środa, 4 lutego 2015

Szwajcaria, odcinek 10: Streets of Zurich


Kiedyś moje city-breaki były niezwykle aktywne i polegały na chodzeniu od jednego zabytku do drugiego, od jednego muzeum do następnego. To było takie maksymalne wyciskanie cytryny. A bo prawdopodobnie już nigdy tutaj nie wrócę... A bo skoro już tu jestem, to żal byłoby nie zobaczyć tego, tamtego i owego... W Zurychu kompletnie pozbyłam się takiego toku myślenia. Po niezwykle intensywnych dniach poprzedzających pojawienie się w tym mieście i dobrowolne poranne pobudki, często nieco po godzinie 6:00, powoli wyładowywały mi się baterie. Z hiperaktywnego różowego króliczka zasilanego bateriami Duracell przeobrażałam się w oklapniętego pluszaka na najtańszych bateriach o krótkiej żywotności. Dlatego Zurych, ostatni przystanek na mojej szwajcarskiej trasie, miał być zupełnym chilloutem.



Czasami trzeba powiedzieć sobie stop rushing like hell. I to właśnie był ten czas. Dlatego tego dnia łóżko opuściłam stosunkowo późno i tylko dlatego, że dość już miałam dobiegającego zza okna warczenia maszyny pochłaniającej wszystkie śmieci, jakie pozostawili po sobie bawiący się tu zeszłej nocy imprezowicze.




Nie na darmo mówi się, że coś działa jak w szwajcarskim zegarku. Od początku swojego urlopu odniosłam wrażenie, że to bardzo dobrze zorganizowany i czysty kraj. Zauroczyły mnie niewielkie, ale wyjątkowo zadbane miasteczka, ale nawet w tych większych – jak Berno i Zurych – rzadko natrafiałam na odpadki zalegające na ulicach. Właśnie za to przyznaję Szwajcarii ogromny plus.



Wbrew swojej dawnej zasadzie zwiedzania niemalże wszystkiego, co się nawinie na mojej drodze, w Zurychu postanowiłam ograniczyć się tylko do jego centrum i zabytkowej zabudowy. Jasne było, że ładniejszej części miasta  nie znajdę, a przedmieścia absolutnie mnie nie interesowały. Zresztą utwierdziły mnie w tym przekonaniu słowa w przewodniku: „im dalej od centrum, tym mniej ciekawie”. W niektórych dzielnicach lepiej w ogóle się nie pojawiać, chyba że ktoś bardzo lubi sobie podnosić poziom adrenaliny albo cierpi na niewytłumaczone zamiłowanie do turpizmu w każdej możliwej postaci.




Może moje zwiedzanie było powierzchowne, ale to nie miało dla mnie znaczenia. To, co oglądałam, w pełni mi odpowiadało. Spacerowałam po brukowanych uliczkach i z przyjemnością przyglądałam się atrakcyjnym mężczyznom w garniturach i powabnym kobietom w dobrze dobranych kostiumach lub po prostu zwiewnych strojach, bo przebywanie na ulicy przypominało wizytę w saunie. Na zuryskich ulicach przechadza się szyk z elegancją – a to wszystko pod postacią urzędników, bankierów i osób, które zobligowane są do przestrzegania dress code’u. Miło patrzyło mi się na tych wszystkich elegancko i gustownie odzianych ludzi – w Irlandii niezbyt często można trafić na takie widoki.




Ogromnym atutem miasta jest jego położenie. Po obu jego stronach są malownicze wzgórza. Co więcej, Zurych leży na północnym krańcu Jeziora Zuryskiego, a przez miasto przepływa rzeka Limmat. Dzięki takiemu położeniu lato w mieście jest całkiem przyjemnym okresem. Spacery nadrzecznymi bulwarami mają sporo walorów, a w razie potrzeby i chęci można przysiąść na jednym z nich, a nawet zanurzyć nogi w rzece. Przez większą część mojego zapoznawania się z miastem to była właśnie czynność, o której marzyłam.




Z każdą popołudniową godziną słońce prażyło jeszcze bardziej, a momentami miałam wrażenie, że odzianie się w skąpe bikini i tak byłoby noszeniem na sobie co najmniej dwóch szmatek za dużo. Kiedy miejskie powietrze osiąga temperaturę 30 stopni, a woda 21, to jedynym rozsądnym rozwiązaniem wydaje się być zażywanie kąpieli słonecznych, lub tych tradycyjnych – wodnych. I tu Zurych ma duże pole do popisu. W mieście jest około dwudziestu kąpielisk na świeżym powietrzu. Spacer nadwodnymi promenadami co rusz ukazywał te same obrazki: ludzie leniwie rozłożeni na ławkach, trawie i w miejscach przeznaczonych do „plażowania”. Nieopodal centrum – ku mojemu zaskoczeniu - spotkaliśmy nawet na wpół roznegliżowane kobiety, pozbawione górnej części stroju kąpielowego.




Sporo osób, pieszo lub na rowerach, zmierzało w tym samym kierunku co my – do Zurichhorn, zielonych płuc miasta, parku, który jest ulubionym miejscem wypoczynku mieszkańców. Tam trafiliśmy na kilka ciekawych rzeźb i na Heurekę – intrygującą, samo napędzającą się instalację autorstwa Jeana Tinguelly’ego.



