Kiedyś zaglądałam do kina z taką ekscytacją i częstotliwością jak alkoholik do kieliszka. Każda wizyta była przyjemnością i miłą ucieczką od codzienności. Upijałam się nimi.
Z czasem jednak zauważyłam, że mój entuzjazm znacząco i niepokojąco przygasł. Nie musiałam jednak zbyt długo szukać przyczyny takiego stanu. Problemy były dwa. Pierwszy natury finansowej - w międzyczasie ceny biletów do kina wzrosły dwukrotnie i nie było już opcji tanich wtorków czy czwartków. Drugi był bardziej prozaiczny - zawinił sam czynnik ludzki.
Kino bowiem przestało kojarzyć mi się z przyjemnością, bardziej zaś z ciamkaniem, hałasowaniem, niebieskim światłem smartfonów, smrodem i ewidentną nieznajomością kinowej etykiety.
Czara goryczy przelała się w dniu, w którym siedzący za mną jegomość wesoło posłał w moim kierunku szarą chmurę dymu ze swojego e-papieroska albo innego jointa (przeżył, gdyby to kogoś interesowało, ale już do końca życia pozostanie kaleką i impotentem).
Kiedy dowiedziałam się, że w kinach zagościł "The Banshees of Inisherin", zareagowałam jak cnotka niewydymka (pardon my French!) - chciałam, ale jednocześnie się bałam.
Gdybym tylko wiedziała, że nie ma czego...
W czwartkowy wieczór kinowi bogowie wreszcie się do mnie uśmiechnęli.
Na sali tylko siedem osób (łącznie ze mną), z czego średnia wieku to na oko jakieś... 70 lat. Niesamowite było to, jak kompletnie inny obraz przedstawiała ta publika w stosunku do młodej widowni, do której byłam przyzwyczajona i która to tak bardzo obrzydziła mi kino.
Przez cały, prawie dwugodzinny, seans geriatryczne grono siedziało cichuteńko jak mysz pod miotłą, przez co kusiło mnie, by sprawdzić, czy jeszcze żyją. Strach było głośniej oddychać, aby nie zostać posądzonym o bycie nieokrzesanym chamem.
Dziś już wiem, że geriatryczna i "teatralna" widownia jest moją ulubioną. Tak właśnie ich określałam w myślach - teatralna. Bo bardziej należeli do teatru niż do kina. Zapewne dlatego, że sam film jest autorstwa irlandzkiego dramatopisarza, Martina McDonagh, którego kontrowersyjną twórczość ja osobiście uwielbiam (podobnie zresztą jak jego brata, Johna Michaela McDonagh).
Ludzie, co to był za film!
Moją największą dzisiejszą obawą jest to, że nie znajdę odpowiednich słów, by wyrazić mój nieopisany podziw i zachwyt.
Ten film to jest to, na co czekałam całe życie. Niesamowicie stymulujący mentalnie (myślałam o nim cały następny dzień, i jeszcze kolejny, i kolejny...), sięgający do zagadnień behawioryzmu, trącający o filozofię (egzystencjalizm), a do tego tak estetycznie przyjemny, że nie sposób było się w nim nie zakochać. Jeśli w ogóle można użyć tego zwrotu w odniesieniu do filmu.
A do tego wisienka na torcie - czarny humor ocierający się o groteskę. Obśmiałam się jak norka. To było lepsze niż ostatni film Guya Ritchiego, którego też jestem fanką.
Nie daj się jednak zwieść, czytelniku. Bo najnowsze dzieło Martina McDonagh to nade wszystko słodko-gorzka produkcja, mocny komediodramat na długo zapadający w pamięć, przy czym sama nie jestem w stanie powiedzieć, czego było tam więcej: elementów komizmu czy tragizmu.
To powiedziawszy, muszę też podkreślić, że bardzo cierpiałam - Boże, jak niesłychanie było mi szkoda Pádraica, Dominica i Jenny. Wiem, że nie jestem Einsteinem, ale jestem jednocześnie na tyle ogarnięta życiowo, by doskonale zdawać sobie sprawę, że to TYLKO film. A mimo to było mi niesłychanie przykro.
Tutaj "winą" obarczam wyborową obsadę, po jaką sięgnął McDonagh. Po pierwsze, po czternastu latach, ponownie połączył duet Farrell - Gleeson. Panowie Colin (grający Pádraica) i Brendan (wcielający się w rolę Colma) występowali razem w czarnej komedii "In Bruges" znanej w Polsce jako "Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj".
Po drugie, obsada aktorska jest fenomenalna - nie ma bowiem w tym filmie nikogo, kto by pozostawiał po sobie kiepskie wrażenie. Pomijając powyższych klasyków, znanej szerszej publiczności, jest tu cudowna Kerry Condon (jako Siobhán), i "wschodząca gwiazda" irlandzkiego kina, Barry Keoghan (filmowy Dominic, wiejski "głupek").
