niedziela, 26 kwietnia 2020

Huntington Castle - mrok, druidzi i tajemnicze obrządki w zamkowych podziemiach



Huntington Castle to kolejna niesamowicie interesująca atrakcja w hrabstwie Carlow, którą udało nam się zobaczyć w drodze do Rosslare. Nie bez znaczenia pozostaje tu fakt, że po prostu mieliśmy farta. Tego "farta" wywodzącego się z języka niemieckiego i oznaczającego "sprzyjające okoliczności", a nie "puszczanie gazów" w języku angielskim - to tak na marginesie, żeby nie było niedomówień. 

Na pierwszy rzut oka to zamek jakich tutaj wiele - wybudowany w 1625 roku w miejscu, w którym w XIV wieku istniała już inna warownia obronna pełniąca funkcję garnizonu wojskowego. O tej bogatej i ciekawej przeszłości zamku świadczą także ruiny opactwa cystersów, które - jak niesie wieść - zostało wzniesione w miejscu dawnej świątyni druidów. 

To, co najważniejsze jest jednak niewidoczne dla oka. Huntington Castle, uchodzący za jeden z najbardziej nawiedzonych zamków na irlandzkiej ziemi, ma bowiem tajemniczą i nieco mroczną aurę, którą zawdzięcza w dużej mierze jego nietuzinkowym mieszkańcom - rodzinie Durdin Robertson, której członkowie nadal zamieszkują mury tej ciekawej budowli. 

Nie omieszkała przypomnieć nam o tym nasza przewodniczka, kiedy spóźnieni o jakieś dziesięć minut, ale zadowoleni ze swojego farta, dołączyliśmy do ostatniej grupy oprowadzanej po zamku tego dnia. Autorytatywnym głosem poinformowała nas, że we wnętrzach posiadłości nie można robić żadnych zdjęć, a jedynym odstępstwem od tego zakazu jest możliwość fotografowania tego, co znajduje się w zamkowych podziemiach służących niegdyś jako lochy, a teraz zaś jako świątynia ku czci egipskiej bogini Izydy. 

Na ślad obecności współczesnych rezydentów zamku nie trzeba było długo czekać. W jednym z pokojów na naszej trasie - "tapestry room" - zdominowanym przez wielki i zabytkowy arras przypadkowo znalazł się ślad dziecięcej bytności, niebiesko-pomarańczowy nabój do broni Nerf. Choć był karykaturalnie mały w stosunku do otaczających go przedmiotów, rzucał się w oczy, jakby miał rozmiary meteorytu, bo był wyraźnie nie na miejscu. 

Biorąc pod uwagę, że obecni właściciele zamku, Alexander i Claire Durdin Robertson, mają trzech relatywnie małych męskich potomków, to ich obecność jest i tak dobrze zamaskowana, a zamek perfekcyjnie przygotowany do zwiedzania. Ta "wpadka" w postaci dziecięcego gadżetu absolutnie w niczym mi nie przeszkodziła, a jeśli już miałabym nad czymś ubolewać, to byłby to fakt, że nie udało nam się mieć za przewodnika samego Alexandra albo jego żony. Najwyraźniej nasz fart nie był aż tak duży. 

Nie wiem, jaki stopień spokrewnienia miała z właścicielami nasza przewodniczka, ale domyślam się, że jakiś miała. Bardzo miłym akcentem w tym zamku jest to, że jego właściciele nie uważają się za szlachtę, która nie miesza się z plebsem, a co za tym idzie - chętnie występują w roli oprowadzających i z tego, co mi wiadomo, robią to bardzo dobrze. Nasza przewodniczka, starsza kobieta, nie była zła w swojej roli, ale nie wzbudziła we mnie większej sympatii i nie miało to żadnego związku z wydanym przez nią zakazem fotografowania. 


 Z zainteresowaniem słuchałam jej "wykładu" na temat oglądanych przez nas antyków i pomieszczeń (jadalnia, kuchnia, salon, pokój z arrasami...), ale jeszcze bardziej się ożywiłam, kiedy dotarliśmy do niesamowicie klimatycznej oranżerii, którą zdobiły nie tylko interesujące malunki na ścianie, ale przede wszystkim imponująca wiekowa winorośl, której sadzonkę - jeśli się nie mylę - przywieziono z Anglii. Zamkowe wnętrza zazwyczaj nie są w moim guście, ale taką werandę z powodzeniem mogłabym mieć u siebie w domu. 

