wtorek, 24 lutego 2015

Szlakiem irlandzkich jaskiń: Marble Arch Caves


Budzik zadzwonił o szóstej piętnaście w niedzielę. Kilka sekund później umilkł – bynajmniej nie dlatego, że rozprysnął się na sto kawałków uderzając o ścianę. To był mój dzień wolny, ale mimo to ochoczo wstałam z łóżka, co – chciałabym odnotować - było dla mnie nie lada wyczynem. Odkąd Pani Jesień przegoniła lato, poranne pobudki nagle okazały się być dużo bardziej bolesne. Opuszczenie ciepłego i wygodnego łóżka – jawiącego się jako schron – kiedy za oknem panuje mrok, zaczęło zakrawać na jedną z największych podłości losu. Z nadejściem jesieni powoli też zaczynałam hodować zrozumienie dla osób notorycznie korzystających rano z fenomenu drzemek. Dla mnie – w zasadzie od zawsze – ta funkcja w telefonie mogłaby w ogóle nie istnieć. Drzemka? Po co to komu potrzebne? Taka była dotychczasowa reakcja osoby, która w pięć sekund po tym jak odezwał się budzik, była już na nogach.



Normalnie zostałabym w łóżku co najmniej dwie godziny dłużej. Jednak tego dnia byłam zbyt podekscytowana – plan niedzieli miałam ustalony co najmniej kilkanaście godzin wcześniej. Kilka miesięcy wcześniej wpadłam na pomysł zwiedzenia wszystkich irlandzkich jaskiń udostępnionych turystom. Doszłam do wniosku, że czas wyrobić sobie swoje zdanie. Dotychczas spotykałam się ze sprzecznymi opiniami – co dla jednych było super jaskinią, dla innych okazywało się być popierdółką nie wartą zachodu. Odhaczanie punktów z mojej listy szło mi do tej pory nad wyraz dobrze i szybko. A we wspomnianą niedzielę miałam zaliczyć przedostatni punkt na mojej liście. Miałam, bo nie zrealizowałam. Nie do końca. Ale o tym za chwilę.



W ojczyźnie leprechaunów zwykło się mawiać: In Ireland the inevitable never happens and the unexpected constantly occurs. Zaprawdę powiadam Wam, to jedna z największych mądrości tego świata. Przypomniałam sobie o niej, kiedy dotarłam do celu mojej wycieczki, do Marble Arch Caves. A chwilę później na myśl przyszła mi jeszcze jedna mądrość: shit happens every day.



Wszystkie szanujące się przewodniki po Irlandii radzą, by przed przyjazdem do tej jaskini uprzednio zadzwonić. Bo na miejscu możemy się rozczarować. Jaskinie Marmurowego Łuku, bo tak tłumaczy się nazwę Marble Arch Caves, leżące w hrabstwie Fermanagh, wchodzą w skład tamtejszego geoparku, którego walory zostały docenione przez UNESCO. Jaskinie są tłumnie odwiedzane, a że w ich wnętrzu płynie rzeka, bywają też zalewane. Bo jak wiadomo w Irlandii przez dziewięć miesięcy pada deszcz, a przez pozostałe grad.




Efekt rozmowy telefonicznej wykonanej w sobotnie popołudnie był jak najbardziej pozytywny. Nie dość, że dostaliśmy zielone światło – zwiedzanie normalnie się odbywało – to jeszcze zostaliśmy wpisani na listę chętnych na niedzielną podróż do wnętrza ziemi. Moja ekscytacja urosła do niebotycznych rozmiarów. I chyba też przesłoniła mi resztkę realizmu, bo będąc w drodze do jaskini, mogłam się spodziewać wszystkiego - mandatu, kapcia, wypadku, nawet renifera na drodze i UFO na niebie – ale nie tego, że nie zwiedzę jaskini.



Zatem wyobraźcie sobie moją minę, kiedy chwilę po dotarciu na miejsce dowiedziałam się, że z powodu nocnych opadów deszczu najprawdopodobniej nie będzie można zwiedzać jaskini. Jakich opadów deszczu? What the heck? Padało, owszem, ale nie w moim hrabstwie. Przez pewną część drogi jechaliśmy w deszczu o normalnym natężeniu, ale nawet ten namacalny fakt – kropel rozbryzgujących się na aucie – nie podsunął mi czarnego scenariusza. Moja świadomość nie została skażona ani nawet jedną myślą typu: a co jeśli poziom wody w podziemnej rzece wzrośnie? Takiej opcji po prostu nie było. Nie w mojej głowie.




Na ostateczną decyzję mieliśmy poczekać około dziesięciu minut. Wnętrze jaskini właśnie oglądano, by „ocenić straty”. I dopóki nie dostaliśmy potwierdzenia, ciągle żywiłam się nadzieją „a może jednak się uda”. Niestety. Chwilę później już wszystko było wiadomo. Poziom rzeki w jaskini wzrastał średnio o centymetr na dziesięć minut i z oczywistych względów bezpieczeństwa – zwiedzanie zawiera m.in. krótki rejs łódką – nie można było wydać zezwolenia na zwyczajowe oprowadzanie.



Pani w recepcji poinformowała nas jednak, że za chwilę pojawi się przewodniczka w celu odbycia z nami krótkiego, darmowego, 20-minutowego oprowadzania, bo jedynie na tyle mogą sobie pozwolić. Tego jednak nie można było nazwać mocno okrojoną wersją normalnego programu zwiedzania. To był tylko przedsmak, ale – jak się okazało niedługo później – cudowna namiastka tego, co oferują Marble Arch Caves.