Tu muszę uczciwie wyznać Wam jak księdzu na spowiedzi, że pomimo tego iż moim ulubieńcem jest Brendan Gleeson (którego dawno temu poznałam osobiście po jego sztuce teatralnej w Birr i zapamiętałam jako niesamowicie przyjaznego i skromnego człowieka), to jednak dla mnie wygranym i najjaśniejszą gwiazdą filmu był właśnie Barry. Niesamowicie autentyczna i naturalna gra aktorska - w pewnych momentach aż przejmująca do szpiku kości. McDonagh dał Barry'emu pole do popisu, z czego ten drugi skwapliwie skorzystał. Jak dla mnie to on zmiótł wszystkich pozostałych aktorów z planszy.
Jak już wspominałam nieco wyżej, twórczość braci McDonagh jest bardzo specyficzna, a przez to że często ociera się o absurd - również dyskusyjna. I tym razem nie było inaczej, bo w czasie projekcji kilkukrotnie przywodziła mi na myśl teatr absurdu - sztukę Samuela Becketta czy choćby Eugène'a Ionesco.
W ogóle za to nie dopatrzyłam się aluzji i związku z irlandzką wojną domową (o tym doczytałam dopiero później), którą mieli symbolizować zwaśnieni przyjaciele: Colm i Pádraic. Realia filmu osadzone są bowiem na początku XX wieku, a konkretnie w 1923 roku, na irlandzkiej prowincji - tytułowej wyspie Inisherin.
Gdyby jednak komuś, a konkretnie widzowi zauroczonemu ukazanymi krajobrazami, przyszło do głowy szukać tej wyspy, to jej nie znajdzie. Wyimaginowana Inisherin reżysera Martina McDonagh to tak naprawdę kombinacja dwóch innych wysepek (tym razem realnych) na zachodzie kraju: Achill w hrabstwie Mayo i skalistej Inishmore w hrabstwie Galway.
Hermetyczne społeczeństwo filmowej, dwudziestowiecznej Inisherin symbolizuje zaś - w moim odczuciu - bolączki i troski współczesnej Zielonej Wyspy. Pewne problemy i zjawiska są niestety ponadczasowe.
Długo mogłabym jeszcze pisać na temat tego spektakularnego filmu, który pozostawił mnie z kraterem w sercu, ale jednocześnie wlał w nie sporo ciepła.
Może na zakończenie po prostu powiem Wam, że polecam tę produkcję każdemu miłośnikowi irlandzkiej kinematografii i samej wyspy. To słodko-gorzka opowieść o samotności, skomplikowanych relacjach ludzkich (bo nawet między długoletnimi przyjaciółmi nie zawsze jest jak w hymnie Liverpoolu - "You Will Never Walk Alone"), trudnych życiowych wyborach, blaskach i cieniach ludzkiej egzystencji, kryzysie wieku średniego i chęci pozostawienia po sobie spuścizny.
I choć trochę rozumiem percepcję i zachowanie Colma, który - jak ten opętany przez dźwięk skrzypiec Janko Muzykant - "u schyłku" swojego wieku desperacko chwyta się horacowskiego non omnis moriar ("nie wszystek umrę"), i za wszelką cenę chce pozostawić po sobie muzyczny "pomnik trwalszy niż ze spiżu", to jednak całym sercem jestem za monologiem Pádraica.
Owszem, Horacy ma rację. Artysta żyje tak długo jak jego dzieła. W pewnym sensie faktycznie jest nieśmiertelny, ale filmowy Colm niestety deformuje tę ideę i wynosi ją do ekstremum, z samego Pádraica zaś (łagodnego dotychczas jak baranek) robi potencjalnego kandydata do "Efektu Lucyfera", kolejnego eksperymentu psychologicznego Philipa Zimbardo pod tytułem: dlaczego dobrzy ludzie czynią zło? Bo widzicie, nie jesteśmy na tym świecie sami. Nasze zachowanie nie jest obojętne dla innych ludzi, dla planety. Akcja rodzi reakcję. O tym już w siedemnastym wieku nauczał Newton.
Chociaż Horacy i Colm mają rację, to jednak racja Pádraica jest "najprawdziwsza". Dzieło dziełem, uznanie i spuścizna swoją drogą, ale to DOBROĆ jest największym skarbem i darem, jaki jeden człowiek może podarować drugiemu.
Nie mogę się doczekać, aby ponownie obejrzeć ten film!
Najlepiej wydane 11 euro!
____
Wszystkie zdjęcia zostały znalezione w sieci i są kadrami filmu - choćby dla nich warto obejrzeć to dzieło!