niedziela, 23 lipca 2023

Tory Island - odludna irlandzka wyspa na Atlantyku (2)


Odległość od lądu miała na wyspie Tory dwojakie znaczenie. Była mieczem obosiecznym, który czasami okazywał się błogosławieństwem, innym razem zaś przekleństwem. Praktycznie nie docierały tu konflikty i zarazy. Kiedy w latach 40. XIX wieku w Irlandii rozprzestrzeniała się plaga ziemniaczana, i spowodowana nią klęska głodu, ludność Tory całkiem nieźle radziła sobie w porównaniu z resztą kraju. Ponoć była to zasługa korzystnych i dominujących w tych stronach wiatrów, które biegną równolegle do wybrzeża. Dzięki temu pierwotniak siejący spustoszenie na lądzie, nie spowodował wielkich szkód na Tory. 


Taka izolacja stanowi z kolei podatny grunt do pewnych negatywnych zachowań i zaściankowości. Ta hermetyczna społeczność niejako zmuszona jest do kiszenia się we własnym sosie, kultywowania nie tylko dobrych tradycji, ale też utrzymywania przy życiu skostniałych wzorców, przesądów i zabobonów, które szczególnie dobrze miały się tutaj w minionych wiekach. 


W czasie pędzenia bimbru celowo rozchlapywano kilka kropel, aby zapewnić sobie przychylność wróżek. Za złe omeny poczytywano sobie słodki zapach perfum, mrugające światło na poddaszu bądź woń tabaki, jako że źle kojarzyła się tubylcom - ze stypą. 


Wielu rybaków celowo nie uczyło się pływać. Wychodzili z założenia, że nie ma co drażnić morskich bytów. W razie wypadku woleli po prostu pójść na dno bez zbędnej walki. Szybko i "bezboleśnie". Nie oznacza to jednak, że mieli ciągoty samobójcze. Swój los powierzali raczej w ręce Boga. 


Tuż przy samym porcie stoi ciekawy relikt przeszłości - bardzo rzadko spotykany w Irlandii krzyż w kształcie greckiej litery tau (ponoć na Zielonej Wyspie jest jeszcze tylko jeden taki, w hrabstwie Clare), zwany również krzyżem świętego Antoniego. To właśnie przed nim przystawali rybacy przed wyruszeniem na połowy, aby się pomodlić. 


W dawnych czasach wielu z nich miało ze sobą garstkę "świętej ziemi", którą pozyskiwali z ruin świątyni i grobu świętego. Trzymali ją w kieszeni albo umieszczali w dziobie łodzi, aby chroniła ich przed czyhającymi na nich niebezpieczeństwami. Przeraźliwie bali się rekinów słonecznych, a jeszcze bardziej wielorybów, które polowały blisko brzegów na ławice śledzi. Bywały bowiem przypadki, kiedy te walenie niszczyły im ich kruche łodzie, albo nawet połykały rybaków niczym biblijny wieloryb Jonasza. 


Mieszkając na morzu, nie sposób było jednak uniknąć morskich tragedii. Te od zawsze wpisane były w życie tubylców. Najbardziej bolesne były jednak te tragedie, których można było uniknąć. Tak właśnie było w przypadku dziadka Donala, jednego z mieszkańców, który wraz z sześcioma innymi rybakami wyruszył w morze. 


Sztorm, który ich niespodziewanie złapał, wywrócił ich łódź. Pomimo tego, że mężczyźnie udało się przedostać na skałę, nikt nie przyszedł mu na ratunek. W głowach mieszkańców sąsiednich wysp (a także niektórych ludzi ze stałego lądu), było bowiem głęboko zakorzenione przekonanie o tym, że morze musi dostać swój przydział. Bali się ratować tonących z obawy, że jeśli to zrobią, niedługo później spotka ich ten sam los. Co więcej, ten zabobon przyjmował niekiedy absurdalną postać - topielec był traktowany niczym trędowaty i nie wpuszczano go do domu. Czasami nawet nie wykorzystywano drewna z rozbitych i zatopionych łodzi, aby nie kusić złego losu. 


Stał więc dziadek Donala, ojciec dwójki małych dzieci, mokry, wychłodzony i umęczony, na tej skale, która miała być jego ratunkiem, a okazała się gwoździem do trumny. Przez półtora dnia tam przebywał i nikt nie przyszedł mu na ratunek. Dla świadków on i tak był już stracony. Ratowanie go byłoby więc - w ich oczach - głupotą. Szczęśliwie, krewni z Ameryki przysłali rodzinie zmarłego pieniądze na rozkręcenie małego sklepiku na wyspie, co pozwoliło wdowie jakoś wiązać koniec z końcem. 