Wszyscy ci, którzy przybyli tu dla mrocznej aury zamku, z pewnością nie mogą się doczekać momentu przestąpienia progu osławionej i kontrowersyjnej świątyni bogini Izydy. I tu wypada wspomnieć nietuzinkową postać, jaką niewątpliwie była Olivia Robertson, bo to w głównej mierze ona stała za tym całym zamieszaniem związanym z "szatańskimi praktykami", które niegdyś spędzały sen z powiek mieszkańcom uroczej wioski Clonegal, w której znajduje się zamek.  

Jestem w stanie sobie wyobrazić, jaki postrach musiała siać Olivia i jej "mroczni" pobratymcy, którzy w bogobojnej i religijnej Irlandii zdecydowali się w latach 70. XX wieku stworzyć kult egipskiej bogini Izydy. Ze swoją ciemną, bujną czupryną, odziana w ceremonialne szaty, dzierżąca sistrum (staroegipski instrument muzyczny) i kostur zwieńczony egipskim symbolem życia (ankh) mogła sprawiać wrażenie nawiedzonej wiedźmy i przerażać. Ona sama jednak nigdy nie robiła tajemnicy z obrządków, których dokonywano w podziemiach zamku i zostawiała otwartą bramę zamku dla wszystkich tych "wieśniaków", którzy na własne oczy chcieliby zobaczyć, jakie "bezeceństwa" wyprawia się w świątyni. 

Olivia - jak przystało na "prawdziwą czarownicę" - urodziła się trzynastego w piątek, w Anglii, a do zamku Huntington wprowadziła się jako ośmioletnia dziewczynka, kiedy jej rodzice postanowili wrócić do siedziby przodków. Miała artystyczną duszę: uwielbiała rysować, malować i pisać książki. I ponoć nawet była w tym dobra: swoje prace wystawiała na wernisażach, zdobywała nagrody za swoją twórczość, a jej ostatnia książka wyprzedała się w dniu swojego debiutu [złośliwi powiedzieliby, że zapewne miała niesamowicie mały nakład]. 

Olivia, mająca wizje bogini Izydy i święcie przekonana, że otrzymała od niej duchowe powołanie, założyła w 1976 roku - w równonoc wiosenną - Fellowship of Isis, a dokonała tego wspólnie ze swoim bratem, Lawrencem, i szwagierką, Pamelą. Było to iście nietuzinkowe trio i "mieszanka wybuchowa". Lawrence był anglikańskim duchownym, ale tak się złożyło, że na niedługo przed powołaniem do życia tego stowarzyszenia, doszedł do wniosku, że Bóg jest jednak kobietą. Pamela, jego żona, wcale nie była gorsza - komunikowała się z roślinami [choć nie wiedzieć czemu, kwiaty uprawiane przez nią w ogródku nie chciały się z nią porozumiewać...], a nawet widywała wróżki. 

Może ciężko w to uwierzyć, ale religia którą stworzyła ta trójka, nie zmarła w 2013 roku wraz z Olivią, która to swoją drogą dożyła 96 lat. Najwidoczniej osób takich jak ona - wierzących, że religia zdominowana jest przez patriarchat, że za dużo już jest męskiej agresji, i że teraz trzeba to wszystko zrównoważyć przez "celebrowanie boskiej kobiecości" - jest więcej. Jeśli wierzyć słowom przewodniczki, dziś na całym świecie ma ona ponad trzydzieści tysięcy wyznawców. 


Posiadłość można zwiedzać od maja do września i do wyboru są dwie opcje: oprowadzanie po zamku + dostęp do ogrodów (10 euro), lub wstęp tylko i wyłącznie do ogrodów (6 euro). Zdecydowanie polecam opcję pierwszą. Ogrody nie zrobiły na mnie większego wrażenia, być może dlatego, że byłam świeżo po wizycie w pięknych - i darmowych! - Altamont Gardens. Muszę jednak przyznać, że bardzo spodobał mi się szpaler pięćsetletnich cisów, który urodą dorównuje słynnym "DarkHedges", które niegdyś wystąpiły w "Grze o tron".


A skoro mowa o produkcjach filmowych, to zamek jest "celebrytą" wśród innych irlandzkich twierdz i zdarza mu się gościć przeróżne gwiazdy: była tu słynna "Ally McBeal", był Van Morrison, Hugh Grant i Mick Jagger, a sam Stanley Kubrick kręcił tu część scen do "Barry Lyndona". 

