Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Cape Clear. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Cape Clear. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 4 września 2022

Pożegnanie z Cape Clear (3)

Niedługo przejdę do kolejnej irlandzkiej atrakcji, zanim jednak to nastąpi, chciałam opublikować ostatnią już (obiecuję!) porcję zdjęć z bujnej i zielonej wyspy Cape Clear. 


Sporo czasu zajęło mi wyselekcjonowanie tych wszystkich zdjęć - i ich późniejsza obróbka - do tych dwóch ostatnich wpisów, które jej poświęciłam, żal byłoby zatem, żeby nigdy nie ujrzały światła dziennego. Chociaż profesjonalni fotografowie z pewnością mieliby odmienne zdanie :) 


Nieprzypadkowo zobaczycie w tym poście kilka zdjęć dróg na Cape Clear. Mam to szczęście, że udało mi się przejść kilkadziesiąt kilometrów (łącznie) po przeróżnych irlandzkich wyspach. Jednak chyba żadna z nich nie miała tak świetnej i dobrze utrzymanej nawierzchni. 

 

Spacery po niej były pod wieloma względami ogromną przyjemnością. Odsuwając na bok oczywiste, czyli WIDOKI, nie sposób nie wspomnieć o topografii wyspy. Szlaki nie są absolutnie monotonne - bardziej przypominają trasę rollercoastera. Tu się nagle wznoszą, tam mniej lub bardziej gwałtownie opadają, ukazując piechurowi imponującą panoramę okolicy. 


 

A co najważniejsze, nawet w tak gorący i popularny wśród turystów dzień, kiedy łódź jest wypchana niczym kieszenie złodzieja, z powodzeniem można znaleźć tu odludne skrawki ziemi dla siebie. Piękne i ciche. Takie jak lubię. 


 
























czwartek, 18 sierpnia 2022

Cape Clear: mała wyspa, duże wrażenie

To był mocno zaskakujący dzień.

Najpierw Połówek zgubił jedyną broszurę z mapą, jaką mieliśmy, a później zobaczyłam coś, czego zupełnie się nie spodziewałam. 


Wyspa, do której brzegów przybiliśmy, okazała się być niesamowicie niepozornym, a zarazem egzotycznym miejscem. 


Żar lejący się z nieba, w połączeniu z przezroczystą lazurową wodą, w pierwszej chwili przywodził na myśl właśnie egzotykę: klimat śródziemnomorski, francuską bądź włoską riwierę, a nawet miejsca tak odległe jak RPA. Wynikało to w dużej mierze z samej nazwy wyspy - Cape Clear - kojarzącej mi się z Cape of Good Hope, Przylądkiem Dobrej Nadziei, częściowo zaś powodowane było tym, co tu widziałam: dywanem wrzosów o barwie żakarand kwitnących w Johannesburgu, poszarpaną linią brzegową, bujnie porośniętymi wzgórzami, wysoką temperaturą. 

 

Raz tylko widziałam w Irlandii wyspę o tak bujnej roślinności. Było to dawno temu na Garinish Island. Przy czym Garinish to tak naprawdę "sztuczny twór" - wyspa celowo przemieniona w ogród. 


Nie do końca mogę jednak powiedzieć, że Cape Clear jest jej całkowitym przeciwieństwem - naturalną pięknością nieskalaną "chirurgicznym skalpelem". Bo widzisz, czytelniku, człowiek na Cape Clear zawsze miał pod górkę. Dosłownie i w przenośni. 


Powiedzieć, że Cape Clear w obecnej postaci stworzyła tylko Matka Natura, to nie docenić ogromnej roli, jaką odegrały w jej historii ciężko pracujące kobiety. Tę wysepkę dopieszczała nie jedna matka - było ich wiele. To one były tymi "chirurgami ze skalpelem", które swoim trudem i znojem cierpliwie wydobywały z Cape Clear to, co najlepsze. A wszystko po to, aby im i ich bliskim żyło się na niej lepiej. 