Co ciekawe, mimo że wielu mieszkańców Tory nie potrafiło pływać, zazwyczaj nie wahali się ratować rozbitków, w przeciwieństwie do swoich nieczułych sąsiadów z ościennych wysepek. We wrześniowy poranek 1884 roku uratowali tu nawet sześciu rozbitków z brytyjskiej barkentyny HMS Wasp. Statku, który płynął na sąsiednią wyspę w konkretnym, haniebnym celu: eksmisji trzech biednych rodzin, które nie były w stanie płacić nakładanego na nie czynszu. Łódź zatonęła we wczesnoporannych godzinach, przed czwartą rano, kiedy większość jej załogi jeszcze spała. 


Samo zatonięcie zaś uważano za dość tajemnicze i kontrowersyjne, zważywszy na fakt, że "Osa" zatonęła blisko brzegów Tory, nieopodal jej latarni.  W wersji spiskowej to właśnie tubylcy odpowiedzialni byli za tę tragedię - mieli wystraszyć się nadpływającego statku o wątpliwej reputacji, i z obawy przed płynącymi na nim urzędnikami i policją, mieli zgasić latarnię. 


Według innej wersji ktoś z mieszkańców wyspy rzucił na "Osę" zły urok, jako że wyspa była w posiadaniu tak zwanych "cursing stones", kamieni do rzucania klątw, które wcale nie leżały tutaj odłogiem. Któregoś dnia jednak miarka się przebrała - ksiądz, poirytowany pogańskimi praktykami parafian, wyrzucił je do oceanu, nie życząc sobie tutaj żadnych działań z pogranicza voodoo


Do dobrych aspektów izolacji zdecydowanie należy poczytać mieszkańcom umiejętność posługiwania się rodzimym językiem. Podczas gdy reszta Irlandii w zdecydowanej większości operuje angielskim, lokalna ludność swobodnie porozumiewa się po irlandzku, choć naturalnie mowę angielską zna, i korzysta z niej na potrzeby przybywających tu turystów. Dla wielu z nich są oni tłustą gęsią znoszącą złote jajka. 


Kiedy ostatniego dnia pobytu udałam się na cmentarz, i tak po nim krążyłam, od nagrobka do nagrobka, dołączył do mnie starszy Irlandczyk. Po wstępnym powitaniu każde z nas pogrążyło się w swoich sprawach. Ja czytałam tragiczne nieraz historie zmarłych, on zaś stanął przed docelowym grobem i zaczął recytować modlitwę. Na głos, po irlandzku. Miałam wtedy dreszcze. Na palcach jednej ręki mogłabym zliczyć, ile razy słyszałam tutaj mowę irlandzką w codziennym, naturalnym użyciu. 


A skoro o dłoniach mowa, to niech ręka boska broni jednak tych przyjezdnych, którzy będą traktować lokalną ludność z góry, niczym zacofanych, wiejskich przygłupów. Nikt nie lubi być traktowany protekcjonalnie, a gruby stos certyfikatów i papierów z wyższej uczelni absolutnie nie przekłada się na życiową mądrość i zaradność. Zdolności survivalowych nikt nie może tubylcom odmówić. 


Już żyjący tu w XIX wieku Paddy Heggerty, król Tory, słynął ze swojej inteligencji i mądrości.  Nie był co prawda oryginalnym mieszkańcem wyspy, bo wywodził się z hrabstwa Sligo, to jednak nie przeszkodziło tubylcom w okrzyknięciu go ich królem. Ten tytuł oczywiście nie był dziedziczny, jako że wybory były demokratyczne.


Paddy był dość nietypowym człowiekiem - miał czarną, kręconą czuprynę i był karzełkiem. Mierzył jakieś 120 cm wzrostu. Jego wpływ na wyspę był jednak duży: swego czasu był nawet dyrektorem tutejszej szkoły, jako że był to człowiek wykształcony i inteligentny. Jego rządy nie trwały jednak zbyt długo, bo jakiś czas później skłócił się z lokalnym księdzem. Wyspa okazała się za mała dla nich dwóch. Ostatecznie przeniósł się na inną wyspę (Rathlin w Irlandii Połnocnej). Księżulo chyba nieźle zaszedł mu za skórę, bo Paddy przeszedł tam na protestantyzm. Tam też zmarł. 


Jak więc pokazuje powyższy przykład - nie trzeba było mieć błękitnej krwi, by zostać królem Tory. Wystarczyło cieszyć się poważaniem tubylców i coś sobą reprezentować. 


