Pokazywanie postów oznaczonych etykietą irlandzka muzyka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą irlandzka muzyka. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 21 stycznia 2014

The Tale of Sweety Brendan

Są decyzje, których podjęcie przyprawia o ból głowy, powoduje przedwczesne siwienie i wymaga intensywnych przemyśleń. Ta zdecydowanie taka nie była. Nie naraziła moich zwojów mózgowych na przepalenie, a jedyną rzeczą, której ode mnie wymagała, była szybkość działania.


Po piątku trzynastego mogłabym oczekiwać wielu niespodziewanych rzeczy, jak chociażby uderzenia pioruna kulistego, czy też przejechania przez walec [obrazu tak „częstego”, jak widok w moim mieście mężczyzny w dobrze skrojonym garniturze Armaniego], ale nie tego, co wyczytałam wtedy w gazecie.


Cierpię na syndrom tzw. opóźnionego zapłonu i biorąc pod uwagę częstotliwość, z jaką w dzieciństwie przypominała mi o nim moja ukochana rodzicielka, przyszłam na świat obarczona tym defektem, albo nabyłam go we wczesnych latach swego życia. Jednak to, co wyczytałam wtedy tego - pechowego z założenia - dnia, spowodowało, że w błyskawicznym tempie odrzuciłam gazetę, i z zadziwiającą dla siebie samej prędkością, która niemalże przyprawiła mnie o chorobę lokomocyjną, ruszyłam z kuchni na piętro. Biegłam bez zupełnej gracji, potykając się na schodach i mając gdzieś to, że u sąsiadów pewnie właśnie z mojego powodu spadają ze ścian szafki. Cel był następujący: znaleźć telefon, zadzwonić, zarezerwować. Opóźniony zapłon został od ręki odjęty, kiedy tylko wyczytałam informację early booking is being recommended – zalecana wczesna rezerwacja.



Do teatru w Birr w hrabstwie Offaly, za nieco ponad miesiąc, miał przyjechać Brendan Gleeson, TEN BRENDAN GLEESON, a ja takiej okazji po prostu nie mogłam przepuścić. Impreza miała się odbyć w ramach 125. rocznicy oficjalnego otwarcia tamtejszego Oxmantown Hall. Co obok trio złożonego ze znanego amerykańskiego multiinstrumentalisty, Dirka Powella, a także cenionych i utalentowanych irlandzkich muzyków: Michaela McGoldricka i Francisa Gaffneya miał robić Brendan Gleeson, znany na całym świecie aktor? Grać, proszę państwa, grać. I to na instrumencie! A dokładniej mówiąc na skrzypcach. Zdziwieni? Słusznie. Też byłam zaskoczona taką informacją, bo jeszcze do niedawna ten znany Irlandczyk kojarzył mi się tylko i wyłącznie ze sławą, jaką przyniósł mu szklany ekran.


Tymczasem prawda, jaką niedawno poznałam, każe osobom takim jak ja, czyli upośledzonym muzycznie, klękać w podziwie przed takimi talentami jak wspomniany Brendan Gleeson. Robić jedną rzecz i być w tym świetnym, to chwalebna umiejętność, ale robić ich kilka i nie tracić przy tym na jakości, to zaleta tylko wielkich umysłów. Brendan nie dość, że jest świetnym aktorem, to do tego potrafi bardzo dobrze śpiewać i grać na kilku instrumentach. W środowy wieczór, piętnastego stycznia, zagrał nie tylko na skrzypcach, lecz także na mandolinie i jeśli się nie mylę, na czymś jeszcze. Wiem też, że nieobca jest mu gitara.



Francis, Dirk, Brendan


Razem z wcześniej wspomnianymi muzykami stworzył bardzo dobry kwartet, który w dniach od siódmego do siedemnastego stycznia przemieszczał się po całej Irlandii, by nieść radość i pokazywać ludziom piękno, jakiego można doświadczyć dzięki muzyce. Panowie znali się już wcześniej, ale w takim składzie zaczęli występować dopiero teraz  z okazji wspomnianej trasy koncertowej. I jak sami przyznali – świetnie się rozumieją i dobrze bawią. Brendan i Dirk poznali się w 2003 roku w czasie kręcenia filmu „Cold Mountain”. Już wtedy połączyła ich silna nić porozumienia.