Park w istocie jest świetnym miejscem do wypoczynku. Jego ogromny obszar pozwala znaleźć ustronne miejsce dla siebie: albo w słońcu, albo w cieniu rozłożystego drzewa. Bar i wszechobecne budki z lodami z pewnością nie pozwolą nam zgłodnieć. Matki z dziećmi mogą korzystać ze ścieżek spacerowych, jak również z atrakcyjnego placu zabaw z natryskami i szeregiem urządzeń, które uszczęśliwią zapewne nawet najbardziej wybredne dziecko. A gdyby znudziło nam się leniuchowanie na trawie, po kilku minutach spaceru już można przenieść się w klimat Orientu, zwiedzając tamtejszy Ogród Chiński. Ale o tym może następnym razem.




W międzyczasie warto też wybrać coś dla siebie z bogatych ofert proponujących turystom krótsze lub dłuższe rejsy po jeziorze. To dobry sposób na to, by docenić malownicze położenie miasta. Można też wspiąć się na szczyt pobliskich wzgórz, bo pewnie nie znajdziemy ładniejszego miejsca do podziwiania panoramy miasta. Lindenhof, pagórek w centrum miasta, na którym znajduje się taras widokowy, jest zapewne tylko przedsmakiem tego, co możemy zobaczyć z wyższych wzgórz, do których już nie udało mi się dotrzeć.



Zurych jest miastem drogim. Nawet bardzo drogim powiedziałabym. Autem raczej nie warto się tu wybierać, bo dużo pieniędzy stracimy na parking. Restauracje zachęcają, ale widok cennika zapewne wielokrotnie wywołał uczucie sytości u niejednego poszukiwacza jadłodajni w przystępnej cenie. Czy przyjedziemy tu dla odpoczynku, dla aktywnego spędzania czasu, czy też może prześledzenia śladów znanych osób – Goethego, Joyce’a, czy Lenina - Zurych zapewne zaoferuje nam coś, co trafi w nasz gust.


28 komentarzy:

  1. Ahooj!

    W zwiedzaniu jak we wszystkim musi być równowaga. Już się nauczyłam, że choćbym bardzo chciała i tak nie dam rady zobaczyć wszystkiego. Lepiej wybierać mniej rzeczy, ale najciekawsze i zobaczyć je na spokojnie, a nie tylko zaliczać atrakcje.

    Powiem Ci, że ja chyba jednak wolę ubiór Irlandczyków. To jest takie uspokajające, swobodne. Mają dzień wolny i wypełzają w dresach nad ocean...Z resztą ja osobiście też się nigdy nie lubiłam elegancko ubierać.

    Wiele razy słyszałam o tym, że u naszych sąsiadów, w Niemczech na basenach ludzie się kąpią jak ich Pan Bóg stworzył i nawet nie jest dobrze widziane jeśli toś się nie rozbierze zupełnie. Tak mi się skojarzyło w nawiązaniu do opalania bez górnej części stroju;)

    Czy Ty też tak masz, że te wszystkie kierunki, które chciałabyś zobaczyć są cholernie drogie?;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Witaj, Rose :)

    Prawda z tą równowagą. Oczywiście, że nie ma możliwości zobaczenia wszystkiego, nie mówiąc już o poznaniu danego kraju i jego mieszkańców, bo na to - w moim odczuciu - trzeba dłuższego pobytu, kilku lat, a nie kilku dni czy dwóch tygodni. Z drugiej strony to dobrze, że nie można zobaczyć wszystkiego, co by się chciało - zawsze jest pretekst do powrotu :) To tak a propos Szwajcarii. Zwiedziłam tam sporo miast, ale mimo wszystko marzy mi się jeszcze niejeden powrót. Przepiękny kraj.

    Nie mam nic przeciwko swobodzie i nonszalancji w ubiorze Irlandczyków, ale lubię też popatrzeć na gustownie ubranych ludzi. Wzrokowcem jestem, pamiętasz? :) To, co ładne i atrakcyjne zawsze przykuwa wzrok. Kiedy chodziłam do podstawówki, bardzo lubiłam oglądać pokazy mody :) Teraz z kolei częściej przeglądam "modowe" blogi. A poza tym powiedz sama, czy mężczyźni w garniturach nie są bardziej atrakcyjni niż ci w dresach? ;) Dla mnie to taki "turn on" :)
    A skoro już mowa o dresach, to ja osobiście nie widzę nic złego w zakładaniu ich na wypad nad morze. Połówek przeważnie ma je na sobie, kiedy jedziemy nad ocean. Do wygłupów na plaży, do gry w piłkę, do plażowej yogi, którą zdarzyło mu się uprawiać, jest to idealny strój. Na plaży bardziej dziwiłyby mnie Louboutiny i mini, niż dresy i klapki albo adidasy ;)

    Żartujesz z tymi roznegliżowanymi Niemcami na basenie? Ale numer! Pierwsze słyszę. A fuj, w życiu bym nie weszła do basenu pełnego golasów.
    Półnagie kobiety w centrum Zurychu naprawdę mnie zdziwiły.

    Część z nich faktycznie jest droga. Na przykład wspomniana już Szwajcaria. Loty nie są najtańsze, a i kraj drogi. To samo ze Skandynawią.

    OdpowiedzUsuń
  3. Trudno o zamieszkanie w każdym z krajów, który się podoba. Szwajcarię też bym chciała kiedyś zobaczyć, ale nie jest na mojej top liście gdzieś wysoko.

    Tak, pamiętam. Zupełnie jak ja. Ja też jestem wzrokowcem. Mi się zdarza przeglądać blogi modowe, ale jestem osobą, która rzadko podąża za nową modą. Raczej wolę się ubierać jak mi się podoba niż podążać za must have sezonu.