Następcą Paddy'ego został później tamtejszy latarnik, Niall Ward. Niall przybył na wyspę za pracą, pochodził z Burtonport w hrabstwie Donegal, tu jednak poślubił lokalną kobietę. Ich syn zdecydowanie uatrakcyjnił życie rezydentów Tory, jako że założył tu hotel, sklep i pub. W końcu sam został królem Tory. Był nim, dopóki nie zdecydował się porzucić wyspy na rzecz stałego lądu. 


Ostatnim królem wyspy był Patsy Dan Rodgers, który zmarł po długiej chorobie 19/10/2018 roku, w wieku 74 lat. Ponieważ przybyłam na wyspę kilka lat później, to niestety nie miałam okazji go poznać. 



 

30 komentarzy:

  1. Halo!
    Dlaczego nikt nic nie pisze? Strajkujecie? ;)
    Komentowanie naprawdę nie boli :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. przepraszam ale faktycznie nie zauważyłam no biję się w pierś nawet tę operowaną :D

      Usuń
    2. Wybaczam, jakżeby inaczej :)
      To jak Ty tu wchodzisz? Nie otwierasz głównej strony, tylko klikasz na link do poprzedniego wpisu?

      Usuń
    3. no toś mnie teraz przydybała i do tego publicznie. Szczerze mówiąc nie zerkam w linki więc nie widzę kiedy jest wpis. Tak chaotycznie wchodzę nawet do siebie, że dopiero teraz jak się Simera odezwała u mnie to zauważyłam, że nie odpisałam na stare komentarze u siebie. Także cóż ... nie wiem jak się wytłumaczyć :D

      Usuń
    4. Haha, jesteś bardziej zakręcona niż słoik na zimę albo nawet ruski termos ;) Nie wiem, po co Ci te linki potrzebne, skoro nie zapuszczasz w nie żurawia ;)

      Usuń
    5. masz mnie :D też nie wiem. Jakoś tak sobie chodzę bez ładu i składu i wychodzi jak widać

      Usuń
    6. a to z pewnością bo nadal nie dam się pokonać i już masz pierwszy wpis z urlopu sialalalalaaaaaa

      Usuń
    7. Biegnij, Lola, biegnij do mety, ile masz tchu w piersiach ;) Ja już odpuściłam, ale chętnie poczytam :)

      Usuń
    8. a Ty sobie anonimowo komentujesz u siebie ? :D

      Usuń
    9. Wyobraź sobie, że mój własny blog się na mnie obraził i nie chce mnie zalogować!
      Nie chciało mi się bawić w podpisywanie, zaufałam Twojej inteligencji - wiedziałam, że się domyślisz :)

      Usuń
    10. ufff kolejny zdany egzamin za mną :D

      Usuń
  2. o żesz w mordę przytłoczyły mnie te zabobony co za masakra !!! własnych ludzi nie ratowali przez takie głupoty :O szok. A ten co się sam uratował i czekał aż po niego przypłyną to już w ogóle kaszana na maksa. Ale w takich mikro społecznościach odciętych od większej cywilizacji to w sumie nie powinno dziwić.

    PS. Ale fajnie połączyłaś tłuste gęsi z tym foto uśmiałam się :D

    PS.1 a ten opis zmarłej rodziny całej to nagrobek ???

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No nie? Ratujesz się z morskiej tragedii, tylko po to, żeby później dogorywać na skale i łudzić się, że ktoś przyjdzie na ratunek. Nie do pomyślenia :( To już chyba faktycznie lepiej było pójść na dno bez walki, niż później wolno umierać z wycieńczenia i hipotermii.

      Otóż to - małe wysepki w XIX czy nawet XX wieku były bardzo podatnym gruntem do kultywowania zabobonów. Zresztą, nie trzeba szukać daleko - sama znam osoby, które są bardzo zabobonne. Na każdy dzień roku mają jakiś zabobon ;)

      Tłuste gąski napatoczyły się jak ślepej kurze ziarno :) To był taki nieoczekiwany widok: wesoło sobie buszowały w tym polu, wyglądało jakby miały tam schadzkę z dala od oczu wścibskich ;)

      Zgadza się, taki skromny nagrobek wyrastający z ziemi i upamiętniający tę tragiczną rodzinę, w której zmarło co najmniej czworo dzieci, z czego dwoje się utopiło, a trzecie pokonała różyczka.

      Usuń
    2. to jest STRASZNE przez duże SZ .... żeby sie uratować i umrzeć ze świadomością nie że ktoś nie zdążył pomóc tylko nie pomógł bo się bał i olał.