Na wyjazd do Birr czekałam z ekscytacją właściwą dla dziecka, któremu obiecano podróż do Disneylandu. Przed wyjściem z domu przezornie zabrałam ze sobą aparat, połówkowy notes na autografy i dwie płyty z naszymi ulubionymi filmami, w których występuje Brendan: „In Bruges” i „The Guard”. Nie miałam pewności, że uda nam się zamienić kilka słów z Gleesonem, ale skłamałabym, gdybym powiedziała, że na to nie liczyłam.



C’mon – wmawiałam sobie – przecież tamten teatr jest malutki. Będzie przerwa na przekąski i napoje, to może aktor pojawi się, by zamienić parę słów z publiką. Kiedy jednak po godz. 21:00 nastał antrakt, a we foyer zaroiło się od ludzi, zrozumiałam, że aktora tu na pewno nie spotkam. Z trudem przecisnęłam się przez tłum ludzi, nie miażdżąc trzymanej w ręce szklanki z wodą i wydostałam się na dwór, by ochłonąć i zaczerpnąć świeżego styczniowego powietrza.



Wtedy po raz pierwszy przeszło mi przez myśl, że być może straciłam swoją jedyną szansę na spotkanie z Brendanem. Kiedy tuż po przyjeździe do Birr, zaparkowaliśmy auto przed teatrem i ruszyliśmy do niego, zażyczyłam sobie, by Połówek zrobił mi zdjęcie. Kiedy skończył, a ja się odwróciłam, zobaczyłam, że kilka kroków przede mną, przed frontowymi drzwiami teatru stoi Brendan z kilkoma osobami i pozuje fotografowi lokalnej gazety. Miałam go na wyciągnięcie ręki. I gdyby nie to, że zachciało mi się głupiego zdjęcia, mogłam przywitać się z nim już wtedy, przed show.



Dirk, Brendan, Michael


Po przerwie wróciłam na swoje siedzenie, by obejrzeć i wysłuchać drugą część koncertu i to właśnie wtedy płomyk mojej nadziei zaczął powoli przygasać. Podczas pierwszej połowy byłam wyraźnie podekscytowana, w drugiej zaś nadzieja zaczęła uciekać ze mnie niczym powietrze z przekłutego balonu. Druga połowa zakończyła się mocno po 22:00 i widzowie zaczęli zbierać się do wyjścia. Sala dość szybko opustoszała, a muzycy zniknęli za kulisami. Nic nie wskazywało na to, by stamtąd mieli wyjść. Zza kotar wynurzył się tylko Francis Gaffney i to on swobodnie przemieszczał się po korytarzu. Znudzeni bezowocnym czekaniem i wystraszeni wizją zakończenia naszej akcji bez powodzenia, postanowiliśmy wziąć sprawy w swoje ręce. Połówek pogratulował występu Francisowi i zapytał przymilnie, czy byłaby możliwość spotkania się z panem Gleesonem w celu podpisania DVD. I tu do końca życia dozgonnie wdzięczna będę Francisowi za zaprowadzenie nas do tylnych drzwi, za którymi w niewielkim, ale wyjątkowo gorącym pomieszczeniu znajdował się nasz ulubiony aktor.



przemowa Marcelli przed rozpoczęciem koncertu


Tu też przy okazji poznaliśmy sympatyczną, lokalną panią polityk, Marcellę Corcoran Kennedy, która umilała nam czas oczekiwania na Brendana, który w tym czasie rozmawiał z innymi szczęśliwcami i „VIP-ami”. Ja w międzyczasie zrozumiałam, że tak wyśmiewany przez niektórych cytat Coelho: „emocje są jak dzikie konie, i trzeba wielkiej mądrości, by je okiełznać” jest niezwykle prawdziwy. Nie miałam powodów do obaw, a mimo to zaczęłam stresować się nie gorzej jak przed maturą czy obroną. Stałam się ciekawym przypadkiem medycznym, bo nie mając nawet trzydziestu lat, doświadczyłam przedwczesnej menopauzy: uderzyły mnie fale gorąca i oblały zimne poty. STAŁAM KILKA KROKÓW OD BRENDANA I ZARAZ MIAŁAM Z NIM POROZMAWIAĆ! Tylko jak tego dokonać, skoro jestem czerwona jak burak, mam nogi jak z waty, a język przypomina węzeł gordyjski?



cieszy bardziej niż diament na palcu!