Nie da się ukryć, że świątynia Izydy jest kiczowata, ale mimo to uważam, że jest to jeden z najciekawszych zamków Irlandii. Jest w nim coś klimatycznego i intrygującego: może to te opowieści o duchach, może to sprawka mitów o bezwzględnych druidach, którzy to nie wahali się składać ofiar z ludzi, a może to tylko... efekt placebo. 


Jedno jest pewne: wioska Clonegal jest mała, ale niesamowicie kwiecista i miła dla oka. Sama posiadłość zaś zdecydowanie warta jest - dłuższej niż nasza! - wizyty. 

Ciekawie urządzona kawiarenka wydaje się być bardzo gościnna, podobnie zresztą jak krążący po dziedzińcu kot, który ma najwidoczniej nieziemskie moce i już z daleka wyczuwa miłośników zwierząt - pewnym krokiem podszedł do nas i wyżebrał trochę czułości. Gdzieś w  pobliżu ukrywał się też paw, bo go wyraźnie słyszałam, ale niestety nie widziałam. 





Polecam.

20 komentarzy:

  1. Sokole Oko

    Jaki piękny kot !!! no zdecydowanie bym takiego brała. Zresztą w ogóle bym brała :D

    Świetny zamek ale masz rację być może uroku dodaje mu tak jego historia. W tę wiarę i wyznawców do dnia dzisiejszego aż się trochę wierzyć nie chce prawda ?? no ale jeśli tak mówią pewnie to prawda.

    A zwiedzanie samych ogrodów bez posiadłości to chyba jest bez sensu trochę.

    Ta świątynia … zupełnie tam szokuje co ? ja bym była chyba zszokowana :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale... co na to Lu? Nie pisnąłby ani słowa w ramach sprzeciwu? Myślałam, że ma alergię na sierść kota. A jak już nie ma, to chętnie oddam Wam mojego biało-czarnego kocura, nie chcielibyście? ;) I nawet pokryję wszystkie koszty przesyłki ;)

      Mam w sąsiedztwie dwa takie koty. Jeden odwiedza mnie od momentu przeprowadzki i jest strasznie ciekawski. Zawsze zagląda mi przez kuchenne okno albo drzwi do domu, więc nazwałam go Peeping Tom ;) Ten ze zdjęcia zaś był nie tylko piękny, ale też towarzyski i przyjacielski. Nie musiałam się specjalnie wysilać, by go do siebie przywołać, i choć doceniam takie przyjacielskie zwierzaki, to jednak wolę, by moje koty były sceptycznie nastawione do obcych, bo na świecie nie brakuje zwyrodnialców, którzy to wykorzystują.

      Świątynia jest mocno kiczowata, ale przebywając w niej, doszłam do wniosku, że nocną porą, kiedy płoną tam te wszystkie kandelabry, musi sprawiać piorunujące wrażenie. Zamek zaś z jego bezpośrednim otoczeniem jest zdecydowanie wart uwagi. Dużo tam urokliwych zakątków: stare mury, pnącza, pradawne drzewa, malownicze ruiny, dziedziniec... - to wszystko robi wrażenie.

      Słuszne spostrzeżenie - byłabym rozczarowana po wizycie w samych ogrodach. Lepiej dopłacić te cztery euro i mieć możliwość pooglądania wnętrza, a także posłuchania ciekawych anegdotek z życia tej nietuzinkowej familii.

      Nie byłam zszokowana (tylko spragniona wrażeń), bo zamek był mi znany od bardzo dawna i wiedziałam, czego się spodziewać. Ale gdybym nie wiedziała... może wyszłabym stamtąd w stanie lekkiego szoku. Niewykluczone :) Zdecydowanie nie jest to coś, czego się człowiek spodziewa w zamku.