      Też znam takie osoby niestety na wsiach to chyba nadal zabobon na każdy dzień można znaleźć. Że już nie wspomnę ile tych pierdół okołoślubnych poznałam przy okazji mojego pierwszego wesela. Za głowę się można złapać.

      Ciekawy pomysł taka wypisana rodzinna historia

      Usuń
    3. Coś w tym jest, też mi się wydaje, że na wsiach takie podejście jest jednak bardziej powszechne. Jako dziecko, któremu te zabobony przekazywano, jakoś bardziej się tym przejmowałam, teraz już nie. Po prostu nie wierzę w te wszystkie bajki (na przykład w to, że nie daje się zegarka na prezent, bo to rzekomo odliczanie do cudzej śmierci) (facepalm).

      Usuń
    4. ooo tego nie znałam. Ja tylko słyszałam że nie daje się pereł na prezent bo pecha przynoszą a ja dostałam naszyjnik z perłą od mojej chrzestnej na 18 urodziny :D

      Usuń
    5. Jakby się tak zagłębić w te zabobony, to wyszłoby, że... niczego nie wolno dawać ;) Nie wolno dawać butów, bo obdarowana osoba odejdzie, nie wolno noży, bo przetnie się dobre relacje, nie wolno pereł, bo przynoszą pecha, nie wolno zegarka... A ten, kto wymyślił te głupoty, pewnie zaśmiewa się teraz do rozpuku ;)

      Usuń
    6. o tak o butach słyszałam przy okazji ślubu że nie można mieć takich bez palców bo szczęście ucieka ...

      Myślę, że te pierdoły wymyślano żeby usprawiedliwić jakieś nieszczęścia rodzinne. Generalnie mówi się, że małżeństwo się nie uda jak w dniu ślubu pada. U mnie padało znaczy sprawdza się :D

      Usuń
    7. oho wyjechała na urlop czyli można trochę pospamować :D

      Usuń
    8. Nie wiedziałam, że jest jakaś korelacja między szczęściem i dziurawymi butami, dzisiaj z większą uwagę przyjrzę się moim ;) Może to mi wiele wytłumaczy ;)

      Usuń
    9. Już wróciła. I niestety nie może odnaleźć się w starej rzeczywistości :(

      Usuń
    10. to zanim się ogarnie muszę coś wypocić nowego :D

      Usuń
    11. jak tam ??? odnalazła się już ?

      Usuń
  3. Witaj Taito :) Twoja refleksyjna opowieść o wyspie Tory i jej mieszkańcach w przeszłości jest fascynująca. Opisujesz, jak ludzie żyli w harmonii z morzem, opartą na wierzeniach w "świętą ziemię" i jej ochronną moc przed zagrożeniami. Wyraziste obrazy rekinów i wielorybów ukazują ich bliską więź z morzem, a także skomplikowane relacje, w których tragedie były traktowane jako nieodłączna część życia. Ciekawa opowieśc ;) pozdrawiam serdecznie z deszczowej Norwegii :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Fascynująca" to dobre określenie - taka właśnie jest otoczka wyspy, historia wyspy i jej społeczności. Nie dało rady opisać tego wszystkiego w jednym krótkim wpisie, stąd decyzja, by w kilku odcinkach przybliżyć Wam to intrygujące miejsce, a jednocześnie pokazać, jak daleko zaszliśmy jako społeczność.

      Odmachuję z deszczowej Irlandii :)

      Usuń
  4. Jak zwykle fenomenalna opowieść i cudne zdjęcia. Czasem myślę, że ciekawie by było żyć w takim miejscu i być członkiem tej społeczności, chociaż z moim charakterem to nie wiem jak bym się tam odnalazła ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ja jak zwykle serdecznie dziękuję i doceniam Twoje ciepłe i motywujące słowa, Elso :) Wstawiłabym Ci tu wielkie czerwone serduszko, gdyby to był Instagram ;)

      Na pewno byłaby to fajna przygoda, a jednocześnie doskonała okazja do lepszego poznania świata, innych i... siebie. Niesamowicie pociąga mnie takie alternatywne życie i często sobie o nim fantazjuję :)

      Usuń
  5. Ja pierniczę, ale zabobony... Najbardziej dotknęło mnie to, że obcych ratowali a swoich nie, bo wierzyli w jakieś nazwijmy to po imieniu...idiotyzmy. Ciekawe historie z tymi królami, a dlaczego teraz nie ma króla?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na Tory ratowali wszystkich jak leci, to sąsiedzi z innych wysepek nie byli tak chętni do pomocy. Co nie zmienia faktu, że było to straszliwie okrutne.

      Niestety, ludzie, którym da się wmówić niejedną głupotę, są niebezpieczni i nieobliczalni.

      Usuń