    Co do mężczyzn w garniturach się zgadzam. Są bardziej atrakcyjni niż w dresach;) Czytając Twoje słowa z przerażeniem stwierdziłam, że nie mam ani jednego dresu. Uwierzysz?;) Mam co najwyżej bluzy. Połówek musi być ciekawą osobą skoro uprawia yogę:)

    Nie, nie. Opowiadała mi to moja współlokatorka, która pojechała tam na roczne stypendium, a jest osobą dosyć wstydliwą i pruderyjną. Opowiadała jak się nie potrafiła tak po prostu rozebrać, ale pod wpływem spojrzeń innych ludzi musiała, bo takie są tam zwyczaje. Potem słyszałam o tym od innych jeszcze osób.

    Oj tak. Co ja bym dała, żeby ot tak wybrać się na podróż po norweskich fiordach.

    OdpowiedzUsuń
  4. To może by tak chociaż zamieszkać w co drugim? ;) To jest akurat coś, co można by było zrobić, ale jak sobie pomyślę, ile zachodu jest z przeprowadzką z jednego domu do drugiego [w obrębie tego samego kraju, a co tu dopiero mówić o zagranicznej przeprowadzce], to od razu mi się wszystkiego odechciewa. Czasami sama nie wiem, czego chcę. Raz chcę zmian, a innym razem, kiedy los mi je zsyła, złoszczę się, że nie idzie po mojej myśli. Dobrze mi w tej Irlandii, ale czasami wydaje mi się, że życie jest za krótkie, by tkwić w jednym miejscu, w jednym kraju, w jednej pracy. Nic tak nie wzbogaca jak jedzenia chleba z niejednego pieca. Aktualnie jestem na etapie szukania inspiracji. Pomysłu na przyszłość, bo dopadł mnie ten czas, kiedy mam ochotę na dużą zmianę.

    A możesz napisać, jakie kraje znajdują się w Twojej - powiedzmy - top piątce?

    Ja śledzę je regularnie, co nie oznacza, że ślepo podążam za modą. Dobrze jest wiedzieć, co w trawie piszczy, ale jeszcze lepiej mieć swoje zdanie, swój gust i wiedzieć, jak ukryć mankamenty swojej figury, a jak wyeksponować zalety. Nie każda z nas ma idealne nogi do rurek, legginsów, nie dla każdej kobiety spódnica z koła czy bluzka z baskinką. Ślepe podążanie za modą, połączone z brakiem wyczucia, kończy się przeważnie tym, że wygląda się jak ofiara mody. Mnie generalnie nie interesują te wszystkie must have. Kupuję tylko to, co mi się podoba i w czym dobrze się czuję, a nie to, co mi każe kupić magazyn modowy, albo jakiś samozwańczy trendsetter i specjalista typu Jacyków czy Horodyńska.

    "Za mundurem panny sznurem", co? ;) Co do dresów, to ja mam odwrotnie, haha. Lubię chodzić po domu w spodniach dresowych, ale nigdzie poza nim się w nich nie pokazuję. Kiedyś o mało co nie poszłam w nich do kina. Na szczęście w aucie w porę się spostrzegłam, że zamiast eleganckich spodni mam dresy. Na swoje usprawiedliwienie mam tylko to, że obydwie pary były czarne.

    Yoga is SOOO fecking boring ;) Nigdy jej nie lubiłam, nudziła mnie, męczyła, a zajęcia z niej zawsze mi się okrutnie ciągnęły (1,5h). Robiłam, bo musiałam. Zdecydowanie bardziej podoba mi się kenpo. Połówek też już jej nie ćwiczy, choć jemu bardziej się podobała niż mnie.

    No cóż. Kiedy przebywa się między wronami, nie zawsze trzeba krakać tak jak one. Mnie by nie zmusili do roznegliżowania się. Zresztą tak jak napisałam wcześniej - i tak bym nie weszła do takiego basenu. Pomyślałby kto, że Helmuty są takie wyzwolone i bezwstydne ;)

    Tak, tak! I za dar teleportacji :) To byłoby coś :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Czekałam na tą Twoją odpowiedź cały dzień. Uwierzysz?;)

    Przeprowadzałam się wiele razy, nazbyt wiele, ale nigdy tego nie lubiłam. Marzę od dłuższego czasu, aby znaleźć jedno miejsce, które będzie moje, wymarzone. Potrzebuję tylko mocnego motywatora. A jak na razie, kiedy w ostatnim tygodniu wspomniałam kilku osobom, że naprawdę poważnie zaczynam myśleć o emigracji zalały mnie fale sprzeciwu. Bynajmniej nie z troski o mnie.

    Tak wiele we mnie sprzeczności. Z jednej strony lubię gotować i piec czasami, poczuć zacisze domowego ogniska, a z drugiej kiedy jestem zbyt długo w jednym miejscu potrzebuję zmian. Czuję, że jestem już tu za długo.

    Na ten moment wydaje mi się, że nie ma lepszego miejsca niż Irlandia. Nigdzie nie ma tak przyjaznych ludzi i okoliczności. Przecież ta zielona wyspa ma wszystko!

    1. Irlandia
    2. Dania
    3. Norwegia.
    4. Islandia
    5. USA

    Właśnie o tym samym pomyślałam czytając Twoje słowa. Lubię mieć swój gust i ubierać się tak jak mi się podoba.

    Ja też w domu lubię chodzić luźno ubrana. W koszulce i spodniach dresowych. Ja z kolei wiele razy wyszłabym z domu w kapciach;)

    Nie ćwiczyłam nigdy jogi, choć mam znajomych, którzy ćwiczą. Dla mnie najlepszą aktywnością jest marsz, cały dzień szwędania się tu i tam. Nie jestem typem sportowca, wręcz przeciwnie. Podobną przyjemność jak w chodzeniu znalazłam tylko w łyżwach.