      Usuń
  2. Druidzi, Izyda... Gdybyś jeszcze napisała, że odbywały się tam seanse spirytystyczne to idealnie pasowałby ten opis do lat dwudziestych ubiegłego wieku, albo bohemy (w dowolnym czasie), wypisz wymaluj.
    Ha!!! I przyznaj się zaraz, czy dopytywałaś się o szczegóły i dlatego mamy w tekście trio a nie trójkąt? ;)
    Ale ładne zdjęcia! Kilka, no prawie siedem, lat temu byłem przejazdem w Clonegal. Bardzo przyjemne wrażenie zrobiła na mnie wioska/miasteczko, a w zasadzie skwerek nad rzeczką, na przeciw wjazdu do zamku. Po drugiej stronie ulicy tradycyjnie umiejscowiony pub i obok poczta. Czysto, ładnie i spokojnie. Jakby czas się zatrzymał. Do samego zamku przespacerowałem się pieszo zostawiając motocykl nad rzeką. Ze wstydem przyznaję, że nie skorzystałem wówczas z możliwości zwiedzania ogrodów (choć wtedy kosztowało to tylko 5 euro i osiem za ogrody z zamkiem), a na zamek było już trochę za późno.
    I ponownie wychodzi na to, że trzeba było poczekać na opis Taity, bo teraz wiem po co tam jechać. :)
    Dzięki za piękny opis. Na pewno udam się tam przy pierwszej nadarzającej się okazji.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zielaku, muszę Cię skarcić za Twoje myśli, co też chodzi Ci po głowie?! ;) Trójkąt kojarzy mi się bardzo wymownie, i nie, nie w matematyczny sposób :) Nie śmiałabym pytać o takie rzeczy, bo prawdę powiedziawszy, ta przewodniczka trochę mnie onieśmielała - miała minę surowej matematyczki i wolałam nie dopytywać o figury geometryczne ani o cokolwiek innego :)

      Właśnie uświadomiłam sobie, że popełniłam błąd, bo nazwałam Pamelę szwagierką, a ona była bratową Olivii! Nie będę jednak tego poprawiać, bo boję się, że edycja tekstu wywoła zmianę czcionki i znów nie będę mogła nad nią zapanować, jak to miało miejsce w poprzednim wpisie.

      Myślę, że Olivia i spółka nie mieliby nic przeciwko określeniu "bohema".

      Dziękuję za miłe słowo! Starałam się, bo wiedziałam, że jestem pod bacznym okiem miłośników fotografii. Że też prawie wszyscy mężczyźni czytający tego bloga muszą być specjalistami w tym temacie! Wiecie, jaką presję na mnie wywieracie?! ;) Masz swoją ulubioną fotkę?

      Tak! Wioska jest urocza! Ja w zasadzie też byłam w niej tylko przejazdem (to fotki z lipca zeszłego roku, z drogi na prom do Walii), ale wystarczyło mi to, by zauważyć, że jest czysta, zadbana, kolorowa i ma kilka fajnych zakamarków :)

      Ceny w tego typu atrakcjach zmieniają się bardzo szybko, często za nimi nie nadążam!

      Usuń
  3. Zwiedzalam zamek 2 razy I za pierwszym razem oprowadzal mnie Alexander, spotkalam tez lady Olivie na korytarzu. Klimatyczne miejsce

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardziej od tego, że zwiedzałaś zamek dwukrotnie, zdziwiła mnie godzina publikacji Twojego komentarza - nie mów, że zawsze tak wcześnie wstajesz! Podziwiam!

      Szkoda, że nie napisałaś, jak spisał się Alexander, i kto oprowadzał Cię za drugim razem ;)

      I masz rację, to bardzo klimatyczne miejsce!

      Usuń
  4. Ahoj!

    Nie mogłam się oprzeć wrażeniu czytając Twój post, że zapewne znalazłby się ktoś, kto by tych troje chętnie spalił na stosie. Intrygująca opowieść Taito.

    Dużo dobrych i smakowitych rzeczy widzę na zdjęciach :D

    Zaczęłam się zastanawiać: jak brzmi paw? Bo chyba nie wiem...

    I jeszcze coś! Wyznanie "boskiej kobiecości' jest zdecydowanie dla mnie. Nie zapomnę wizyty w świątyni płodności na Malcie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zawsze znajdzie się ktoś, komu przeszkadza ekscentryczny styl życia innych.

      Wiem, jak brzmi paw, ale nie jestem w stanie odtworzyć Ci tych dźwięków, jako że jestem upośledzona muzycznie. Doceniam muzykę, odgrywa bardzo dużą rolę w moim życiu, ale zdecydowanie nie potrafię śpiewać, a grać potrafię tylko na nerwach :) Siedziałam przed chwilą na świeżym powietrzu i czytałam książkę, a w sąsiednim ogródku ktoś pobrzękiwał na gitarze, czym niechcący przywołał moje wspomnienia z grudniowego koncertu i tego czerwcowego, na który chciałam się wybrać, ale z oczywistych względów się nie wybiorę... Stęskniłam się za dźwiękami gitary... Swoją drogą, jeśli masz na podorędziu jakąś energetyczną muzykę, to bądź tak dobra i podziel się z koleżanką, bo to, czego teraz słucham, bardziej wprawia mnie w melancholijny nastrój, niż daje kopa do działania. A nuż podziała także na mnie?

