Pokazywanie postów oznaczonych etykietą susza. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą susza. Pokaż wszystkie posty

środa, 11 lipca 2018

Inferno

Wbrew temu, co mógłby sugerować tytuł mojego dzisiejszego wpisu, nie będzie o powieści Dana Browna, lecz o historii z życia wziętej, w której trup będzie się gęsto ścielił, a bohaterom będzie się palił grunt pod nogami.
Dobra, przyznaję, trochę mnie poniosło. Wszystkich tych, którzy - w obawie o ich słabe serducho - właśnie skierowali kursor myszki ku iksowi w prawym górnym rogu, nawołuję, by się opamiętali i wrócili.
Gdybym musiała jednym słowem podsumować wydarzenia z ostatnich kilku tygodni, które miały miejsce na Zielonej Wyspie, użyłabym dokładnie tego słowa. Inferno. Piekło.
Ale "po kolei" - jak mawiali Indianie, podkładając dynamit pod tory.
Choć od momentu narodzin bliżej mi było do złotowłosego i błękitnookiego cherubinka o minie niewiniątka, to jednak kolejne lata dobitnie pokazały, że serce to może mam anielskie, ale charakterek już diabelski. Domyślałam się zatem, że prędzej czy później trafię do piekła. Nie sądziłam jednak, że nastąpi to jeszcze za życia!
Tak sobie teraz myślę, że w zasadzie to nie powinno mnie to dziwić, bo 2018 od samego początku zapowiadał się jako ROK DZIWÓW. Tutaj od razu coś sobie wyjaśnijmy. O kuriozum mówię, a nie o wielkich przedstawicielkach najstarszego zawodu świata.
Po zimie stulecia, kiedy to śnieg zalegał grubymi czapami jeszcze w marcu, co poskutkowało między innymi tym, że pomimo moich szczerych chęci, przez kilka dni nie mogłam dotrzeć do pracy, bo tak się składało, że akurat nie miałam pod ręką czołga ani monster trucka, nastało lato stulecia. A wraz z nim okres SUSZY. Wiem, co sobie teraz myślicie: "susza w Irlandii? Toż to oksymoron!" Ale uwierzcie mi, takich dziwów to ja tu jeszcze nie widziałam, a miałam przyjemność mieszkać tu przez minione 12 lat.
Nie wiem, czy przez cały czerwiec padało u nas choć z pięć razy. W lipcu nie uświadczyliśmy ani jednej małej kropelki z nieba. Za to grzało tak niemiłosiernie, że dzieci w szkole mdlały z duchoty i wycieńczenia, asfalt topił się na drogach, suche krzewy i drzewa płonęły jak zapałki [co dziwić nie może, wszak sama na własne oczy widziałam - nieskażonego myślą o zagrożeniu pożarowym - wieśniaka, który rzuca peta na wysuszone pobocze koło chodnika i nawet nie zadaje sobie trudu, by go zdeptać...], a trawniki powoli, ale systematycznie przemieniały się w gustownie wysuszone siano, by wreszcie osiągnąć dojrzałe stadium sawanny w porze suchej. To ostatnie - pomijając już ewidentny brak walorów estetycznych - ma nawet zaletę, bo wreszcie, WRESZCIE, zamilkły kosiarki, które w normalnych warunkach tłumnie wyjeżdżałyby na światło dzienne. W obecnej sytuacji poważnie rozważam sprzedaż mojej kosiarki albo ewentualną wymianę na snopowiązałkę.  
Oczywiście skłamałabym, gdybym stwierdziła, że fala gorąca, która się przetoczyła przez kraj, nie miała żadnych plusów. Weźmy na przykład takie pranie. Zanim powiesiłam na sznurku ostatni mokry element odzieży, ten pierwszy już był wysuszony i gotowy do ściągnięcia.
Przyjemnie było grillować w ogródku, jadać posiłki i pić kawę na świeżym powietrzu, opierając jednocześnie plecy o nagrzany od słońca mur, który jakże wdzięcznie oddawał gromadzone przez cały dzień ciepło. Szybko uczyniliśmy z tego nasz letni rytuał, a ja równie szybko polubiłam ten czas beztroski.
Tegoroczne lato ma dla mnie zapach grilla i smak najlepszych lodów ever - "ninety-nine'ów", którymi Połówek często mnie rozpieszczał, kupując je w drodze z pracy do domu.
I wszystko byłoby fajnie, bo w ostatnich dniach temperatury nieco spadły i zamiast upiornych trzydziestu paru stopni mieliśmy przyjemne i znośne ciepło, gdyby nie to, że nadal trzeba przestrzegać zakazu korzystania z węży ogrodowych, jako, że rezerwy wody w całym kraju zostały mocno nadwyrężone.
Gorące lato zdecydowanie odbiło się czkawką irlandzkim farmerom, narażając wielu z nich na spore straty. Nie dalej jak dziś czytałam artykuł o hodowcy truskawek, którego susza i żar tropików naraziły na ogromne szkody finansowe. Okazało się, że owoce oszalały i zaczęły dojrzewać szybciej, niż powinny, nie osiągając przy tym pożądanych rozmiarów. Ktoś, kto dysponuje ogromnymi połaciami ziemi, zwyczajnie nie jest w stanie nadążyć ze zbiorami, mimo że jego pracownicy zasuwają niczym małe motorki. Przy okazji dowiedziałam się, że mam niebezpiecznie dużo wspólnego z truskawkami, które jak się okazuje, odmawiają współpracy w upałach, i  tak jak ja uwielbiają temperatury rzędu 18-19 stopni. To z kolei skłoniło mnie do refleksji, czy człowiek aby na pewno pochodzi od małpy [toby tłumaczyło mój małpi rozumek...], czy może od... truskawki?! I know, crazy...
Tymczasem zaś dobiega kolejny dzień suszy, a z zapowiadanych na dziś opadów deszczu nic nie wyszło. Następnym razem, jak będę mieć ochotę sprawdzić prognozę pogody, powróżę sobie z fusów. Efekt będzie pewnie ten sam.