    Też byłam zaskoczona tą informacją;) Mimo tego, że marzy mi się kiedyś popalanie jak mnie Stwórca stworzył to w gronie ludzi sobie tego nie wyobrażam.

    Oj tak;) Pozdrawiam z mieszkania pachnącego czekoladowymi muffinkami i zupką na jutro;)

    OdpowiedzUsuń
  6. Aw, so sweet :) Wybacz, ale nie dało rady wcześniej. Sporą część dnia spędzam w pracy [nie chcę korzystać z komputera na własne, prywatne potrzeby], więc w sieci jestem głównie późnym popołudniem i wieczorem, kiedy już dotrę do domu i mam chwilę na relaks.

    Przeprowadzka to nie jest nic przyjemnego. Nie jest łatwo zapakować cały swój dobytek, przewieźć go, a potem jeszcze rozpakować, poukładać i odpowiednio rozmieścić. No i trzeba oswoić te swoje nowe cztery kąty. Zamienić "house" na "home". Ja też wiele razy się przeprowadzałam, jeśli oczywiście wliczymy w to akademik i stancje na studiach. W samej Irlandii kilkukrotnie zmieniałam dom. Ten jest moim czwartym, a swoją zeszłoroczną przeprowadzkę wspominam jako koszmar. Dwa dni wyjęte z życiorysu. A ile potem roboty "papierkowej" - zmiany adresów, aktualizowania danych... Brr.

    To tak jak we mnie. Sprzeczność to moje drugie imię :) Pamiętasz ten fajny cytat z "Wyspy na prerii" Cejrowskiego? O kobiecie i jej poglądach? Kobieta nie zmienia poglądów. Ona ma je wszystkie :)

    Nie dziwi mnie ta Irlandia na pierwszym miejscu. Zgadzam się, że to jeden z lepszych krajów do życia [oczywiście nie dla maruderów narzekających na pogodę]. Nawet ostatnio pisałam to pewnej osobie z Polski, z którą rozmawiałam na gadu-gadu. Ludzie są tu naprawdę świetni. Bardzo "easy going" jak się to tutaj mówi. Oczywiście wszędzie są wyjątki, ale Irlandczyków jako naród oceniam bardzo wysoko. Zresztą sama miałaś okazję przekonać się o ich gościnności, serdeczności i o ogólnej "fajności", więc do niczego nie muszę Cię przekonywać :)
    Trochę zaskoczyła mnie ta Ameryka na piątym miejscu. Mnie jakoś nigdy specjalnie nie fascynowała, a już w ogóle nie rozumiem fenomenu przereklamowanego Nowego Jorku, ale jest tam parę miast, stanów i obiektów, które mogłabym zobaczyć na żywo. Jak już Ci kiedyś wspominałam, mam na tapecie w telefonie Golden Gate. I to jest właśnie jeden z tych obiektów, które chciałabym zobaczyć. Tak na marginesie, to lubię ładne i malownicze mosty. Takie jak ten wspomniany albo np. most Vasco da Gamy, lub ten dubliński Samuela Becketta.

    Jak nie ćwiczyłaś, to nic nie straciłaś ;) Nie martw się ;) Ja też nie jestem typem sportowca, nie nabawisz się kompleksów przy mnie :)

    Czekoladowe muffiny! Chcesz żebym wyła z zazdrości? :) Zjadłabym. A wiesz, że też niedawno robiłam zupę warzywną, więc moja kuchnia też nią pachnie. Przy okazji posprzątałam łazienki i kuchnię [Połówek jutro dokończy, czyli odkurzy dom], bo jutro o 7:30 muszę być w pracy, więc jak wrócę do domu, to pewnie nie będzie mi się chciało już nic robić.

    Miłego weekendu życzę :) Lecę zobaczyć, czy leci coś ciekawego w TV ;)

    OdpowiedzUsuń
  7. Dokładnie. Nie wiem jak to jest, ale czasami przeprowadzałam się w jakieś miejsce i już przy próbie oswojenia wiedziałam, że się nie zadomowię. Im dłużej się gdzieś mieszka tym więcej rzeczy się gromadzi. Mimochodem.

    Nie pamiętam, coś mi umknęło. My chyba już takie jesteśmy-pełne sprzeczności, emocjonalne.

    O proszę, a ze mną nigdy nie porozmawiałaś na gadu-gadu:P

    Dokładanie. San Francisco, Antelope Canyon i trochę jeszcze bym tam zobaczyła, włącznie z Alaską. Też lubię ładne mosty.

    Jeszcze kilka muffinek zostało, wyszły mi przepyszne, muszę się nieskromnie przyznać.

    Dobrego weekendu Taito.

    OdpowiedzUsuń
  8. Dlatego tylko dwa z czterech irlandzkich domów mogłabym nazwać tymi prawdziwymi [przy czym ten obecny jest najlepszy]. Pozostałe to jakieś nieporozumienie, nic, co bym wspominała jakoś wyjątkowo miło. Było, minęło, tyle. Nic dziwnego, że bardzo szybko się z nich wyprowadziłam.