 

Dwie nieregularne części wyspy łączy przesmyk - gdyby jej lewe/zachodnie skrzydło nie było u góry "urwane", kształtem bardzo przypominałaby motyla. Kiedy łódź przybija do North Harbour, jedną z pierwszych rzeczy, które się widzi, jest właśnie ta jej lewa, stroma cześć. Wielkie wzgórze obficie porośnięte zielenią. Bujną roślinnością żywcem wyjętą z dżungli Henriego Rousseau. Albo jakiegoś ogrodu botanicznego. 


Grunt nie był tu urodzajny. Zaczęło się to mocno zmieniać w XIX wieku, kiedy tutejsze kobiety przystąpiły do intensywnego użyźniania gleby. Szły pod tę wielką górę niczym Jezus na wzgórze Golgoty. Umęczone, ale z przekonaniem, że to, co robią, ma sens. Objuczone ciężkimi ładunkami obornika, piasku i wodorostów zebranych z plaży. 


To były inne czasy. Mieszkańców zamieszkujących tę wyspę było niemal dziesięć razy więcej niż teraz. Więcej ludzi, to więcej gęb do nakarmienia. Próbowano zatem użyźnić jak najwięcej nieużytków. Każde poletko było cenne. Należało je więc obsadzić ziemniakami, owsem, pszenicą, rzepą, kapustą. Tym, co kto miał. 


Wyspa, jakkolwiek piękna, wymuszała zaradność. Rozbudzała instynkt przeżycia. Przedsiębiorczość miało się tu niejako w genach. Wysysało z mlekiem matki. Na otaczający krajobraz patrzyło się nie tyle z zachwytem turysty, co z otwartym umysłem wizjonera. Każdy był tu McGyverem robiącym coś z niczego. Z czterech jezior dwa były porośnięte trzciną. Osuszono je, trzcinę wycięto, pokryto nią dachy. Bez wody kapiącej na głowę żyło się lepiej. 


Z bogatych wód wyławiano sardynki, leszcze, molwy, morszczuki, dorsze, śledzie i łososie - transportowano je do Zjednoczonego Królestwa, eksportowano na kontynent. Skuszeni wizją obfitych połowów, przybywali tu nawet rybacy z Francji, Portugalii i Hiszpanii. Ci ostatni nawet okresowo tu pomieszkiwali. Z czasem odpłynęli na swych łodziach pełnych ryb, ale pozostawili po sobie trwały ślad. Do dziś wysepka niedaleko Baltimore zwie się Spanish Island - Hiszpańską Wyspą. 

 

Zawsze znajdowano sposób, by pokonać napotykane przeszkody. Osiemnasty wiek to złota era szmuglerstwa w Irlandii, i choć Cape Clear od stałego lądu oddziela kilka mil, ten trend dotarł także tutaj. Obok South Harbour, portu w którym cumują teraz jachty, wzniesiono nawet posterunek straży przybrzeżnej i obsadzono go dwudziestoma funkcjonariuszami z ich rodzinami. Już nie można było kontynuować wymiany handlowej z holenderskimi i francuskimi statkami. Nie można było pędzić bimbru, whiskey, handlować cygarami, kupczyć rumem, tabaką, czy nawet niewinną herbatą. 

Pomimo czujnego oka, jakie mieli oficerowie straży przybrzeżnej na mieszkańców wyspy, nadal udawało im się skutecznie prowadzić zakazane interesy. Zakazy wzmagały jedynie kreatywność zainteresowanych i podnosiły poziom adrenaliny. Zaradni Irlandczycy potrafili bowiem wydrążyć w polu sekretną komorę, tak zwany tobacco pit, i przechowywać w niej kontrabandę.  Dół był na tyle głęboki, że z powodzeniem mógł się w nim na stojąco zmieścić dorosły mężczyzna. 


Z czasem zlikwidowano posterunek tutejszej straży przybrzeżnej. Miało to miejsce gdzieś w latach 30. XIX wieku. Oficerów odesłano, ale budynek pozostał. Dziś to Youth Hostel, hostel dla młodzieży (i nie tylko) licznie przybywającej tu głównie w jednym celu: podszlifowania znajomości rodzimego irlandzkiego. Cape Clear stanowi bowiem jeden z nielicznych bastionów irlandzkiej mowy. 


