Tak bardzo, bardzo chciałam, by to nie była prawda.
Kiedy dzień przed premierą „Counsellora” zwróciłam się do Połówka podekscytowanym głosem: „to już jutro!”, usłyszałam krótkie: „mam dla ciebie złe wiadomości”. „Nic mi nie mów! Nie chce tego słyszeć!” - oburzyłam się. „Chcę iść do kina nieskażona złymi recenzjami”. „Jak mi powiesz, na co narzekają recenzenci, to na pewno zwrócę na to uwagę”.
Do końca wierzyłam, że krytycy się mylą i że filmu z taką plejadą gwiazd, z takim reżyserem nie można zepsuć. A jednak. Można.
Zwiastun „Counsellora”, znanego w Polsce pod tytułem „Adwokat”, spodobał mi się od kilku pierwszych sekund. "Sail" - użyta w nim piosenka - niezwykle wpadła mi w ucho i ilekroć jej potem słuchałam, myślałam o nadchodzącej premierze i emocjach, które mnie czekały. Bo przecież miało być tak pięknie. Trailer mi to obiecywał. Zapowiadał intrygujący i dobry film z wartką akcją. A tymczasem po zakończonym seansie poczułam się nieco oszukana.
Głównym bohaterem filmu jest tytułowy adwokat grany przez Michaela Fassbendera. Mężczyzna stosunkowo młody i przystojny. Nie znamy jego imienia i tak naprawdę mało o nim wiemy. Szybko za to dowiadujemy się, że adwokat jest do szaleństwa zakochany w swojej narzeczonej, Laurze (Penélope Cruz), i wcale nie taki mądry na jakiego wygląda.
Pod postacią dorosłego mężczyzny, twardego macho, skrywa się jednak szczeniak, który w kryzysowych momentach kuli ogon, płacze i nie bardzo wie, co ze sobą zrobić. Mało też wie o życiu, co udowadnia mieszając się w brudne interesy z narkotykowymi baronami. Choć na brak pieniędzy narzekać nie może, pokusa łatwego zarobku bierze górę nad rozumem. Wierzy, że to jednorazowa operacja, która pójdzie jak po maśle. Nie będzie żadnych komplikacji, nie będzie żadnych nieprzyjemnych następstw. A to błąd. Bo kiedy wkłada się nos do ula, trudno oczekiwać, że nie zostanie się ukąszonym przez pszczoły.
Film jest nie tyle zły co po prostu rozczarowujący.
Scena łóżkowa otwierająca film zdradza charakter „Counsellora”. Oprócz tego, że jest zupełnie zbędna i nieco żenująca, jest też pretensjonalna i przegadana. Za dużo gadania, za mało akcji. I tak w zasadzie mogłabym podsumować cały film, a już z pewnością pierwszą jego połowę, kiedy to akcja toczy się mozolnie i z trudem niczym wóz o kwadratowych kołach.
Gdyby tak okroić film z jego filozoficznych wynurzeń i przydługawych dialogów, a jednocześnie dodać do niego więcej dynamiki, byłoby pewnie ciekawiej. Scenariuszowi -autorstwa znanego amerykańskiego pisarza, Cormaca McCarthy’ego – brakuje lekkości i tego czegoś, co uczyniłoby film bardziej strawnym. Sztukę pisania książek bardzo dobrze opanował, ze scenariuszami jest już gorzej. I to chyba właśnie tu, w tym scenariuszu, leży pies pogrzebany.
Nie mogę się też oprzeć wrażeniu, że „Adwokat” Ridleya Scotta nie wykorzystał potencjału aktorów. Taka plejada gwiazd, a taki słaby blask od nich padający. Żadna z kreacji aktorskich mnie nie uwiodła, żaden z bohaterów nie wzbudził we mnie większych emocji i sympatii. Może właśnie dlatego, że aktorzy byli niczym psy na łańcuchach – ich ruchy i pole popisu były znacznie zawężone. Javier Bardem jako Reiner jest dobry, ale nie tak imponujący jak chociażby w „Skyfall”. Jego żona, Penélope Cruz, ma jeszcze gorzej. Jej rola ogranicza się w zasadzie do jęczenia, słodkiego gadania i błyskania śnieżnobiałymi zębami. Stać ją na więcej, tu jednak nie miała zbyt dużego pola do manewru.
Dużo bardziej wyrazistą rolę ma Cameron Diaz wcielająca się w Malkinę, partnerkę Reinera (Javier Bardem). Jest drapieżna i bezwzględna niczym jej pupilki, udomowione gepardy. Taka oziębła Wicked Witch. Nieobliczalna i wyrachowana femme fatale z nieciekawą przeszłością i zwariowanymi pomysłami w głowie. Ale i ona mnie nie przekonała do siebie. Ilekroć na nią patrzyłam, nie mogłam się wyzbyć wrażenia, że mam do czynienia z tanią dziwką. Starą i wymęczoną przez życie. Złoty ząb, niekorzystny makijaż oczu i tatuaże z pewnością nie podkreślały jej urody. Niestety aktorce brak świeżości, a lata ostrego imprezowania odbijają się na jej twarzy.