Brendan okazał się przesympatycznym, ciepłym człowiekiem, który cierpliwie i bez fochów spełniał nasze prośby: a to autograf na „The Guard”, a to dedykowany wpis do notesu Połówka, a to zdjęcia ze mną, z nami razem, i tylko z Połówkiem [„tak na wszelki wypadek, żebym nie musiał jej kiedyś wycinać”]. Mnie stres odjął mowę, więc nie powiedziałam mu nic mądrego oprócz oczywistych oczywistości, czyli tego, że jest świetnym aktorem. Dzięki Bogu Połówek – mistrz elokwencji i ciętych ripost – zachował przytomność umysłu, żartując sobie z Brendanem i szczerze go rozbawiając, dzięki czemu mam fantastyczną fotkę z żywo uchachanym aktorem. Kiedy zaś Połówek swobodnie sobie rozmawiał z Brendanem, ja w tym czasie robiłam z siebie słodką idiotkę… poufale pocierając go po plecach. Na swoje usprawiedliwienie mam tylko tyle, że to był odruch bezwarunkowy na przyjacielskie objęcie Brendana, kiedy razem pozowaliśmy do zdjęcia. Kiedy później, już w aucie, wyznałam Połówkowi, co zrobiłam, stwierdził, że dobrze chociaż, iż nie zaczęłam pocierać go po tyłku. Trudno się z tym nie zgodzić. To moje jedyne pocieszenie.



Częściowa sprawność umysłowa wróciła mi grubo po fakcie – w czasie drogi powrotnej. Nagle przypomniałam sobie, że tyle było rzeczy, które chciałam mu powiedzieć: że wybierzemy się do kina na „Calvary”, że jego syn, Brian, którego widzieliśmy w „Love/Hate” ewidentnie odziedziczył talent po ojcu, że po obejrzeniu „In Bruges” wybraliśmy się do Brugii… Ale mimo tego z Birr, mojego niespodziewanego Disneylandu, w którym spełniło się moje marzenie, wracałam autentycznie szczęśliwa. Co tu dużo mówić: CUDNIE BYŁO! AMEN!



Jak stwierdził Połówek: „Jeszcze tylko spotkanie z Liamem Neesonem [a ja dodałam: i Danielem Day-Lewisem!] i możemy wracać do Polski.”

czwartek, 13 grudnia 2012

Folk'n'roll w wykonaniu The High Kings

Zobacz, zobacz, co dostałam od Mikołaja! - moja znajoma kilkulatka powitała mnie niezwykle podekscytowana z dumą prezentując puzzle „At the stable”. Nie łączą nas żadne więzy krwi, ale podzielamy tę samą pasję do koni.

Tego samego dnia powiedziała mi coś jeszcze: Wiem, skąd Mikołaj bierze prezenty! Z SZAFY MAMY! Jej starszy brat znacząco potaknął, jakby uprzedzając moje zdziwienie. A mała kontynuowała: Nooo, musiał je stamtąd zabrać, kiedy poszliśmy spać!

Rozbawiły mnie ich próby rozkminienia tego całego tajemniczego Mikołaja bezczelnie buszującego w szafie rodziców. Może w ich oczach jestem starą prukwą, która jakimś cudem jeszcze żyje, ale nie zapomniałam, że sama kiedyś byłam dzieckiem.