Mokrą ścieżką powędrowaliśmy za naszą młodą przewodniczką mówiącą z charakterystycznym północno-irlandzkim akcentem. Zatrzymaliśmy się przed drzwiami tunelu, którego wnętrze momentalnie przywołało mi na myśl korytarze w brukselskim Atomium. Ale zanim do niego weszliśmy, przystanęliśmy na moment. Przewodniczka kreśliła przed nami zarys historii jaskini, a za drzwiami szalał żywioł. Huczało. To nie było tło do słów przewodniczki, to było coś, co rzucało się na pierwszy plan. Zapewne słyszycie podziemną rzekę – rzekła kobieta. A na usta cisnęło się, że ten hałas zbudziłby nawet umarlaka. Głuchy jak pień by usłyszał.



Po otwarciu drzwi zobaczyłam przyczynę zamknięcia jaskini i... zrozumiałam. Zrozumiałam, że to nie fanaberia przewodników – nie o takim zamknięciu sezonu marzyliśmy, rzekła później przewodniczka – ale konieczność. W punkcie, w którym staliśmy, woda nie była jeszcze nie wiadomo jak wysoka, ale już można było dostrzec zalane ścieżki. Jednak przede wszystkim można było SŁYSZEĆ. Słuchałam tego specyficznego odgłosu i rozumiałam, jak potężna moc wody kotłuje się w tym zamkniętym pomieszczeniu. To była ogromna siła. To był bezlitosny żywioł. Jaskinię opuściłam z żalem. Bo znalazłam się w sytuacji analogicznej do tej przedstawionej w bajce „Lis i bocian”. Dosłownie na wyciągnięcie ręki miałam coś apetycznego - coś, co igrało z moimi zmysłami - a mimo to nie potrafiłam tego dosięgnąć. Tak zapewne czuje się szczerbaty, kiedy ktoś podaje mu jabłko i sarkastycznie dodaje „smacznego!”.




Po obwieszczeniu decyzji o niemożliwości zwiedzania jaskini nasze morale boleśnie uderzyło o ziemię. Do podziemia wchodziliśmy w ciszy, nikt jakoś nie rwał się do dyskusji. Jednak kiedy wychodziliśmy na zewnątrz, nie byliśmy już tacy cisi. Tam, we wnętrzu jaskini nasze morale na nowo się zregenerowało. Bo choć może wyglądać na to, że żywioł nas pokonał, to wcale tak się nie stało. Paradoksalnie wnętrze jaskini wypełniło mnie głębokim przekonaniem, że ta „walka” tak się nie skończy. Wiedziałam, że mój powrót w to miejsce to tylko kwestia czasu. Nieuchronność. Nie było możliwości, by moja przygoda z Marble Arch Caves zakończyła się w taki sposób. I właśnie ta świadomość napawała mnie radością. Smutek zagubił się gdzieś w mroku jaskini, na zewnątrz groty wyszła trójka wesołych ludzi. Słońce zaczęło się przebijać przez chmury, a my długo jeszcze staliśmy na zewnątrz dyskutując z przewodniczką, notabene równą babką.




Minuty niepostrzeżenie zlewały się w kwadranse, a my ciągle staliśmy i dyskutowaliśmy. Dzieliliśmy się swoimi spostrzeżeniami i doświadczeniami. Dziewczyna opowiadała m.in. o tym, jak krnąbrni potrafią być turyści. Nie pytałam, której nacji najbardziej nie lubi, ale dało się wyraźnie wyczuć, że nie pała sympatią do Niemców, którzy tak na marginesie mieli także tego dnia przybyć liczną grupką. To miał być ich pierwszy punkt na trasie po Irlandii. A tu - surprise, surprise! – jaskinia zamknięta.  Szczęśliwym trafem nie doczekaliśmy momentu germańskiego najazdu – o tej porze centrum jeszcze świeciło pustkami – a kiedy Niemcy zapewne gnietli się w autobusie, my właśnie przeczesywaliśmy ścieżki w lesie przylegającym do centrum. Wspominam o tym, bo wizyta w Marble Arch Caves bez leśnego spaceru będzie zdecydowanie niekompletna.



Wędrowałam mokrymi ścieżkami, wdychałam świeże powietrze, słuchałam ptasiego śpiewu i odczuwałam niespodziewanie dużą satysfakcję z tego powodu. Miałam ten zakątek praktycznie dla siebie. Toteż nie krępowałam się: dotykałam mokrych od rosy paproci i pozwalałam fantazji popuszczać wodze. Dlatego kiedy wyobraźnia podsunęła mi myśl, że to magiczny las, nie skarciłam jej za to. Dziwnym trafem te realia – festony mchów i paproci, cała aura tego miejsca – pasowały mi do takiego wyobrażenia. I choć na swojej drodze oprócz kilku sympatycznych młodych Irlandczyków nie spotkałam nigdzie the little people, ani wróżek z gracją bujających się na lianach, lubiłam myśl, że to magiczny lasek.