    Strasznie dużo rzeczy się gromadzi przez te wszystkie lata mieszkania. Przyjechałam tu z jedną 20 kg walizą, a teraz miałabym tych walizek kilkadziesiąt. Z czego przynajmniej sześć samych książek i jedna pełna kotów ;) Ta ostatnia przeprowadzka zmusiła mnie jednak do spojrzenia krytycznym okiem na mój dobytek: pozbyłam się wielu worków nieużywanych ubrań, spakowałam kilka dużych pudeł książek, by oddać je do biblioteki, część rzeczy w ogóle wyrzuciłam. Nigdy nie byłam stuprocentowym "chomikiem" - no może poza okresem dziecięcym i młodzieńczym, ale to było dawno temu i nieprawda ;) - nie zbieram żadnych figurek, maskotek i innych bibelotów, które bardziej stoją bezczynnie i się kurzą niż na przykład zdobią. A teraz to już w ogóle nauczyłam się na bieżąco pozbywać rzeczy, których nie potrzebuję. Teraz dwa razy zastanowię się, czy czegoś naprawdę potrzebuję, zanim odstawię to na strych albo do szopy. "Bo kiedyś się może przydać". Skoro teraz się nie przydaje, to jest mała szansa, że to się kiedyś zmieni. Myślę, że niedługo jeszcze raz zrobię jakieś "generalne porządki", aby jeszcze bardziej uszczuplić dwój dobytek. Wiosenne porządki wiszą w powietrzu, ale na to potrzebuję odpowiedniego dnia i natchnienia :)

    Nie porozmawiałam, bo nigdy nie mówiłaś, że chciałaś ;) To akurat żaden problem. Można to kiedyś naprawić :) Trzeba głośno i wyraźnie mówić o swoich potrzebach :)

    Niemożliwe, że jeszcze jakieś się ostały. Ciasteczkowy Potwór ich jeszcze nie zjadł? ;)

    Dzięki. Jest dobry. I wzajemnie :)

    OdpowiedzUsuń
  9. Nigdy się nad tym nie zastanawiałam ile z moich minionych miejsc zamieszkania mogłabym nazwać domem. Dałaś mi do myślenia teraz. Dom z resztą to pojęcie względne. Gubię się kiedy wracam, a kiedy jadę...

    To naprawdę da się spakować życie w jedną walizkę? Wszystkie moje ulubione książki i inne dyrdymały...Staram się na bieżąco od pewnego czasu porządkować różne rzeczy i nie gromadzić tak jak piszesz, jeśli coś nie jest mi potrzebne i wiem, że już mi się nie przyda czy tego nie założę.

    Widzisz. Chyba tego nie potrafię;) Zawsze lubiłam ludzi domyślnych:P

    To była Ciasteczkowa Potworzyca na którą czekałam z ciepłym kakao po jej pracy i czekoladowymi muffinkami. Zrewanżowała się dziś smażąc przez pół dnia dla mnie naleśniki;)

    Staram się odpoczywać i zdrowieć, ale codziennie ktoś mnie odwiedza;)Już nie wspomnę o tych, którzy próbują mnie wyciągać na miasto...

    OdpowiedzUsuń
  10. O, przepraszam, w półtorej walizki ;) W jedną dużą i jedną małą. Jakoś mi się udało, choć musiałam robić parę podchodów do ostatecznego składu walizki, bo nadbagaż mnie przeraził. Mam wrażenie, że im człowiek młodszy, tym łatwiej mu spakować swój "majątek". Zresztą, prawda jest taka, że nie przylatywałam tu na czas określony. Jechałam bardziej jak na wakacje. Z następującym nastawieniem: "jeśli spodoba mi się życie na wyspie, jeśli znajdę jakąś pracę, to pewnie zostanę na jakiś czas. Jeśli nie, to wrócę". Młoda byłam, bez zobowiązań, bez kredytów do spłacenia, więc tak naprawdę nie miałam nic do stracenia, a dużo do zyskania.

    Nie przejmuj się, ja też miewam problem z mówieniem o swoich potrzebach :) Minus takiego zachowania polega na tym, że nie zawsze dostaje się to, co by się chciało dostać. Dlatego czasami warto jasno przedstawiać swoje życzenia i chęci. Powiem Ci, że mnie strasznie denerwują ludzie, którzy nie korzystają z mózgu, i którzy nie przewidują konsekwencji swoich działań. Bezmyślność mnie irytuje. Lekkomyślność też - zwłaszcza na drodze. I też cenię sobie ludzi domyślnych. To świetnie, że ktoś potrafi w jakimś stopniu przewidzieć moje zachowania, odgadnąć moje potrzeby etc. Plus dla niego. A nawet dwa. Pierwszy za to, że mnie zna, drugi za inteligencję i umiejętność wyciągania odpowiednich wniosków :)

    To ile zjadasz tych naleśników, skoro biedna musiała smażyć je przez pół dnia? ;)

    Takie problemy, to nie problemy. Ciesz się, że masz ludzi, którym na Tobie zależy.

    OdpowiedzUsuń
  11. O nie! Znowu mnie podły blogger zablokował. Znowu muszę sobie radzić nielegalnie;)

    To tak było mówisz? Nie planowałaś tego..Może i dobrze tak nie planować, tylko przyjąć na luzie. Poddać się losowi:)

    I z chwaleniem siebie samej też? Jakoś tak chyba zostałyśmy wychowane, żeby myśleć o innych, rzadko o sobie. Mnie też irytuje bezmyślność Taito.

    Dobrze mieć wokół siebie ludzi, którzy znają. Ja na przykład nie należę do osób, które zadzwonią kiedy mi źle albo kiedy jestem w potrzebie. Taka to jestem.