Jest to o tyle miłe, że nie zawsze tak było. W czasach, kiedy Irlandia znajdowała się pod brytyjskimi rządami, w szkole nauczano jedynie angielskiego. W dawnym budynku szkoły znajduje się obecnie Heritage Centre - pasażerów łodzi zawozi do niego bus, a cena wstępu wliczona jest w koszt biletu na prom. W czasie pandemii centrum było jednak zamknięte, więc nie udało nam się zobaczyć zgromadzonych w nim eksponatów. 

                                                                            

Dziewiętnastowieczny budynek dawnej szkoły jest skromny, dwupokojowy (jedna klasa, jeden pokój nauczyciela) z oszałamiającymi widokami na ocean. Jak dobrze, że nie dane było mi się w nim uczyć - z pewnością nie mogłabym się skupić na lekcji i wiecznie byłabym na dywaniku u dyrektora. 


Irlandzkie dzieci też nie miały łatwo. Wiecznie szpiegowane przez córkę nauczycielki, musiały mieć się na baczności - jak tylko usłyszała, że którekolwiek z nich komunikuje się po irlandzku, zaraz leciała naskarżyć mamusi. A stąd już tylko mały krok do kar cielesnych. Naukę rodzimego języka rozpoczęto dopiero na początku XX wieku, a nauczał go objazdowy nauczyciel, który spędzał na wyspie kilka tygodni w ciągu roku.

                                                                      

Zapłatą nauczyciela były dary przyniesione przez uczniów - w każdy poniedziałek podopieczni zabierali do szkoły monetę jednopensową, butelkę mleka, jajka, torbę ziemniaków, albo po prostu kawałek torfu. Co kto miał. 


Kiedy pod koniec XIX wieku budowano nową szkołę, czasami zajęcia odbywały się w pobliskim kościele, czasami w opuszczonej latarni na wzgórzu. Wyłączono ją z użytku w latach 50. XIX wieku, jako że zupełnie nie spełniała powierzonej jej roli. Krótko mówiąc, latarnia zbyt często "bujała w obłokach". Spowijały ją chmury albo mgła, przez co rzucane przez nią światło było słabo widoczne. Zastąpiono ją latarnią Fastnet, ale o tym innym razem. W starej szkole reperowano sieci rybackie i traktowano ją jako miejsce rekreacji, aż wreszcie ktoś zaproponował w 1960 roku, by przemienić ją w muzeum.


Początkowo lokalny kler był niechętny edukowaniu mieszkańców wyspy. Tłumaczono to tym, że i bez nauki dobrze sobie radzili: na stołach lądowały złowione ryby, na polach wyrastały posadzone plony, ludzie mieli co jeść i pić, mieli gdzie spać. W oczach kleru to im w zupełności wystarczało. 


Inspekcja przeprowadzona w szkole w XIX wieku stwierdziła jednak co innego. Kwalifikacje uczniów oceniono raczej źle, a młodzi Irlandczycy prezentowali poglądy, które wywołują mój uśmiech, i które zapewne do żywego bulwersowały inspektorów: dzieci wierzyły bowiem, że Anglia jest stolicą Irlandii, a Irlandia należy do Ameryki.


Był to zatem klasyczny przykład dzieci, które słyszały, że dzwonią dzwony, ale nie wiedziały, w którym kościele. W prywatnych rozmowach dorosłych hasło "USA" musiało niejednokrotnie padać  - lokalna ludność, jak i reszta Zielonej Wyspy, mocno emigrowała do Ameryki. Ale nie tylko do niej. Również do Australii. I tak samo jak niegdyś hiszpańscy rybacy pozostawili po sobie ślad w postaci Spanish Island, tak irlandzcy emigranci dali nazwę australijskiemu miasteczku Cape Clear w stanie Victoria, do którego przybywali w czasie trwania gorączki złota. 


 Ciąg dalszy nastąpi wkrótce.