      Kawiarenka i sklep sprawiały wrażenie interesujących, ale jako że przyjechaliśmy tam na niedługo przed zamknięciem zamku, nie mieliśmy okazji przysiąść w niej i wypróbować oferty. Z językiem na brodzie pobiegliśmy dołączyć do oprowadzanej grupy, a kiedy skończyliśmy zwiedzanie, wszystko już było zamknięte.

      Co takiego niezapomnianego było w tej wizycie? Do tell.

      Usuń
    2. Myślę, że generalnie nikt nie lubi indywidualnych jednostek, ludzi, którzy potrafią myśleć.

      Jakoś nie do końca mi się chce wierzyć w Twoje upośledzenie muzyczne, skoro słuchasz tyle dobrej muzyki i zarażasz tym innych:P

      Uwielbiam dźwięk gitary!Jak potrzebuję energetycznej muzyki to często słucham Rity Ory (tak wiem, pewnie Cię zaskoczyłam).Spróbuj:PTo zły wpływ 50 twarzy Greya:D

      Spotkaliśmy tam bardzo miłego staruszka, któremu wpadłam w oko. Zaczął do nas mówić po polsku czy przywieźliśmy ze sobą Tyskie i pierogi, a potem policzył nam za bilety jak dla młodzieży szkolnej i powiedział, że następnym razem mamy nie przyjeżdżać bez pierogów:P

      Co do świątyni płodności okazało się, że jest ona zbudowana jak ciało kobiety, a w miejscu jej narządów rodnych, ludzie wychodzili na świat. Dowiedzieliśmy się, że kiedyś były tam nabożeństwa na których ludzie uprawiali miłość. Poza tym wiąże też się z nią legenda, że kobieta, która tam przyjedzie, będzie płodna.

      Usuń
    3. Jak to nikt? A Ty nie lubisz?

      Słuchanie a śpiewanie to nie to samo :) Uwierz, kochana - moje wykształcenie muzyczne naprawdę kuleje. W szkole podstawowej muzyki uczył mnie dyrektor alkoholik, którego najczęściej nie było, a kiedy już mieliśmy z nim lekcje, to albo był wstawiony albo przygrywał nam na harmonii zamiast czegokolwiek uczyć. Dziś niepojęte, ale w tamtych czasach, w dodatku w wiejskich realiach, jak najbardziej normalne. W liceum co prawda trochę poszerzyłam swoją wiedzę, bo nauczyciel bardziej się przykładał, ale nie moje umiejętności. Więc tak - jestem upośledzona muzycznie, ale na szczęście na co dzień nie odczuwam tego aż tak bardzo ;) A dźwięki gitary uwielbiam (podobnie jak uilleann pipes) i zazdroszczę tym, którzy potrafią na niej grać!

      Rita Ora to nie do końca moje klimaty, ale piosenkę "For You", którą wykonuje z Liamem Payne akurat przesłuchałam milion razy :) Podobnie zresztą jak "Love Me Like You Do" Ellie Goulding. Obydwie są bardzo energiczne i obydwie bardzo lubię :)

      Ach, staruszkowie! Uwielbiam ich! Pewnie dlatego, że - nie wiedzieć czemu - zawsze cieszyłam się ich sympatią. A już szczególnie w Irlandii. Prawie wszystkie najmilsze rzeczy, jakie usłyszałam od płci przeciwnej, pochodziły z ust leciwych staruszków albo mężczyzn starszych ode mnie o jakieś... 30-60 lat. Że też nie mogę cieszyć się takim powodzeniem u moich rówieśników! Ten z Twojej opowieści też brzmi super i wie, co dobre (pierogi, mniam!!!) :)

      "nabożeństwa na których ludzie uprawiali miłość"?! To brzmi jak Sodoma i Gomora! ;) Zaciekawiłaś mnie! (samą budowlą, nie zaś orgiami w stylu cesarza Kaliguli, bo nawet ja nie jestem tak wyuzdana ;)

      Usuń
    4. Ja osobiście uwielbiam, ale patrząc na to, co się dzieje ze społeczeństwem i na to jak ono głupieje-nikt nie docenia dziś geniuszy czy ludzi z odmiennym zdaniem.

      Może on potrzebował tego alkoholu żeby mieć odwagę śpiewać?:P Oooo! To też uwielbiam! Pamiętam jak kiedyś byłam w Bray i tam nieopodal plaży grał pewien starszy pan w kilcie. Cudo!