Nie było tak, jak sobie to wymarzyłam, ale to wcale nie oznacza, że było źle. Być może dostałam pstryczek w nos od losu, ale dostałam też coś więcej - przedsmak przygody, której już teraz mówię tak. I wzorem Arniego Schwarzeneggera powtarzam: I’ll be back!


zmienność irlandzkiej pogody nigdy nie przestaje mnie zadziwiać. U góry: Visitor Centre w czasie przyjazdu, na dole: w czasie odjazdu


32 komentarze:

  1. Ahoooj Taito!

    Pomyśl sobie tylko, że Ty tam mieszkasz. Możesz w każdy wolny dzień podjechać i zobaczyć jaskinię, a co z tymi biednymi Niemcami?;)

    Oj tak, irlandzka pogoda nie ma sobie równych, ale to jedna z dobrych cech wyspy.

    Przyznaj się po cichu. Pomyślałaś choć przez chwilę, że ta niemożliwość to inne względy niż bezpieczeństwa? Przyroda to przyroda. Respect.

    OdpowiedzUsuń
  2. W każdy wolny to może jednak nie, ale Helmuty faktycznie nie mają ze mną szans ;)

    Ta zmienność jest fajna pod warunkiem, że działa w jedną stronę - z brzydkiej pogody robi się ładna :) Zdarzało mi się nieźle podminować, kiedy zupełnie niespodziewany deszcz złapał mnie gdzieś na otwartym terenie, bez możliwości schronienia. Dwa razy przemokłam do suchej nitki, i gdyby nie fakt, że nie wyglądam jak Pam Anderson w latach świetności, spokojnie mogłabym zgłosić się wtedy do konkursu na Miss Mokrego Podkoszulka [i nie tylko].

    No nie. Myślenie nie jest moją mocną stroną :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Widzisz? Mówiłam;)

    Może lepiej nie próbuję sobie tego wyobrażać, albowiem moja wyobraźnia nie zna granic....;)

    Coś rzadko ostatnio się spisujemy. Miałam baardzo intensywny tydzień, ale bardzo dobry! Dobrej niedzieli:)

    OdpowiedzUsuń
  4. Dzięki i wzajemnie. Skoro miałaś tak intensywny tydzień, to koniecznie musisz wypocząć. Mam nadzieję, że masz wolną niedzielę. Ja - wstyd się przyznać - dopiero niedawno wstałam, bo oglądałam do późna film. Teraz zaś relaksuję się przy kawie słuchając "San Francisco" McKenziego. Ta piosenka chodzi za mną od wczorajszego poranka, od momentu kiedy wstałam. Przyśniło mi się San Francisco, ach, jaki to był przyjemny sen. Czemuż, ach czemuż to miasto nie może być bliżej? A za oknem ulewa...

    OdpowiedzUsuń
  5. Niestety jestem do wtorku w pracy cały czas. U nas tak pięknie słońce świeci i jeszcze jak zaczynałam pracę kolega zadzwonił, że ma bilety na koncert w filcharmonii...No, ale nic to. Nie powinnam narzekać:)

    To musiał być piękny sen. Też mi się marzy San Francisco....

    OdpowiedzUsuń
  6. No to bądź dzielna, pracusiu. Już niedługo będziesz mieć chwilę wytchnienia :)

    A ja miałam dzisiaj przedsmak wszystkich pór roku. Jak już wspomniałam - zaczęło się od ulewy, parę godzin później nastąpiła niespodziewana "burza śniegowa", no ale niestety śnieg nie przetrwał nawet dwóch godzin. Spektakl pogodowy zakończył się pięknym i intensywnym słońcem.

    Może kiedyś nam się uda. Tylko pamiętaj, jak już tam będziesz, koniecznie włóż we włosy jakieś kwiaty ;)

    OdpowiedzUsuń
  7. No hej!
    Czy mnie oczy mylą, czy może lampa błyskowa "postanowiła" kontynuować współpracę? Piękna jaskinia. A może tylko piękne widoczki na zdjęciach? Wiesz, zastanawiam się, czy nie byłoby dobrym pomysłem podawać namiary na odwiedzane przez Was atrakcje? Ja, jak większość populacji, lubię dostawać dane dojazdowe na tacy ;). Choć kiedy okoliczności przymuszą, to własnoręcznie i własnoocznie też dam radę znaleźć większość z nich.
    Najbardziej spodobały mi się fotki z płynącą wodą (szczególnie ta z barierkami schodów). Rzeczywiście było tak intensywnie zielono, czy może to "postprodukcja"?
    Tak, tak... A świstak siedzi i zawija je w te sreberka... I mamy tu wierzyć, że nie domyśliłaś się o co chodzi Rose? :) Na szczęście dla nas, czytelników i oglądaczy bloga, nie wszędzie mogą zgonić na "względy bezpieczeństwa", a bezczelne wybałuszanie oczu może w końcu zwrócić uwagę Połówka. ;)
    Irlandzka pogoda... Temat rzeka, normalnie Amazonka. Ale na prawdę nie ma co narzekać. Są kraje gdzie za irlandzkie opady deszczu oddaliby połowę wydobywanej ropy lub innych surowców. Mało tego. Okazuje się, że dziesięciominutowy deszcz o piątej rano, zalicza dzień do deszczowych mimo słońca przez całą resztę dnia. Ot statystyka - staw ma średnio 50 cm głębokości a statystyk się utopił. Więc owe dziewięć miesięcy deszczu to między bajki, proszę Pań. :) Ale przyznaję, że przemoczenie do suchej nitki nie należy do przyjemności, zwłaszcza w początkach marca. A i mnie czasem zdarzają się takie sytuacje w pracy. Nie zawsze można pracować pod dachem.
    A gdzie podział się Przypadkowy? No i czekam na recenzję Cejrowskiego.