Druga połowa była dla mnie ciekawsza, ale nie na tyle mocna i wciskająca w fotel, by „Adwokat” zyskał w moich oczach. Akcja nieco przyspieszyła, ale emocje nadal były takie jak przy grzybobraniu. Chyba każda z trzydziestu osób obecnych na sali kinowej domyślała się, jak skończy się ta historia. Z gangami narkotykowymi po prostu się nie zadaje. Nie można wejść do szamba i wyjść z niego czystym i pachnącym. Nie było suspensu, nie było zaskoczenia. Była za to kara za naiwność, za chciwość i za lekkomyślność.
Tak bardzo, bardzo chciałam, by to nie była prawda. Muszę jednak zgodzić się z negatywnymi komentarzami i z zawiedzionymi recenzentami. „Adwokat” rozczarowuje. Dłuży się. Przynudza, a niekiedy nawet żenuje. Drażni niespójnością. Wypada dość blado na tle innych tegorocznych produkcji takich chociażby jak „Prisoners” czy wspomniana niedawno „Philomena”.
Szkoda zmarnowanego potencjału. Kiedyś pewnie jeszcze go obejrzę. Może wtedy zmienię zdanie, albo dojrzę w nim coś, czego nie widzę teraz – jakąś głębię, symbolikę, ciekawy klimat. Pierwsze wrażenia są jednak kiepskie, a film dość średni.
Przykro mi, że tak długo wyczekiwany film Cię rozczarował. Powiem Ci jednak, że nie potrafię wyszukać w mojej pamięci dobrego filmu z Cruz i Diaz. One zawsze grały albo cukierkowe albo też głupiutkie role. Nie potrafię sobie ich wyobrazić za bardzo w filmie akcji. Zdecydowanie bardziej liczyłabym na panów Bardema i Pitta, choć za tym drugim nie przepadam to czasami jego wyśmienita gra przekonuje mnie do obejrzenia filmu z jego udziałem.
OdpowiedzUsuńJa również nie przepadam za Bradem Pittem, lubię za to Javiera Bardema. Bardzo podobała mi się jego gra w zeszłorocznym "Skyfall", gdzie wcielił się w psychopatę Raoula Silvę. Cameron ma super nogi i ładną figurę, ale nie jest w moim odczuciu wybitną aktorką. Podobnie jest z Penelope - dobra, ale nie rewelacyjna. Ale przynajmniej miła dla oka.
OdpowiedzUsuńPrzykro mi słyszeć że zawiodłaś się na tym, na co tak czekałaś. Filmu jeszcze nie widziałem i nie wiem czy będę chciał po takiej ocenie... Moja Połówka twierdzi, a nie można jej odmówić spostrzegawczości, że jeśli w trakcie akcji jakiegoś filmu pojawia się ni stąd ni zowąd scena łóżkowa to znaczy ,że scenarzyście i reżyserowi nagle brakło pomysłu na dalszą akcję. A jeśli taka scena pojawia się już na początku dzieła , to ... klapa wisi w powietrzu. No i nie ma racji? Piszesz że bohater okazał się mazgajem... ale może tak miało być? Tak zachowują się ludzie, których przerasta sytuacja i zmusza ich do nagłego uczłowieczenia się, wbrew wcześniejszemu mniemaniu o swojej pozycji. Może taki był ukryty zamysł reżysera? Pouczające jakby... ale ponure i nie zachęcające. Dzięki za ostrzeżenie przed ewentualnym rozczarowaniem :) Jestem pewien, że będą jeszcze dzieła na które warto będzie czekać... ;)
OdpowiedzUsuńPrzeżyję, to tylko film :)
OdpowiedzUsuńNie mam zamiaru nikogo zniechęcać do oglądania. Jednak zachęcać też nie będę. Zdarzają się głosy zadowolenia, ale jednak większość tych, którzy widzieli "Counsellora" narzeka, że film okazał się znacznie poniżej ich oczekiwań.
Myślę, że Twoja Połówka ma rację. Nawet jeśli nie całkowitą, to na pewno częściową :) Jak dla mnie to wszystkie odnośniki do seksu były zupełnie zbędne w tym filmie i powodowały u mnie przewracanie oczami ;)
Zapewne tak właśnie miało być. Zachowanie adwokata pokazało, że wcale nie jest takim twardzielem, za jakiego chciał uchodzić.
Trzymaj się ciepło :)