To
był mocno zaskakujący dzień.
Najpierw
Połówek zgubił jedyną broszurę z mapą, jaką mieliśmy, a później zobaczyłam coś,
czego zupełnie się nie spodziewałam.
Wyspa,
do której brzegów przybiliśmy, okazała się być niesamowicie niepozornym, a
zarazem egzotycznym miejscem.
Żar
lejący się z nieba, w połączeniu z przezroczystą lazurową wodą, w pierwszej
chwili przywodził na myśl właśnie egzotykę: klimat śródziemnomorski, francuską
bądź włoską riwierę, a nawet miejsca tak odległe jak RPA. Wynikało to w dużej
mierze z samej nazwy wyspy - Cape Clear - kojarzącej mi się z Cape of Good
Hope, Przylądkiem Dobrej Nadziei, częściowo zaś powodowane było tym, co tu
widziałam: dywanem wrzosów o barwie żakarand kwitnących w Johannesburgu,
poszarpaną linią brzegową, bujnie porośniętymi wzgórzami, wysoką temperaturą.
Raz
tylko widziałam w Irlandii wyspę o tak bujnej roślinności. Było to dawno temu
na Garinish Island. Przy czym Garinish
to tak naprawdę "sztuczny twór" - wyspa celowo przemieniona w ogród.
Nie
do końca mogę jednak powiedzieć, że Cape Clear jest jej całkowitym
przeciwieństwem - naturalną pięknością nieskalaną "chirurgicznym
skalpelem". Bo widzisz, czytelniku, człowiek na Cape Clear zawsze miał pod
górkę. Dosłownie i w przenośni.
Powiedzieć,
że Cape Clear w obecnej postaci stworzyła tylko Matka Natura, to nie docenić
ogromnej roli, jaką odegrały w jej historii ciężko pracujące kobiety. Tę
wysepkę dopieszczała nie jedna matka - było ich wiele. To one były tymi
"chirurgami ze skalpelem", które swoim trudem i znojem cierpliwie
wydobywały z Cape Clear to, co najlepsze. A wszystko po to, aby im i ich
bliskim żyło się na niej lepiej.
Dwie
nieregularne części wyspy łączy przesmyk - gdyby jej lewe/zachodnie skrzydło
nie było u góry "urwane", kształtem bardzo przypominałaby motyla.
Kiedy łódź przybija do North Harbour, jedną z pierwszych rzeczy, które się
widzi, jest właśnie ta jej lewa, stroma cześć. Wielkie wzgórze obficie porośnięte
zielenią. Bujną roślinnością żywcem wyjętą z dżungli Henriego Rousseau. Albo
jakiegoś ogrodu botanicznego.
Grunt
nie był tu urodzajny. Zaczęło się to mocno zmieniać w XIX wieku, kiedy tutejsze
kobiety przystąpiły do intensywnego użyźniania gleby. Szły pod tę wielką górę
niczym Jezus na wzgórze Golgoty. Umęczone, ale z przekonaniem, że to, co robią,
ma sens. Objuczone ciężkimi ładunkami obornika, piasku i wodorostów zebranych z
plaży.
To
były inne czasy. Mieszkańców zamieszkujących tę wyspę było niemal dziesięć razy
więcej niż teraz. Więcej ludzi, to więcej gęb do nakarmienia. Próbowano zatem
użyźnić jak najwięcej nieużytków. Każde poletko było cenne. Należało je więc
obsadzić ziemniakami, owsem, pszenicą, rzepą, kapustą. Tym, co kto miał.
Wyspa,
jakkolwiek piękna, wymuszała zaradność. Rozbudzała instynkt przeżycia. Przedsiębiorczość
miało się tu niejako w genach. Wysysało z mlekiem matki. Na otaczający
krajobraz patrzyło się nie tyle z zachwytem turysty, co z otwartym umysłem wizjonera.
Każdy był tu McGyverem robiącym coś z niczego. Z czterech jezior dwa były
porośnięte trzciną. Osuszono je, trzcinę wycięto, pokryto nią dachy. Bez wody
kapiącej na głowę żyło się lepiej.
Z
bogatych wód wyławiano sardynki, leszcze, molwy, morszczuki, dorsze, śledzie i
łososie - transportowano je do Zjednoczonego Królestwa, eksportowano na
kontynent. Skuszeni wizją obfitych połowów, przybywali tu nawet rybacy z
Francji, Portugalii i Hiszpanii. Ci ostatni nawet okresowo tu pomieszkiwali. Z
czasem odpłynęli na swych łodziach pełnych ryb, ale pozostawili po sobie trwały
ślad. Do dziś wysepka niedaleko Baltimore zwie się Spanish Island - Hiszpańską
Wyspą.
Zawsze
znajdowano sposób, by pokonać napotykane przeszkody. Osiemnasty wiek to złota
era szmuglerstwa w Irlandii, i choć Cape Clear od stałego lądu oddziela kilka
mil, ten trend dotarł także tutaj. Obok South Harbour, portu w którym cumują
teraz jachty, wzniesiono nawet posterunek straży przybrzeżnej i obsadzono go
dwudziestoma funkcjonariuszami z ich rodzinami. Już nie można było kontynuować
wymiany handlowej z holenderskimi i francuskimi statkami. Nie można było pędzić
bimbru, whiskey, handlować cygarami, kupczyć rumem, tabaką, czy nawet niewinną
herbatą.