    OdpowiedzUsuń
  8. Witaj, witaj :) Nareszcie! Całe wieki kazałeś na siebie czekać ;) Ładnie to tak? :)

    Odpowiedź na Twoje pytanie brzmi: "I tak, i nie" :) Już wyjaśniam. Wzrok faktycznie Cię nie myli, bo większość fotek została zrobiona przy użyciu lampy. Tylko nie tej, która się popsuła. Na tej wycieczce mieliśmy ze sobą naszego poczciwego kompaktowego Canona, który działa bez problemów już jakieś pięć lat. Tak sobie myślę, że chyba źle zrobiłam kupując Nikona. Tak, jak już Ci wspominałam - mam dwa aparaty kompaktowe tej firmy i zawsze działały bez zarzutów. Zachciało mi się jednak Nikona, więc go kupiliśmy. Ach, te babskie fanaberie :) A było pozostać przy sprawdzonym sprzęcie. Lampa w Nikonie nadal nie działa, co mnie - mówiąc eufemistycznie - denerwuje. Połówek był w tej sprawie w pewnym sklepie, ale niczego nie załatwił. Polecono mu, by udał się do pewnej firmy w Dublinie [tak na marginesie, to już drugi raz, kiedy ktoś nam ją poleca], tam spokojnie powinni poradzić sobie z tym problemem. Tak więc czeka nas mała wycieczka do stolicy, może już nawet w najbliższą sobotę. Chciałabym to połączyć z wyjazdem do Dundalk, bo mam tam pewną sprawę do załatwienia, ale nie wiem, czy coś z tego wyjdzie. W następną sobotę muszę pojawić się w pracy, a w tę Połówek ma ważne spotkanie o beznadziejnej porze, która wszystko komplikuje.

    Pewnie masz rację. Podawanie dokładnych namiarów [+ na przykład godziny otwarcia i ceny biletów], to dobry pomysł. Na pewno byłoby to wygodne dla wielu czytelników. Niejednokrotnie o tym myślałam, ale jako że nikt wcześniej nie zgłaszał zażaleń z tego powodu, a Ty jesteś pierwszym, który o tym wspomina, to poszłam na łatwiznę i tego nie robiłam :)

    Wcale się nie dziwię, że akurat te fotki najbardziej przypadły Ci do gustu. Mnie również najbardziej się podobają. Muszę Ci jednak coś zdradzić - tutaj wyrazy uznania należą się tylko i wyłącznie mojemu towarzyszowi, bo to on je zrobił. Ja w tym samym czasie robiłam podobne ujęcia, ale moje zdecydowanie wyszły gorsze. Na moje usprawiedliwienie mam tylko tyle, że Połówek egoistycznie przywłaszczył sobie lepszy sprzęt, a mnie zostawił jakiegoś antycznego złoma ;)
    Mimo że zdjęcia były robione pod koniec września, to było tam cudnie zielono. Lasek, jego okolice to po prostu jedna wielka wybujała, soczysta zieleń. Koniecznie musicie tam kiedyś pojechać. Byłbyś w fotograficznym i turystycznym raju :) Nie ukrywam jednak, że te zamieszczone fotki, podobnie jak większość zdjęć, które wrzucam na bloga, trafiły wcześniej do PS. W razie czego zawsze mogę Ci podesłać do porównania oryginalną fotkę, przed obróbką :)

    Te dziewięć miesięcy deszczu i trzy gradu to oczywiście żartobliwy, przerysowany zwrot. Kto jak kto, ale ja - osoba nie cierpiąca tropikalnego klimatu i upałów - nie mogę narzekać na irlandzką pogodę. W zupełności mi odpowiada, więc raczej nigdy nie usłyszysz ode mnie, że polskie lato jest cudne, a irlandzkie jest be. Ja wolę tutejsze. Z tego, co pamiętam, to tylko jedno lato [a przeżyłam ich tu już dziewięć] było u mnie naprawdę brzydkie, codziennie padało przez chyba miesiąc.
    Statystyki kłamią, nie bardzo im wierzę :)

    Pamiętam o tym Cejrowskim, tylko jakoś nie garnę się do napisania recenzji, bo boję się, że nie mam nic ciekawego do napisania. No ale obiecałam, to napiszę. Słowo harcerza. Mógłbyś jednak obiecać, że przymkniesz oko na ewentualne niedociągnięcia :)

    Zauważyłeś nieobecność Przypadkowego Turysty! Wow. Szacun za spostrzegawczość. Niestety Przypadkowy Turysta pożegnał się w grudniu i zniknął na pewien czas z powodu zmian, które zaszły w jego życiu. Brakuje niestety jego, Peadairsa i paru innych osób. Jak przystało na dobrotliwą i kochającą "matkę", pamiętam o wszystkich swoich "dzieciach", no ale nie będę nikogo zmuszać do komentowania, bo to byłoby zupełnie bez sensu. Komentarz napisany z własnej inicjatywy i dobrej woli sprawia przyjemność, wymuszony już by jej nie sprawił.

    To chyba tyle na dziś. Pozdrawiam serdecznie, Zielaku.