    Spokojnie. Po tym jak dostałam alergię na antybiotyk ledwie co przełykam a naleśniki do jedno z moich ulubionych dań. Po prostu zrobiła tyle ciasta, że trzeba je było wysmażyć;) Cieszę się ogromnie i staram się o nich dbać jak o drogocenne perły. Dopiero tu gdzie mieszkam dostrzegam to szczęście i widzę jak wieloletnie przyjaźnie ukształtowały moją osobowość. I jakie miałam i mam szczęście do ludzi.

    OdpowiedzUsuń
  12. Pięknie. A że Szwajcaria droga - to fakt. Kiedyś byliśmy w St, Moritz. Bajkowo, ale równie bajecznie drogo ;)) Buziaki

    OdpowiedzUsuń
  13. Zazdroszczę. St. Moritz był w moich planach, ale niestety zabrakło mi czasu na niego. Jeszcze kiedyś tam wrócę. Najchętniej zimą.

    OdpowiedzUsuń
  14. Blog rzuca Ci kłody pod nogi, ale Ty jak zwykle świetnie sobie radzisz. Jakoś pokonałaś system :)

    Czasami najlepsze decyzje podejmuje za mnie los. Przekonałam się o tym np. w minionym roku.

    Lubię ludzi, którzy myślą o innych, wykazują się empatią w stosunku do nich. Są bardziej ludzcy i życzliwi. Mają serce. Nie dogaduję się zbyt dobrze z egocentrykami, megalomanami i egoistami. Z reguły też ich unikam, bo "kto nie był ni razu człowiekiem, temu człowiek nie pomoże".

    Mam podobnie - nie dzwonię i nie jęczę, że mi źle. Nie ogłaszam tego całemu światu. W ogóle rzadko komu się zwierzam i to się raczej nie zmieni.

    Jejku, Tobie to zawsze się jakieś choróbsko przyplącze... Szybkiego powrotu do zdrowia życzę.

    OdpowiedzUsuń
  15. Nielegalnie. Muszę z dziką satysfakcją podkreślić to słowo;)

    To prawda mówisz, że czas jest najlepszym lekarstwem i sprawy czasami rozwiązują się same?

    Też lubię. Dobre zdanie, muszę sobie zapisać. Nie lubię takiego rodzaju ludzi i staram się nimi nie otaczać. Czasami jednak zadziwiające się, że po pewnym dopiero czasie te niecne cechy wychodzą z człowieka.

    Dziś już lepiej. I pomyśleć, że ożywił mnie rumianek i lipa, a trzy antybiotyki nie pomogły. Taka głupia jestem. A można prościej przecież.

    OdpowiedzUsuń
  16. Pogrzebałam w blogowych bebechach i pozmieniałam ustawienia dotyczące dyskusji. Wyłączyłam to 10-poziomowe zakorzenianie komentarzy, które Cię ograniczało, ale nie jestem pewna, czy teraz jest lepiej. Przedtem było chyba bardziej przejrzyście.

    Myślę, że czas jest jednym z najlepszych lekarstw na różne bolączki. Innym jest wiara, ale o tym pewnie jeszcze będzie na blogu, bo właśnie czytam ciekawą książkę i chyba coś o niej napiszę. Wcześniej jednak muszę skreślić parę słów o "Wyspie na prerii" Cejrowskiego, bo obiecałam jednemu czytelnikowi [pozdrawiam, Zielaku] :)

    Cóż, niektórzy doskonale się maskują, a z innych wychodzi potwór dopiero w określonych okolicznościach losu.

    Stare i domowe sposoby są nieraz najlepsze. Fajnie, że czujesz się już lepiej :)

    OdpowiedzUsuń
  17. Niepotrzebnie. Tak faktycznie gorzej wygląda, a ja przecież potrafię sobie poradzić z onetem. Dziękuję jednak za chęci.

    Ciekawa jestem wrażeń. Moim zdaniem choć pięknie wydana jest to najsłabsza książka Cejrowskiego, nie skupiła mojej uwagi tak, jak poprzednie.

    Dobrze, że coś pomaga:)

    OdpowiedzUsuń
  18. Dzięki za opinię. Zaraz wejdę, gdzie trzeba i pozmieniam to, co trzeba. Jednak pierwotna wersja była lepsza. I miała opcję "odpowiedz".

    Jego poprzednie książki czytałam dobre parę lat temu i teraz ciężko mi powiedzieć, czy były ciekawsze. Musiałabym ponownie je przeczytać, by mieć pełen obraz. Widzę jednak w swoich zapiskach, że oceniłam je na szóstkę, "Wyspę na prerii" zaś na piątkę, więc albo z upływem czasu stałam się bardziej krytyczna i wymagająca, albo faktycznie coś jest na rzeczy i książką jest odrobinkę gorsza.

    Dokładnie :)

    OdpowiedzUsuń
  19. Dzięki za pozdrowienia ;)
    Tak się przyglądam Waszej pogawędce i korci mnie żeby się włączyć, ale to nie jest dobry pomysł. Dzielnie go w sobie zwalczę. :) Odezwę się wkrótce. A na google + dodałem sześć nowych zdjęć (tak na szybko bez przygotowania) w tym dwa specjalnie z myślą o Twoich preferencjach.
    Pozdrawiam, Zielak.

    OdpowiedzUsuń
  20. Witaj, Zielaku :) Jak miło znów Cię tutaj widzieć :) "Wyspę na prerii" już przeczytałam, ale jeszcze nie udało mi się zabrać za recenzję.