Pomimo
czujnego oka, jakie mieli oficerowie straży przybrzeżnej na mieszkańców wyspy,
nadal udawało im się skutecznie prowadzić zakazane interesy. Zakazy wzmagały
jedynie kreatywność zainteresowanych i podnosiły poziom adrenaliny. Zaradni
Irlandczycy potrafili bowiem wydrążyć w polu sekretną komorę, tak zwany tobacco pit, i przechowywać w niej
kontrabandę. Dół był na tyle głęboki, że
z powodzeniem mógł się w nim na stojąco zmieścić dorosły mężczyzna.
Z
czasem zlikwidowano posterunek tutejszej straży przybrzeżnej. Miało to miejsce
gdzieś w latach 30. XIX wieku. Oficerów odesłano, ale budynek pozostał. Dziś to
Youth Hostel, hostel dla młodzieży (i nie tylko) licznie przybywającej tu
głównie w jednym celu: podszlifowania znajomości rodzimego irlandzkiego. Cape
Clear stanowi bowiem jeden z nielicznych bastionów irlandzkiej mowy.
Jest
to o tyle miłe, że nie zawsze tak było. W czasach, kiedy Irlandia znajdowała
się pod brytyjskimi rządami, w szkole nauczano jedynie angielskiego. W dawnym
budynku szkoły znajduje się obecnie Heritage Centre - pasażerów łodzi zawozi do
niego bus, a cena wstępu wliczona jest w koszt biletu na prom. W czasie
pandemii centrum było jednak zamknięte, więc nie udało nam się zobaczyć
zgromadzonych w nim eksponatów.
Dziewiętnastowieczny
budynek dawnej szkoły jest skromny, dwupokojowy (jedna klasa, jeden pokój
nauczyciela) z oszałamiającymi widokami na ocean. Jak dobrze, że nie dane było
mi się w nim uczyć - z pewnością nie mogłabym się skupić na lekcji i wiecznie
byłabym na dywaniku u dyrektora.
Irlandzkie
dzieci też nie miały łatwo. Wiecznie szpiegowane przez córkę nauczycielki,
musiały mieć się na baczności - jak tylko usłyszała, że którekolwiek z nich
komunikuje się po irlandzku, zaraz leciała naskarżyć mamusi. A stąd już tylko
mały krok do kar cielesnych. Naukę rodzimego języka rozpoczęto dopiero na
początku XX wieku, a nauczał go objazdowy nauczyciel, który spędzał na wyspie
kilka tygodni w ciągu roku.
Zapłatą
nauczyciela były dary przyniesione przez uczniów - w każdy poniedziałek
podopieczni zabierali do szkoły monetę jednopensową, butelkę mleka, jajka,
torbę ziemniaków, albo po prostu kawałek torfu. Co kto miał.
Kiedy
pod koniec XIX wieku budowano nową szkołę, czasami zajęcia odbywały się w
pobliskim kościele, czasami w opuszczonej latarni na wzgórzu. Wyłączono ją z
użytku w latach 50. XIX wieku, jako że zupełnie nie spełniała powierzonej jej
roli. Krótko mówiąc, latarnia zbyt często "bujała w obłokach".
Spowijały ją chmury albo mgła, przez co rzucane przez nią światło było słabo
widoczne. Zastąpiono ją latarnią Fastnet, ale o tym innym razem. W starej
szkole reperowano sieci rybackie i traktowano ją jako miejsce rekreacji, aż
wreszcie ktoś zaproponował w 1960 roku, by przemienić ją w muzeum.
Początkowo
lokalny kler był niechętny edukowaniu mieszkańców wyspy. Tłumaczono to tym, że
i bez nauki dobrze sobie radzili: na stołach lądowały złowione ryby, na polach
wyrastały posadzone plony, ludzie mieli co jeść i pić, mieli gdzie spać. W
oczach kleru to im w zupełności wystarczało.
Inspekcja
przeprowadzona w szkole w XIX wieku stwierdziła jednak co innego. Kwalifikacje
uczniów oceniono raczej źle, a młodzi Irlandczycy prezentowali poglądy, które
wywołują mój uśmiech, i które zapewne do żywego bulwersowały inspektorów:
dzieci wierzyły bowiem, że Anglia jest stolicą Irlandii, a Irlandia należy do
Ameryki.
Był
to zatem klasyczny przykład dzieci, które słyszały, że dzwonią dzwony, ale nie
wiedziały, w którym kościele. W prywatnych rozmowach dorosłych hasło
"USA" musiało niejednokrotnie padać
- lokalna ludność, jak i reszta Zielonej Wyspy, mocno emigrowała do
Ameryki. Ale nie tylko do niej. Również do Australii. I tak samo jak niegdyś
hiszpańscy rybacy pozostawili po sobie ślad w postaci Spanish Island, tak
irlandzcy emigranci dali nazwę australijskiemu miasteczku Cape Clear w stanie
Victoria, do którego przybywali w czasie trwania gorączki złota.
Ciąg dalszy nastąpi wkrótce.