    OdpowiedzUsuń
  9. "Wieki całe..." Jakiż ten czas jest względny! Mnie dnie mijają błyskawicznie. Ledwie przeczytałem ostatni post i z mocnym postanowieniem skomentowania nazajutrz wyłączyłem komputer, a tu BACH!!!. Ponownie wchodzę na bloga i co widzę? Nie dość, że minął tydzień od mojej wizyty to jeszcze Rose zdążyła tyle napisać. Normalnie poszło mi w pięty. :) Dobrze, że czasem w pracy jest kilka minut na napisanie paru słów.
    Gdybym dysponował większą ilością wolnego czasu, pewnie zacząłbym obiecywać, że będę pisał częściej, bardziej regularnie itp, ale czasem nie dysponuję, więc i tymi kłamstewkami nie będę Cię karmił. Sprawdziłem. Mój kompaktowy (kieszonkowy) Canon to A480. Jakość zdjęć nie powala, ale czasem nie chodzi o ostrość szczegółów, więc jeździ ze mną jako zapasowy. Ale ten Canon połówka to chyba nieco lepszy, bo całkiem długi czas był użyty w tych zdjęciach. Może to jakiś z serii IS? Kiedyś "chorowałem" na taki.
    Nie myślałem, że poważnie piszesz o pogodzie, tylko tak mi się mało żartobliwie skomentowało. Ale, na prawdę, nie miało być poważnie.
    No to poproszę o namiary na jaskinię (jaskinie). Przy ładnej pogodzie, jeśli motocykl nie odmówi posłuszeństwa, pojadę. Skoro to taki raj... ;)
    Dzisiaj 11 stopni Celsjusza, więc ja pozdrawiam gorąco. ;)

    OdpowiedzUsuń
  10. Już znalazłem. Trzy godziny z małym hakiem. Ale to autostradą, więc raczej wybiorę inną drogę.

    OdpowiedzUsuń
  11. Jest, jest. Kiedy byłam mała, nigdy nie mogłam pojąć, o co chodzi dorosłym z tym nieśmiertelnym "ale ten czas leci". Wszędzie to słyszałam, ale zrozumieć nie mogłam, bo według mnie czas mijał okropnie powoli. Szczególnie na godzinach lekcyjnych, i na tych przedmiotach, na których nie byłam przygotowana do odpowiedzi ;) Mogłabym wtedy przysiąc, że lekcja wcale nie trwała 45 minut, ale co najmniej półtorej godziny. Kiedy kilkanaście lat później przyszło mi nauczać innych, zrozumiałam że to 45 minut to jest nic, a sztuką jest przekazanie wiedzy w tak krótkim czasie. Ale wracając do tego "całe wieki...", to autentycznie miałam wrażenie, że od ostatniego Twojego komentarza upłynęło nieprzyzwoicie dużo czasu. Rose to [na szczęście dla mnie] niesamowity pracuś i na tym blogu chyba nikt jej nie pobije - nie ma sobie równych jeśli chodzi o liczbę komentarzy. Chyba powinnam ją jakoś wynagrodzić za oddanie, przywiązanie i pracowitość ;)
    Tego najstarszego Canona to nawet z szuflady nie ruszam. Po przepracowaniu jakichś dziesięciu lat przeszedł już na zasłużoną emeryturę. Źle się z niego korzysta, bo ma mikroskopijny wyświetlacz - a ja lubię duże :) - i chyba martwego piksela. A ten drugi to raczej nie należy do podanej przez Ciebie serii, to G9 jest. Generalnie to dobry aparat jest, choć wiadomo że ma swoje minusy. Jego zaletą jest m.in. to, że jest mniejszy i lżejszy od lustrzanki. Z chęcią wskakuje do moich małych torebek ;)

    Dzisiejsza pogoda zapewne przyprawiła niejedną osobę o szok termiczny ;) Jeszcze niedawno mieliśmy śnieg, a tu nagle tyyyle stopni. Ale to dobrze. Nacieszyłam oczy śniegiem i już mi go wystarczy na to półrocze. Już dość miałam ślizgania się auta i niebezpiecznie podwyższonego ciśnienia w czasie jazdy. Oblodzone drogi, "letnie opony" i tylny napęd to przepis na nieszczęście. Ostro było. God bless Irish country roads...

    OdpowiedzUsuń
  12. Oj tam, oj tam - nikt z mężczyzn na tym blogu nie docenia autostrad ;) Najpierw Peadairs, teraz Ty. A ja je uwielbiam :) Nie grzeszą widokami, ale komfort jazdy jest nie do porównania.

    OdpowiedzUsuń
  13. G9 to bardzo dobry kompakt. Zresztą seria G jest szeroko wykorzystywana przez profesjonalne zakłady fotograficzne. No, może nie do plenerowych zdjęć ślubnych, ale studyjne portrety jak najbardziej. Poza tym, 15 sekund otwarcia migawki i pełen manual pozwala na swobodne komponowanie ujęć.
    Ale czy Ty przypadkiem nie wciągasz mnie przebiegle w pisemne pogawędki? ;)
    No... Nie mówi się "no", ale może pisze się. Wy tam na północy mieliście trochę śniegu, a u nas na południu kiszka. Chyba, że coś sypnęło na początku lutego, ale wtedy akurat byliśmy poza Irlandią. Odkąd jestem w Irlandii (tak jak Wy od 2006r) była tylko jedna zima ze śniegiem zalegającym ulice dłużej niż do południa. Wtedy aż tydzień i wszyscy okoliczni Irlandczycy twierdzili zgodnie, że TAAAAKIEJ zimy to od przeszło trzydziestu lat nie było. Wierzyć im?
    A autostrady są w porządku. Po prostu nie lubię nimi jeździć motocyklem, bo utrzymywanie prędkości powyżej setki jest męczące przy tak małym silniku. A drogami regionalnymi mogę "pyrkać" sobie 60-70 km/h i rozkoszować się jazdą i widokami.