Zdaje się, że święty Mikołaj też nie zapomniał o mnie, choć od dawna nie zostawiam już na parapecie listów zaadresowanych do niego. W mikołajkowy czwartek Poczciwina podarował mi bilet na koncert moich ulubieńców i łaskawie dorzucił jeszcze jeden dla osoby towarzyszącej. Nawet nie zdążyłam zapytać, czymże sobie zasłużyłam na takie wyróżnienie i jak mogłabym się odwdzięczyć – zasalutował, puścił oczko, gwizdnął na Rudolfa o Czerwonym Nosie i tyle go widziałam. Za to przez całe dwie godziny mogłam do woli patrzeć na The High Kings, którzy po raz kolejny udowodnili, że nie bez kozery zwą się Arcykrólami. Scena to ich przeznaczenie, drugi dom, a oni niezawodnie na niej rządzą. Wiedziałam to już rok temu po ich koncercie w The Olympia Theatre, a teraz tylko potwierdziło się to, co odkryłam już wcześniej.

Ale po kolei. Ordnung muss sein!

Przed 20:00 już siedzieliśmy na sali w Court Hotel w stolicy hrabstwa Offaly, gdzie odbyć się miał koncert, a ja bez jakiejkolwiek taryfy ulgowej karciłam się za moją opieszałość: głupia, głupia, głupia! Gdybym zrezygnowała z pindrzenia się, nie malowała paznokci i o dziesięć minut skróciła nawijanie pukli na szczotkę, teraz siedziałabym jakieś trzy, cztery rzędy bliżej sceny. Hotelowa salka była zdecydowanie mniejsza niż ta w teatrze, ale krzesełka ustawione były na poziomej powierzchni, co w przypadku 2xW [Wysokiego Widza] oznaczało tylko jedno: ktoś będzie komuś zasłaniał. W tym momencie okazało się, że jeżeli miałam w sobie cokolwiek z dobrodusznej Matki Teresy, to niechybnie zostało to na zewnątrz przed wejściem do hotelu: wolałam zasłaniać innym niż mieć zasłonięte.

Wybór krzesełek był całkowicie dowolny. Widać organizatorzy hołdowali idei „kto pierwszy ten lepszy”, a jednocześnie mieli w sobie głębokie pokłady wiary w publikę i jej odpowiednie zachowanie. Słusznie zresztą, bo gorszących scen nie zanotowano, a ci, którzy przybyli później, z klasą przyjęli na klatę tytuł losera i z pokorą zaakceptowali punkty widokowe w dalszych rzędach. Nie próbowali podstępnie wykolegować wrogów ze strategicznych rzędów znajdujących się bezpośrednio koło sceny.

Na bilecie widniała godzina 20:00, ale i tym razem okazało się, że nie jest to rzeczywisty czas rozpoczęcia koncertu The High Kings ani nawet występu ich supportu. Zapomniałam przecież, że była to 20:00 czasu irlandzkiego, co w praktyce oznacza tylko jedno: opóźnienie. Jakiś kwadrans później na scenie pojawił się młodzieniec w kapeluszu, który wcześniej przemknął koło mnie na korytarzu, pozostawiając po sobie zapaszek pretensjonalności. Na szczęście to niezbyt korzystne wrażenie zostało przez niego dość szybko zatarte. Mark Boylan, mający nie więcej niż piętnaście lat, okazał się ciekawszym supportem niż zeszłoroczna Róisín O. Nie usypiał publiki, nie gwiazdorzył, a nawet zaprezentował swoją piosenkę, która – jak stwierdził Połówek – dodała mu pewności siebie.


Arcykrólowie pojawili się na scenie o 20:45 i od razu zebrali gorące oklaski. Wyglądali niemalże tak, jak wtedy w dublińskim teatrze, kiedy po raz pierwszy zobaczyłam ich na żywo: w ich ubiorze – jak zawsze zresztą - dominowały stonowane, ciemne barwy. Ich talent nie potrzebuje tandetnych ozdobników i szokujących dodatków. I bez tego ma swój rynek zbytu. Również tym razem rozpoczęli swój show od skocznej piosenki Rocky Road To Dublin. Umiejętnie wprowadzili w dobry nastrój publikę, która już chwilę później klaskała tak, jak jej zagrano. Wesoło podrygiwała i zdecydowanie nie oszczędzała swoich kończyn – zarówno tych dolnych, jak i górnych.