    Włączanie się do dyskusji jest zawsze bardzo mile widziane, wiesz przecież, że bardzo lubię Twoje komentarze i zawsze chętnie je czytam :)

    Właśnie przejrzałam wspomniane fotki - piękne! Zwłaszcza ten nakrapiany rumak i to wzburzone morze :) Wielkie dzięki za nie :)

    PS. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko, ale chciałabym zapytać o Twoją opinię na temat http://www.ebay.co.uk/itm/Nikon-AF-S-24-70mm-f-2-8-G-ED-lens-D7100-D600-D610-D700-D800-D810-D3x-D4-D4s-DF-/261688756655
    Marzy mi się, cudne zdjęcia robi.

    OdpowiedzUsuń
  21. Piękny Ci on !!!
    Cena zwala z nóg, ale jest wart tych pieniędzy. Jasny i ze szkłami ED. Stąd pewnie tak wysoka cena. A i zakres ogniskowych bardzo przyjemny. Gdybym fotografię przedkładał nad motocykle to brałbym z zamkniętymi oczami ;)

    A ja myślałem, że kiciuś wpadnie Ci w oko. A koń skojarzył mi się z Pipi Langstrump. Ale chyba za młoda jesteś by pamiętać serial nakręcony na podstawie książki. Surferzy rzeczywiście mi się udali. "Nacykałem" więcej fotek, nie tylko surferom, więc za jakiś czas pojawią się w moim profilu.

    OdpowiedzUsuń
  22. Kurczę, nawet nie wiesz, jak się cieszę, że mam takiego darmowego eksperta jak Ty :) Cena wysoka to prawda, na razie jeszcze nie wiem, co będzie z kupnem, bo jak wspominałam w najnowszym poście mam problem z lampą. Jest włączona, ale nie działa. Albo inaczej: działa, jak jej się podoba, tzn. raz na sto zdjęć, może nawet rzadziej. Póki nie rozwiążę zagadki lampy, to na pewno nie będę wydawać pieniędzy na obiektyw. Mam dwa obiektywy - makro i kitowy (18-55), ale średnio podoba mi się "żonglowanie" nimi. Chciałabym mieć jeden, ale uniwersalny. Ten, o którym Ci wspomniałam byłby wymarzony. Ale to samo mówiłam o tym wcześniejszym 18-200mm ;) A właśnie, masz jakieś doświadczenie z używanymi obiektywami? Jak w ogóle zapatrujesz się na nie: kupujesz tylko nowe, czy wolisz te z drugiej ręki?

    No jasne, że kiciuś wpadł mi w oko. Po prostu zapomniałam o nim wspomnieć. Mea culpa! :) Zresztą trochę niesprawiedliwie wyróżniać tylko jedną czy dwie fotki, skoro wszystkie są udane i ładne :)

    Serialu o Pippi Langstrump faktycznie nie pamiętam. Chyba nie oglądałam.

    OdpowiedzUsuń
  23. Widzisz, nie pamiętam czy wspominałem (ach ta starość), posiadam Pentaxa. A Pentax ma obiektywy kompatybilne chyba od czasu wprowadzenia połączenia bagnetowego. Mało tego, dzięki adapterowi, można używać naprawdę stary szkieł na gwint m42. Nie śledziłem Nikona, ale wydaje mi się, że podobnie jak w systemie wybranym przeze mnie, można używać starszych szkieł. Jeśli nie w trybie auto to przecież da się na ustawieniach manualnych. Wystarczy tylko, żeby przesłona była przymykana do pomiaru ekspozycji, czy to popychaczem czy manualnie i śmigasz. Zresztą szczegóły podadzą Ci użytkownicy na forum Nikona. Ja kupiłem kilka szkieł za bezcen i bardzo sobie chwalę. Co prawda na wyjazdy wakacyjne biorę kitowe 18-55 i 70-200 bo dzięki pełnej automatyce są szybsze, ale już na wycieczki piesze w celu realizowania drugiej pasji mogę brać starsze manuale. Na ebay'u kupiłem zgodne bagnetowo, ale manualne 70-200 nieco jaśniejszy od kita i z ładniejszym bokehem oraz stałą jaśniutką pięćdziesiątkę 1.8. Posiadam też stare rosyjskie obiektywy na gwint m42 Jupiter f200mm i Heliosa 44 f50mm. Niestety adapter nie jest bezwymiarowy i obiektywy m42 nie "ostrzą" w pełnym zakresie. Ale odbiegłem od tematu - TAK warto kupić używany obiektyw w dobrym stanie. Nie ryzykowałbym zakupu od indywidualnego klienta, ale jeśli ktoś handluje i ma 1000 i więcej transakcji oraz zadowolonych klientów, to warto. Obawiałbym się również ryzykować pieniądze na obiektyw zmotoryzowany, bo jakoś nie mam specjalnego zaufania do używanej elektroniki. No bo w końcu dlaczego ktoś miałby sprzedawać prawie nowy, w dobrym stanie, obiektyw wysokiej klasy? Zdarza się, ale niezwykle rzadko. A kupuję z drugiej ręki, ponieważ dobry obiektyw nie pracujący w pełnej automatyce i nie wymieniający danych z "puszką" i lampą błyskową mogę kupić grubo poniżej 100 euro, a ile trzeba płacić za inteligentne obiektywy to widać w każdym sklepie, nie tylko online.
    Ale się rozpisałem... Całe szczęście, że nie przymierzasz się do zakupu motocykla ;) bo "komentarz" mógłby być wielokrotnie dłuższy od samego posta.