    OdpowiedzUsuń
  14. Też tak słyszałam. Między innymi dlatego się na niego zdecydowaliśmy. Poza tym dzięki odpowiednim obiektywom [mamy do niego dwa], można go dodatkowo podrasować. Z tego co pamiętam, to te zdjęcia akurat robione były bez żadnego obiektywu, ale szerokokątny nie raz i nie dwa ratował mi życie ;)

    Ups, rozgryzłeś mnie. Ale oczywiście, że Cię wciągam w pisemne pogawędki. Po pierwsze: tylko na takie mogę liczyć, a po drugie: dlaczego miałabym sobie odmawiać przyjemności? Życie jest za krótkie na ascezę :)

    Naprawdę? To Wy ze śniegiem faktycznie nieobyci ;) U mnie nie pada zbyt często i oczywiście prawie nigdy na Boże Narodzenie, ale w minioną niedzielę, a także w poniedziałek i wtorek było go tyle, że spokojnie bałwana można było ulepić.

    Ach, ten mały silnik wszystko by wyjaśniał. Ja lubię je właśnie za płynną jazdę, jaką przeważnie oferują. Trzeba się tylko mocno pilnować, bo mocny silnik [+ciężka noga], dużo koni mechanicznych i pusty pas robią swoje.
    Tylko raz utknęliśmy w gigantycznym korku koło Dublina. Ciężarówka się wtedy spaliła, a my nie zdążyliśmy do teatru.

    OdpowiedzUsuń
  15. Wreszcie weekend. Dzisiaj znowu aura zaszalała. Chyba z 13 stopni było, ale wiatr mało głowy nie urywał. W przerwie, oprócz podawania dziecku lekarstw (małżonka też w pracy) miałem jeszcze tyle czasu, że "odpaliłem" motór. Mmmmm... Brum, brum to jest to co tygrysy itd. Po zimowej przerwie i parkowaniu pod plandeką (mam nadzieję ostatnią zimę) miał pewne opory, ale jednak dał się namówić. Może 17-tego wybiorę się na jakąś paradę?
    Przy okazji podliczyłem straty wynikłe z parkowania pod plandeką - ech, serce się kraje, kiedy człowiek widzi co złe warunki robią z ukochaną maszyną. A w sercu lepszej połowy ani współczucia ani zrozumienia. Nawet zgodę na budowę szopy ogrodowej w której zmieści się motór, musiałem sobie wywalczyć (czytaj przekupić władzę domową ;) ). Teraz zostało już tylko zakupić materiały i zabrać się do roboty. Mam na to tylko niedziele i wieczory w tygodniu, ale jakoś trzeba sobie w życiu radzić. A w warsztacie w którym pracuję czeka już nowy projekt. To stara Honda CM 250 T ale jakaś taka pomieszana z CB, więc raczej będzie z tego jakiś "przeszczep". No potwór Frankensteina normalnie, tylko na kołach. Grunt, że zimowe wieczory będę miał zajęte, a może i młody zainteresuje się i połknie bakcyla. Na dzień dzisiejszy lubi być wożony, i to raczej na niedługich dystansach.

    Ale chyba już wystarczy tych pogawędek, nie związanych z jaskiniowcami. Poczekam na kolejny post, aby się do niego ustosunkować i napisać komentarz i kilka dygresji.

    Pozdrawiam goręcej ;)

    Ps. A które z Was ma taką ciężką nogę?

    OdpowiedzUsuń
  16. Weekend zawsze mile widziany. A ja nawet nie wiedziałam, jak ciepło było, bo praktycznie cały dzień spędziłam w domu [nawet kwiaty przesadzałam w domowym zaciszu], ale teraz z ciekawości sprawdziłam stronę z prognozą i się lekko zdziwiłam. W najcieplejszym momencie dnia, a ten przypadł na 15:00, było... 17 stopni. Do tego wiatr z prędkością 19 mph. Połówek i koty potwierdzają, że było ciepło ;) Ten pierwszy miał spotkanie na mieście i - cytuję - "nieźle się zgrzał", a kociaki turlały się beztrosko w ogródku i wygrzewały do słońca.

    Co się zaś tyczy nadchodzącej parady z okazji Dnia Św. Patryka, to ja raczej na 100% się nie wybieram. Te w minionych latach mocno mnie zniechęciły. Nuuuda. Po którejś z nich doszłam do wniosku, że jeśli bawić się na paradzie, to chyba tylko w Dublinie.

    Trzymam kciuki za jakieś schronienie dla Twojego dwukołowca :) Trzeba ratować ukochaną maszynę! Myślę, że miałbyś wiele wspólnych tematów z moim bratem, bo on jest nie tylko motocyklowym zapaleńcem, który od dawna marzył o kupnie "ścigacza", ale przede wszystkim miłośnikiem motoryzacji. Ma jeepa Cherokee i VW Passata i nawet jakiś motor, ale nie mam pojęcia co to za marka, bo mnie akurat motory nigdy nie interesowały. Zdecydowanie wolę auta. Kiedyś nawet jak byłam młodsza i miałam dostęp do gazetek brata, zaczytywałam się Auto Moto i tym podobnymi magazynami motoryzacyjnymi. Kocham piękne, duże i mocne auta, bo jestem kryptoblacharą ;) Te wszystkie małe i uchodzące za "kobiece" jak na przykład Mini Cooper, Fiat 500, Toyota Yaris, nie wspominając już o takich "wynalazkach" jak Cinquecento, Seicento zdecydowanie mi się nie podobają.

