Do środka centrum turystycznego wpadłam z obłędem w oczach. Gdzie tu są jakieś toalety? [tak, kobiety też sikają!] - zdesperowanym i wręcz błagalnym głosem zapytałam mężczyznę za ladą. Nie było czasu na zbędne gadki-szmatki. Po pierwsze dlatego, że sytuacja była naprawdę awaryjna, a po drugie trafiłam na ostatnie w tym dniu oprowadzanie. Niewątpliwie był to przychylny uśmiech losu wobec mej osoby. Jadąc w aucie miałam w głowie tylko jedną myśl – zdążyć na czas. Zdążę? Nie zdążę? – zastanawiałam się w końcowych kilkudziesięciu minutach mojej podróży. Nie miałam żadnej pewności, że mi się uda. Godziny otwarcia jaskini Dunmore Cave zamieszczone w zabranych przeze mnie przewodnikach były rozbieżne.
Wszyscy już sobie poszli. Zabieram cię ze sobą – rzekł żartowniś za ladą, który dwie minuty wcześniej litościwie wskazał mi drogę do ubikacji. Nawet teraz nie mieliśmy czasu na spokojną rozmowę. Choć mężczyzna był niewątpliwie ciekawym interlokutorem, przyjechałam tu w ściśle określonym celu i właśnie zamierzałam wykorzystać szansę daną mi przez los. Leć! – rzekł już całkiem poważnie recepcjonista wskazując mi kierunek, w którym powinnam się udać. A ja zgodnie z jego radą zagęściłam ruchy.
Drogę do jaskini pokonałam w skupieniu. Do jej wejścia prowadzą dwa długie rzędy schodów przedzielone metalową barierką. Bieg po nich w dół zbocza mógłby okazać się zdradliwy, a efekt bolesny. A ja zaplanowałam sobie skromne, niezauważalne entrée – bez huku i niezdrowego zainteresowania, które z pewnością towarzyszyłyby mojemu ewentualnemu upadkowi ze szczytu ponad trzystu schodów.
Wejście do Dunmore Cave robi wrażenie – szczególnie wtedy, kiedy ma się okazję spojrzeć na nie z lotu ptaka. Jaskinie, które do tej pory odwiedziłam, miały przeważnie niewielkie otwory wejściowe. Tu jest dziura na sześć metrów wysoka, a wewnątrz wielka ciemność i pustka. The mouth of a huge beast – paszcza wielkiej bestii – to określenie jaskini spotykane w irlandzkim folklorze. Całkiem trafne.
Choć istnienie tej groty odnotowano już dawno, dawno temu, miejscowa ludność niezbyt kwapiła się, by wejść w paszczę potwora. Przez długi czas wejście do Dunmore Cave utożsamiano z wrotami do piekła. I wcale mnie to nie dziwi. Dziś, kiedy centrum przystosowano do ruchu turystycznego, wszystko jest tu dopieszczone i zapięte na ostatni guzik. Ale wieki temu musiało być tu zupełnie inaczej: bardziej pierwotnie, prymitywnie, a przez to strasznie. I ciemno – bo oświetlenie Dunmore Cave to stosunkowo nowy wynalazek pochodzący z końca XX wieku.
Jestem w stanie wyobrazić sobie - i przede wszystkim zrozumieć - obawę dawnych ludzi przed jaskiniami. Niekoniecznie nazwałabym to nyktofobią, chyba bardziej zdrowym rozsądkiem. Wchodzisz kilkadziesiąt metrów poniżej ziemi w wielką niewiadomą. W nowy wymiar, gdzie tak naprawdę nie wiesz, co cię czeka. Zewsząd otacza cię bezgraniczna ciemność, a bez świeczki jesteś skazany na wieczne błądzenie. Twój wzrok nigdy nie zaadaptuje się do wszechobecnej ciemności. Bo jaskinia to królestwo czerni i mroku, a ty do tego świata nie należysz. To specyficzny podziemny świat rządzący się swoimi prawami. Logicznie rozumując jest to świat, w którym człowiek jest intruzem. Powietrze jest tu niezwykle czyste. Przyjemnie wciągać je w płuca, ale podziemny świat dobry jest dla robaków i kretów. Nie daj się zwieść, człowieku. Przebywanie pod wodą lub ziemią jest oczywiście możliwe, ale to tylko tymczasowy pobyt. Stworzeni zostaliśmy, by stąpać po ziemi. Tu jest nasz świat, a dawna ludzkość – jakkolwiek prymitywna i mało zaawansowana cywilizacyjnie – wydawała się wyraźnie dostrzegać tę prawdę. Dlatego pod ziemię, do wielkiej czarnej dziury, gdzie czyhała NIEPEWNOŚĆ i istniało NIE WIADOMO CO, po prostu się nie wchodziło. Nie, gdy się nie musiało.