    P.s. To fotograf robi zdjęcie, nie aparat czy obiektyw. Twoje są na prawdę niezłe. Masz oko (może nawet dwa, w końcu nigdy o tym nie wspominałaś) a z czasem warsztat Ci się poprawił. Spójrz na swoje zdjęcia sprzed pięciu, sześciu laty a nawet te sprzed dwóch i porównaj z obecnymi. Ja widzę kolosalną różnicę. Tak na prawdę, to dobry aparat fotograficzny pomaga zrobić lepsze technicznie zdjęcie w sytuacjach ekstremalnych - sport, bawiące się dzieci czy zwierzęta, szybka akcja. W pozostałych wypadkach można poradzić sobie nawet kieszonkowym kompaktem. Wymaga to tylko nieco więcej "zachodu".

    OdpowiedzUsuń
  24. Wielkie dzięki za tak obszerny i ciekawy komentarz :)

    Ja doskonale zdaję sobie sprawę, że to fotograf robi zdjęcie, nie obiektyw czy aparat :) Może wcześniej niefortunnie się wyraziłam. Jest nawet taka fajną anegdotka, którą lubię przytaczać. Być może już ją słyszałeś:

    W jednej ze słynnych francuskich restauracji pracował wyśmienity mistrz kuchni. Pewnego dnia ów kucharz dowiedział się, że jego restaurację ma odwiedzić światowej sławy fotograf, którego był wielkim wielbicielem. Pracował więc cały dzień, by przygotować dla niego jak najpyszniejsze danie. Gdy tylko fotograf przyszedł, kucharz przyniósł mu swoją specjalność i powiedział:
    „Jest Pan wspaniałym fotografem, który robi naprawdę rewelacyjne i jedyne w swoim rodzaju zdjęcia. Uwielbiam Pańskie prace, i muszę nawet przyznać, że kilka z nich wisi u mnie w domu na ścianach. Naprawdę jestem pełny podziwu. Musi Pan mieć bardzo drogi aparat.”
    Fotograf nic nie odpowiedział. Zjadł spokojnie podane danie, popił winem, wytarł usta, a następnie spokojnym głosem powiedział do kucharza:
    „Naprawdę pyszny obiad. Już dawno nie jadłem tak dobrego dania. Zapewne musi Pan mieć bardzo drogie garnki…”


    Ta historia mówi wszystko :) Uważam jednak, że z pustego nawet Salomon nie naleje. Zwykły Fiat 125p - pomimo najszczerszych chęci kierowcy - nie przyspieszy to setki w kilka sekund, ale mocarne BMW już tak. Mimo że dobry sprzęt nie czyni z amatora fotografa profesjonalisty, to jednak bez dobrego aparatu ciężko zrobić dobre jakościowo zdjęcie. Nie bez kozery profesjonalni fotografowie nie używają w swojej pracy kompaktów.
    Sam zauważyłeś, że moje fotki były kiedyś znacznie gorsze. To najświętsza prawda :) Myślę, że nieco się wyrobiłam, teraz np. zwracam większą uwagę na kompozycję, ale za lepszą jakością zdjęć stoi u mnie także lepszy aparat. Na początku robiłam zdjęcia starym, miniaturowym kompaktem Canona, który w chwili obecnej ma już mocno ponad 10 lat. Potem przerzuciłam się na nowszy model [też Canona], a jeszcze później na lustrzankę Nikona. Różnica w "pracy" na zwykłym kompakcie a lustrzance jest ogromna. Powiem szczerze, że teraz bardzo niechętnie wracam do kompaktu, bo przeszkadza mi w nim to, że... nie jest lustrzanką ;)

    "Całe szczęście, że nie przymierzasz się do zakupu motocykla ;) bo „komentarz” mógłby być wielokrotnie dłuższy od samego posta." - haha, dobre :)

    OdpowiedzUsuń
  25. Rewelacyjna anegdotka. To prawda co piszesz o lustrzance. Ja obecnie używam Pentaxa K200d, Fujifilm Finepix S6500fd, oraz jakiś mały Canon "do kieszeni". Wcześniej była Konika Minolta Z6 (bardzo miło ją wspominam) i kilka Zenitów i Smena. Początki fotografowania na błonie światłoczułej, owocują mniejszą ilością zdjęć dzisiaj. Jednak mając te 36 klatek, człowiek dwa razy pomyślał, zanim raz nacisnął spust migawki.
    W każdym razie obrałaś dobry kierunek i tego się trzymaj.

    Pozdrawiam, Zielak.

    OdpowiedzUsuń
  26. I jeszcze taka stronka http://www.dpreview.com/
    ;)

    OdpowiedzUsuń
  27. Dzięki za namiary, Zielaku :) Wiedzy nigdy za dużo :)

    OdpowiedzUsuń
  28. Człowiek bardzo szybko przyzwyczaja się do dobrego. Kiedy już posmakuje się zabaw z lustrzanką, to potem ciężko wrócić do kompaktu, który swoją drogą na chwilę obecną ma dla mnie tylko jedną zaletę - jest niewielkich rozmiarów. Mojego pierwszego aparatu już w ogóle nie używam do zdjęć. Tak, jak pisałam - ma mocno ponad 10 lat, więc zdjęcia, które robi nie grzeszą jakością.

    Kiedyś na szkolne wycieczki zabierałam ze sobą aparat "analogowy", a każda wolna klatka na kliszy była na wagę złota. Teraz nieco zatraciłam się w tej niczym nie ograniczonej wolności w pstrykaniu fotek - często przywożę z wyjazdów po kilkaset zdjęć. Sama rzucam sobie kłody pod nogi, bo potem potrzebuję mnóstwo czasu, by przejrzeć te wszystkie zdjęcia i wybrać najlepsze do opublikowania na blogu.

    Serdeczne pozdrowienia przesyłam :)

    OdpowiedzUsuń