    Ciekawa jestem tego przeszczepu. Chętnie obejrzę końcowy efekt :)

    PS. No jak to kto? Połówek. Przecież nie ja :) Kiedyś przypadkiem dobił do 190 km na pustej autostradzie. Ale fakt, nie było czuć, że tyle jest na liczniku. Ale spokojnie, od tego czasu mam na niego oko i kontroluję prędkość.

    OdpowiedzUsuń
  17. Samych radości i mnóstwa podróży, życzę Ci w Dniu Kobiet.
    Ula w pracy, więc mam jeszcze chwil kilka, aby przygotować tiramisu i schłodzić wino.

    PS. 190? No, no, no... Tylny napęd... Coś mi tu pachnie produktem z Bawarii, ze znakiem śmigła w logo. ;)

    OdpowiedzUsuń
  18. No pięknie, Zielaku! Własnoręcznie przygotowane tiramisu [uwielbiam!] i wino - na bogato ;) Fajnie, że tak dbasz o małżonkę :) Mam nadzieję, że niespodzianka będzie bardzo udana :)

    Dziękuję bardzo za pamięć i życzenia. To bardzo miłe z Twojej strony :)

    Miłej niedzieli Wam życzę :)

    OdpowiedzUsuń
  19. No hej!
    Wygląda na to, że już się nam tiramisu przejadło. Ale z tulipanami i kawą dopełniło całości świątecznego dnia. Na zdjęcia "przeszczepa" będziesz musiała cierpliwie poczekać. Jest dopiero piąty lub szósty w kolejce czekajacych mnie prac. Przed nim jest szopa-garaż, trawnik i płotki przed domem, zabudowa utylity room'u, wymiana wykładzin i malowanie pokoi. A być może jeszcze zabudowa wnęk w sitting room'ie, bo półki nie są w stanie utrzymać księgozbioru. Jak to w domu, zawsze jest coś do zrobienia i brakuje mi part time'u okrutnie. Róże w ogródku za domem przycięte, tak samo jabłoń i porzeczki tylko wiosna jakaś taka nieśmiała w tym roku.
    Zaczął sie nowy tydzień, więc oby do piątku (choć u mnie to raczej do soboty wieczór)!
    Pozdrawiam i życzę słońca.

    OdpowiedzUsuń
  20. Heyah :)

    Jak Wam się przejadło, to zawsze możecie podrzucić je Ciasteczkowemu Potworowi [czytaj: mnie] ;) Nie wiem, jak dla Uli, ale dla mnie taki zestaw [tulipany, kawa i ciacho] byłby niemalże idealny.

    Spokojnie, nie spieszy się z tym przeszczepem. Co nagle, to po diable ;)

    Zielaku, czy Ty kiedykolwiek odpoczywasz? ;) "Jak to w domu, zawsze jest coś do zrobienia" - normalnie jakbym moją mamę słyszała. Ona nigdy nie usiądzie. Zawsze ma coś do robienia, nigdy nie marnuje czasu. Nie wie, co to nuda.

    A propos księgozbioru, to ja osobiście cieszę się, że "dorosłam" do tego, by bez żalu pozbywać się niepotrzebnych książek. Kiedyś naprawdę miałam z tym problem. Bardzo się do nich przywiązywałam, nawet jeśli nie były to jakieś wybitne pozycje. Dziś na moich regałach stoi głównie literatura specjalistyczna, książki, które w jakiś sposób są mi bliskie, no i oczywiście przewodniki. Z radością pozbędę się niedługo wielkiego pudła książek. Wzbogacę miejscową bibliotekę, a przy okazji sama zyskam trochę więcej przestrzeni. Od jakiegoś czasu staram się ograniczać mój "dobytek".

    U mnie part-time nie wchodzi w grę. Wchodziłby tylko wtedy, gdyby ktoś płacił mi za niego tyle, ile za cały etat ;) Jakoś nie ma chętnych. Dziwne.

    Ja moje prace ogrodowe ograniczyłam tylko do posadzenia kwiatków w doniczkach. Przygotowuję się do sezonu ;) Jakoś nie wyobrażam sobie lata bez kolorowych kwiatów wokół.

    Słońca to u mnie nawet nie brakuje, ale mogłoby przestać tak mocno wiać.

    Powodzenia w realizacji wszystkich planów, Pracusiu :)

    OdpowiedzUsuń
  21. Mam wrażenie, że zaszsło drobne nieporozumienie. ;) Ja pracusiem? Raczej uważam siebie za hedonistę a to, że w domu trzeba coś zrobić... No cóż na to wpływu nie mamy. Ale proszę Cię, nie wyobrażaj sobie, że lecę do tych prac na skrzydłach radości. Co to, to nie. Poza gotowaniem, fotografowaniem i pracami przy motocyklu z wymienionych czekających mnie prac, tylko prace twórcze (szopa, zabudowa utylity room'u) nie wzbudzają mojej niechęci. Jakoś nie potrafię przekonać się do prac syzyfowych. Męczą mnie i nie przynoszą satysfakcji.

    OdpowiedzUsuń
  22. Oby się udało. Co Ty z tym pracusiem? Wyeksploatowałam się i leżę w łóżku jak naleśnik. Obijasz się koleżanko! Gdzie nowy wpis? Gdzie nowy post?