W irlandzkim folklorze Dunmore Cave przewija się wielokrotnie, dziwnym trafem przeważnie w mrocznym kontekście. Wspominanie o tej jaskini wiąże się zazwyczaj z niewidzialną etykietą ‘trzymać się z daleka’ chociażby dlatego, że dawno temu grota uchodziła za siedzibę Władcy Mysz, gigantycznego kota Luchtigerna, który – kto wie – może nie pogardziłby także mięsem na dwóch nogach. O ile na wieść o tej legendzie można się ironicznie lub pobłażliwie uśmiechnąć, w przypadku legendy o masakrze wikińskiej na miejscowej ludności już nie bardzo można to zrobić. Bo znaleziska w jaskini jak najbardziej przemawiają za tym, że historia nie jest wyssana z palca, a faktycznie miała miejsce w X wieku.
Jak głosi legenda, w 928 roku doszło tu do tragedii. To właśnie wtedy wikingowie pod wodzą niejakiego Godfreya mieli dokonać barbarzyńskiego najazdu na miejscową ludność. Jak głoszą dawne dzieje, najeźdźcy splądrowali i zniszczyli jaskinię, zabijając przy tym tysiąc osób. Przez długi czas historia wydawała się być tylko legendą aż do lat 70. XX wieku, kiedy to archeologowie natrafili na pewne artefakty. Jednak najważniejszym znaleziskiem okazały się być szczątki 44 ludzkich szkieletów. Wtedy też na poważnie zaczęto zastanawiać się nad autentycznością historii o masakrze. Liczba 1000 osób, dla których grota stała się mogiłą, ciągle jednak wydawała się być przesadzona. W pobliżu jaskini istniały pradawne forty, zatem jeśli faktycznie wikingowie zamordowali tyle osób, najprawdopodobniej zrobili to właśnie tam, nie zaś w jaskini.
Warto wspomnieć, że znalezione kości 44 osobników należały w dużej mierze do dzieci i kobiet – osób, które w przypadku ataku były praktycznie bezbronne i które nie mogły odegrać znaczącej roli w przypadku defensywy. Nieszczęśnicy zdecydowali się wejść do jaskini, bo zmusił ich ostateczny czynnik – pragnienie życia. W tym przypadku strach przed śmiercią okazał się być silniejszy niż strach przed ciemnością. Jaskinia jednak nie zapewniła im bezpieczeństwa. Wikingowie najprawdopodobniej podążyli za grupką i dopięli swego – zabili uciekinierów. Jako że ich szczątki nie wykazują śladów użycia ostrych narzędzi, uważa się, że wikingowie zaczadzili uciekinierów rozpalając ogień.
Ta wersja wydaje się mieć solidne podstawy do uważania jej za prawdziwą. Niektóre z monet znalezionych w jaskini wybito w w płn-wsch Anglii około 920 roku. Co ciekawe, wspomniany Godfrey miał przybyć do Irlandii kilka lat później z Yorku leżącego właśnie w tamtym regionie Anglii. Zwykły przypadek? Pytanie tylko, czy garstka męskich kości, które również znaleziono w jaskini to szczątki starszych mężczyzn szukających w jaskini schronienia wraz z kobietami i dziećmi, czy też może kości samych wikingów, którzy w jakiś sposób stracili życie.
Jaskinia Dunmore nie jest ani najpopularniejszą ani nawet największą irlandzką grotą. Jest za to jedną z najciekawszych tutejszych jaskiń krasowych. Paradoksalnie jest też najtańsza. Wstęp dla dorosłych kosztuje tu zaledwie 3 euro, co jest naprawdę rzadkością w dzisiejszych realiach. Warto tu przyjechać i pokonać ponad 700 schodów [w obydwie strony] chociażby po to by zobaczyć fairies’ floor – podłogę, na której, jak głosi folklor, śpią wróżki i którą uprzednio zawsze zamiatają z wszystkich kamieni wrzuconych tu przez człowieka.
Możemy też zobaczyć tu duszka Caspera, czy też imponujące kalcytowe nacieki połyskujące w świetle niczym magiczne drobinki. Nade wszystko warto jednak przyjechać tu dla prawie sześciometrowego stalagmitu znanego jako The Market Cross i przekonać się, czy należymy do obozu tych, którzy widzą w tej kolumnie krzyż, harfę czy też może rękę trzymającą kufel Guinnessa. Ilekroć patrzę na ten imponujący stalagmit, mam ochotę - wzorem ojca Jacka Hacketta – zawołać: Drink! Drink! Bo niech mnie kule biją, jakkolwiek intensywnie wytężałabym wzrok, nie dostrzegam tam nic poza ręką z kufelkiem piwa.
Polecam to miejsce, bo po prostu na to zasługuje. Jest unikatowe, tanie, interesujące, owiane mgiełką tajemniczości. Przyjeżdżając tu nie odkryjemy prawdy, bo ta – jak mniemam – już dawno została pogrzebana na dnie jaskini, ale grzechem byłoby nie zajrzeć do tego podziemnego świata, który przez miliony lat powstawał dla nas. Grzechem byłoby odrzucenie tego daru natury.