Wbrew
temu, co mógłby sugerować tytuł mojego dzisiejszego wpisu, nie będzie o
powieści Dana Browna, lecz o historii z życia wziętej, w której trup będzie się
gęsto ścielił, a bohaterom będzie się palił grunt pod nogami.
Dobra,
przyznaję, trochę mnie poniosło. Wszystkich tych, którzy - w obawie o ich słabe
serducho - właśnie skierowali kursor myszki ku iksowi w prawym górnym rogu,
nawołuję, by się opamiętali i wrócili.
Gdybym
musiała jednym słowem podsumować wydarzenia z ostatnich kilku tygodni, które
miały miejsce na Zielonej Wyspie, użyłabym dokładnie tego słowa. Inferno.
Piekło.
Ale
"po kolei" - jak mawiali Indianie, podkładając dynamit pod tory.
Choć
od momentu narodzin bliżej mi było do złotowłosego i błękitnookiego cherubinka
o minie niewiniątka, to jednak kolejne lata dobitnie pokazały, że serce to może
mam anielskie, ale charakterek już diabelski. Domyślałam się zatem, że prędzej
czy później trafię do piekła. Nie sądziłam jednak, że nastąpi to jeszcze za
życia!
Tak
sobie teraz myślę, że w zasadzie to nie powinno mnie to dziwić, bo 2018 od
samego początku zapowiadał się jako ROK DZIWÓW. Tutaj od razu coś sobie
wyjaśnijmy. O kuriozum mówię, a nie o wielkich przedstawicielkach najstarszego
zawodu świata.
Po
zimie stulecia, kiedy to śnieg zalegał grubymi czapami jeszcze w marcu, co
poskutkowało między innymi tym, że pomimo moich szczerych chęci, przez
kilka dni nie mogłam dotrzeć do pracy, bo tak się składało, że akurat nie
miałam pod ręką czołga ani monster trucka,
nastało lato stulecia. A wraz z nim okres SUSZY. Wiem, co sobie teraz myślicie:
"susza w Irlandii? Toż to oksymoron!" Ale uwierzcie mi, takich dziwów
to ja tu jeszcze nie widziałam, a miałam przyjemność mieszkać tu przez minione 12
lat.
Nie
wiem, czy przez cały czerwiec padało u nas choć z pięć razy. W lipcu nie
uświadczyliśmy ani jednej małej kropelki z nieba. Za to grzało tak
niemiłosiernie, że dzieci w szkole mdlały z duchoty i wycieńczenia, asfalt
topił się na drogach, suche krzewy i drzewa płonęły jak zapałki [co dziwić nie
może, wszak sama na własne oczy widziałam - nieskażonego myślą o zagrożeniu
pożarowym - wieśniaka, który rzuca peta na wysuszone pobocze koło chodnika i
nawet nie zadaje sobie trudu, by go zdeptać...], a trawniki powoli, ale
systematycznie przemieniały się w gustownie wysuszone siano, by wreszcie
osiągnąć dojrzałe stadium sawanny w porze suchej. To ostatnie - pomijając już
ewidentny brak walorów estetycznych - ma nawet zaletę, bo wreszcie, WRESZCIE,
zamilkły kosiarki, które w normalnych warunkach tłumnie wyjeżdżałyby na światło
dzienne. W obecnej sytuacji poważnie rozważam sprzedaż mojej kosiarki albo
ewentualną wymianę na snopowiązałkę.
Oczywiście
skłamałabym, gdybym stwierdziła, że fala gorąca, która się przetoczyła przez
kraj, nie miała żadnych plusów. Weźmy na przykład takie pranie. Zanim
powiesiłam na sznurku ostatni mokry element odzieży, ten pierwszy już był
wysuszony i gotowy do ściągnięcia.
Przyjemnie
było grillować w ogródku, jadać posiłki i pić kawę na świeżym powietrzu,
opierając jednocześnie plecy o nagrzany od słońca mur, który jakże wdzięcznie
oddawał gromadzone przez cały dzień ciepło. Szybko uczyniliśmy z tego nasz
letni rytuał, a ja równie szybko polubiłam ten czas beztroski.
Tegoroczne
lato ma dla mnie zapach grilla i smak najlepszych lodów ever - "ninety-nine'ów", którymi Połówek często mnie
rozpieszczał, kupując je w drodze z pracy do domu.
I
wszystko byłoby fajnie, bo w ostatnich dniach temperatury nieco spadły i
zamiast upiornych trzydziestu paru stopni mieliśmy przyjemne i znośne ciepło,
gdyby nie to, że nadal trzeba przestrzegać zakazu korzystania z węży
ogrodowych, jako, że rezerwy wody w całym kraju zostały mocno nadwyrężone.
Gorące
lato zdecydowanie odbiło się czkawką irlandzkim farmerom, narażając wielu z
nich na spore straty. Nie dalej jak dziś czytałam artykuł o hodowcy truskawek,
którego susza i żar tropików naraziły na ogromne szkody finansowe. Okazało się,
że owoce oszalały i zaczęły dojrzewać szybciej, niż powinny, nie osiągając przy
tym pożądanych rozmiarów. Ktoś, kto dysponuje ogromnymi połaciami ziemi,
zwyczajnie nie jest w stanie nadążyć ze zbiorami, mimo że jego pracownicy
zasuwają niczym małe motorki. Przy okazji dowiedziałam się, że mam
niebezpiecznie dużo wspólnego z truskawkami, które jak się okazuje, odmawiają
współpracy w upałach, i tak jak ja
uwielbiają temperatury rzędu 18-19 stopni. To z kolei skłoniło mnie do refleksji,
czy człowiek aby na pewno pochodzi od małpy [toby tłumaczyło mój małpi
rozumek...], czy może od... truskawki?! I
know, crazy...
Tymczasem
zaś dobiega kolejny dzień suszy, a z zapowiadanych na dziś opadów deszczu nic
nie wyszło. Następnym razem, jak będę mieć ochotę sprawdzić prognozę pogody,
powróżę sobie z fusów. Efekt będzie pewnie ten sam.