten był zdecydowanie najgorszy. Jedynym pocieszeniem jest to, że wyspa okazała się być zdecydowanie warta tych wszystkich niedogodności.