      Moje też, ale kiedy potrzebuję czegoś energetycznego, włączam;)Uwielbiam Love me like you do, ale też Grateful czy Let you love me. A słyszałaś May the road rise śpiewane przez Nathana Cartera i The High Kings? Lubisz ich nadal?;)

      :D Powiedz, że nie kusi Cię taki kult kobiecości jeśli chodzi o świątynię w czasach, gdzie wszystko było patriarchalne, no powiedz;)Oj tam, oj tam. Cnotliwa też nie jesteś przecież:P;)

      Usuń
    5. Geniusze są najczęściej doceniani dopiero po śmierci ;) Malarze, pisarze, kompozytorzy, piosenkarze... Wielu z nich zyskało sławę i uznanie dopiero pośmiertnie. Pamiętasz łacińską sentencję: "De mortuis nil nisi bene"? Ano właśnie ;) Jeśli chcesz, żeby o Tobie dobrze mówili, to musisz umrzeć ;) Wybacz mi ten czarny humor :)

      Czy słyszałam "May The Road Rise Up To Meet You"? Chyba sobie jaja ze mnie teraz robisz :) Przecież sama Ci ją podesłałam, Pani Zapominalska! ;) Za to "Grateful" nie kojarzę, zaraz przetestuję, jak tylko Guns N'Roses ucichnie w moich głośnikach :)

      Mówię, że nie kusi ;)

      Usuń
    6. A Hawking?Albo Jobs?:P Podyskutujmy. Ojej! W dobie koronaświrusa żartować na temat śmierci, wstydź się;)

      Naprawdę?Ojej! Myślałam, że znalazłam ją na facebooku! O! Klasyki!

      Usuń
    7. Od każdej reguły są wyjątki ;)

      Nie mogę przestać słuchać "By Your Side"! O matko, jakie to dobre! O matko, jakie to zmysłowe! I relaksujące! DZIĘKUJĘ! A jeśli masz jeszcze jakieś perełki w tym stylu, to oczywiście chętnie je przygarnę :) Szukam ich co prawda na własną rękę, ale nie pogniewałabym się za naprowadzenie mnie na cel :)

      Usuń
    8. Nie lubię tego stwierdzenia;)

      A znasz Imany? Uwielbiam jej Do not be so shy. Lubię również Melody Gardot Morning Sun. Dziś znalazłam Indie Arie Ready for love i I am Light. Od wielu lat niezmiennie kocham Norah Jones: Rosie Lullaby, Will you still love me tomorrow a z panów Amos Lee, ostatnio Keep it loose, Keep it tight. Z energetycznych Alicia Keys Girl on fire-pasuje do pomalowanych na czerwono paznokci;) A! I zapomniałam jeszcze o ukochanej piosence Kandace Springs Place to hide.

      Usuń
    9. Bóg zapłać za rekomendacje - znalazłam tu coś dla siebie :) Przed chwilą na przykład skończyłam słuchać "Place To Hide" :) Z piosenką Imany oswoiłam się dopiero po kilku razach, ta Kandace Springs wpadła mi w ucho od pierwszego momentu, a "Girl On Fire" już znałam (i lubiłam) :)

      Już nie mam czerwonych paznokci, chwilowo znów są naturalne, ale za jakiś czas ponownie wrócę do czerwieni! :)

      Usuń
    10. Cieszę się, że coś sobie wybrałaś. O Ty! I nawet nie wysłałaś mi zdjęcia tej czerwieni. Wstydź się:P

      Usuń
    11. Ale ze mnie niewdzięcznica, nie? :) Nie wysłałam, bo nie zrobiłam. A poza tym jeszcze by wyszło na jaw, że miałaś rację, i faktycznie więcej w nim głębokiego różu/fuksji niż krwistej czerwieni.

      PS. Zrobiłam rozeznanie w pracy - poza tym, że dwie osoby skomplementowały kolor moich paznokci, to jedna stwierdziła, że są "różowe" (!!!), a druga, że czerwone :)

      Usuń
    12. Dobrze, że sama to stwierdziłaś, ja już nie muszę:P Fuksjowy to nie jest czerwony:D Pół na pół.

      Usuń
    13. No to doszłyśmy do konsensusu ;) Powinnam gdzieś mieć jeszcze taki naprawdę krwistoczerwony, ale dawno go nie używałam, i nie wiem, czy jeszcze będzie się do tego nadawał :)

      Usuń