    OdpowiedzUsuń
  23. Nowy wpis będzie wtedy, kiedy dobijecie do 100 komciów, czyli jeszcze sporo czekania przed Wami ;) A tak całkiem poważnie, to prawda - obijam się. Po pracy same przyjemności i mało komputera. Ciężko uwierzyć mi, że już tyle czasu upłynęło od mojego ostatniego wpisu. Mam wrażenie, że pojawił się zaledwie parę dni temu. Ktoś ewidentnie podkrada mi czas! Jak tak dalej pójdzie, to obudzę się jutro i będzie Boże Narodzenie...

    Ładuj baterie i wypoczywaj :)

    OdpowiedzUsuń
  24. I słusznie. Życie nie powinno się kręcić tylko i wyłącznie wokół pracy. Trzeba znaleźć czas także na przyjemności. Nie jestem zwolenniczką japońskiego podejścia do pracy i zaharowywania się na śmierć. Tylko nie mów tego mojemu szefowi, bo mogę zapomnieć o podwyżce ;)

    Prace syzyfowe mają to do siebie, że są nie tylko męczące, ale przede wszystkim ogłupiające. Ale ktoś musi je robić.

    Miłego weekendu życzę :)

    OdpowiedzUsuń
  25. Ładne żarty sobie tu robisz. Jakie Boże Narodzenie? Święta sobie pomyliłaś?;)

    OdpowiedzUsuń
  26. Swoją drogą może powinnaś napisać książkę? Coś jak "Złodziej czasu";)

    OdpowiedzUsuń
  27. Kobieto, ja nie mam czasu i weny na pisanie postów, a co dopiero książki :) Bo rozumiem, że dwie strony zapisków w formacie A4 nie spełniają definicji "książki" :) Poza tym, o czym tu pisać książkę, skoro ja nawet nie mam głównego podejrzanego?

    OdpowiedzUsuń
  28. Jakie tam znowu żarty? Całkiem serio piszę :)

    OdpowiedzUsuń
  29. Witam, Ponieważ nareszcie mamy w Irlandii piękną pogodę i syn ma wolne w szkole a mama ma przymusowy urlop w miniony poniedziałek wybraliśmy się w okolice Sligo. No cóż to z Dublina rzut beretem przecież a widoki i obiadek w naszej ulubionej restauracji - niezastąpione. W drodze powrotnej do Dublina zauważyłam znak na Jaskinie i głośno zapowiedziałam rodzince "już wiem gdzie będzie następna dłuższa wycieczka", bo krótka była do Botanik Garden w czwartek. Wchodzę dziś na Twojego bloga żeby nadrobić zaległości i co widzę - opisujesz jakąś jaskinie. Sprawdzam na mapie a to, to samo miejsce. Mam nadzieje że nam się uda i pogoda dopisze. Jak coś prześlę Ci parę fotek jak jest w środku, choć pewnie wolisz sama zobaczyć. No ale cóż jeśli znów popada w nocy przed Twoja wyprawą.
    Pozdrawiam Gorąco z Gorącej Irlandii.

    OdpowiedzUsuń
  30. Witaj, Joanno, bardzo się cieszę, że zdołałaś wygospodarować wolną chwilę na mój blog :)

    Prawda, ten pierwszy tydzień kwietnia był tak słoneczny, pogodny i ciepły, że można było odnieść wrażenie, iż to środek lata. Uroczyście zainaugurowałam suszenie prania w ogródku [uwielbiam!], a także koszenie trawy. Cudnie było też pić kawę na świeżym powietrzu, prowadzić miłą dyskusję, a przy okazji łapać promienie popołudniowego słońca. U mnie temperatury były praktycznie idealne - po 21, 22 stopnie, a do tego lekki wiatr. Myślę, że to dopiero przedsmak lata. Skoro w zeszłym roku mieliśmy nawet 30 stopni, to i w tym nie będzie inaczej ;)

    Lubię Sligo, mam nawet przewidziany post o tym mieście i hrabstwie. Zdradzisz, co to za ulubiona restauracja? Wiedzy nigdy za wiele ;) Może kiedyś skorzystam z Twojego polecenia.

    Fotki z jaskini są oczywiście mile widziane, więc jeśli tylko uda Ci się tam dotrzeć, to ja bardzo chętnie zapoznam się z Twoją fotorelacją.

    Trzymajcie się ciepło!

    OdpowiedzUsuń
  31. Gorace pozdrowienia z jaskini. Narescie po ponad 2miesiacach udalo nam sie dojechac. Kolezanki w pracy juz przestaly mnie pytac jaki mam plany na weekend bo bylo to jednoznaczne z prognoza opadow. I udalo sie. Powiem ze naprawde warto. Piekne i warte odwiedzenia miejsce pomimo ze nasza przewodniczka nie byla tak sympatyczna jak Wasza to po wylaczeniu sie z tego jak mowi i jedynie podziwianiu piekna natury jesteszmy zachwyceni tym miejscem. Jeszcze raz goraco pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  32. Witaj, Joanno! Jak miło, że się odezwałaś!

    Przepraszam Cię bardzo, że dopiero teraz odpowiadam na Twój komentarz. Strasznie mi głupio z tego powodu. Za to niezmiernie miło mi czytać, że wycieczka się udała - to tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że koniecznie powinnam tam wrócić.

    Trzymajcie się ciepło :)

    OdpowiedzUsuń