 

Kiedyś zadano Arcykrólom pytanie, skąd wziął się ich talent muzyczny. Brian odpowiedział wtedy: it’s in the veins. It’s in the blood. Myślę, że nie tylko to mają we krwi, ale także coś, co jest niesłychanie ważne w życiu, a nie tylko na scenie - umiejętność pracy z tłumem, fantastyczną zdolność pozyskiwania sobie sympatii i przełamywania lodów. Oni to mają, oni po prostu wiedzą how to work a crowd.

Miło było na nich patrzeć i wiedzieć, że to, co robią, nie jest wykonywane ze ślepej miłości do pieniądza. Martin, jak przystało na najstarszego, był niezwykle opanowany i zrównoważony. Nawet przy tych wyjątkowo skocznych kawałkach jego choreografia ograniczała się do wybijania rytmu prawą stopą. Prostota i ascetyzm zawsze w cenie? Darren nie bardzo miał pole do popisu, bo przez większość czasu ‘przykuty’ był do syntezatora i akordeonu. Finbarr rozbrajał nas swoim wyrazem twarzy i chyba przez ¾ koncertu miał zamknięte oczy. A Brian niezmiennie wywoływał mój uśmiech. Dawał z siebie więcej niż to konieczne, udowadniał, że ma rogatą i przebojową duszę. Pił wodę, pocił się, wycierał ręcznikiem i dalej szalał na scenie. Jako najmłodszy członek zespołu ma do tego prawo, prawda? W czasie jednej z ostatnich piosenek zszedł ze sceny i podszedł do babki, która siedziała na skraju rzędu. Albo usiadł jej na kolanach albo odstawił dla niej taniec bioder. Nie widziałam dokładnie, ale i tak chciałam z zazdrości odgryźć jej głowę. A jego muszę następnym razem zapytać, co bierze, że aż tak tryska energią.


W czasie jednej z piosenek wykonywanych acapella, kiedy muzycy stali bardzo blisko siebie i śpiewali do tego samego mikrofonu, pomyślałam sobie, że mam przed sobą grupkę dobrych znajomych. Ludzi, którzy poszli razem do pubu, wypili sobie nieco, a teraz wyśpiewują swoje radości i smutki. Nie, żeby fałszowali – po prostu sprawiali wrażenie takich… niezwykle ludzkich. A przecież sukces, który odnieśli, mógł ich zmanierować, uderzyć im do głowy, odebrać pokłady pozytywnej energii, która od nich bije.


Tym razem nie było żadnej przerwy w występie. Panowie dzielnie znosili trudy koncertu, a jedyne chwile „bezczynności” mieli wtedy, kiedy zamiast śpiewać rozmawiali z publiką. Były za to ulubione przeze mnie samodzielne „wykony” każdego z nich. Brian złożył hołd swemu zmarłemu w zeszłym roku tacie, Seanowi, który – jak sam podkreślił – wspierał go i udzielał mu wszelkich rad. Sean był muzykiem, reprezentował Irlandię na Eurowizji w 1967 roku i praktycznie do samego końca swych dni występował i raczył publikę swą muzyką. To dla niego Brian zaśpiewał The Rare Old Times. Nie zawiódł mnie też Darren w swoim popisowym wykonaniu The Town I Loved So Well. Więcej emocji, pasji i serca chyba już nie można było zawrzeć w tym występie. Z całym szacunkiem dla pozostałych członków zespołu – uważam, że tej piosenki żaden z nich nie zaśpiewałby lepiej.


Kiedyś nie sądziłam, że będę chodzić na koncerty irlandzkiej muzyki ludowej. Dzięki The High Kings odkryłam, że muzyka folk może relaksować, działać kojąco na duszę, dostarczać rozrywki, a nawet wzruszać. To oni ukazali mi nowy wymiar tego gatunku muzycznego. To, czego niekoniecznie dało się słuchać w wykonaniu irlandzkich muzyków z dawnego pokolenia, jest dzięki nim nie tylko "słuchalne", ale i odprężające. Tamtego wieczoru pomogli mi zupełnie się zrelaksować, zapomnieć o godzinach spędzonych w pracy, o tym, że jutro rano znowu muszę się do niej stawić. Tamtego wieczoru zjednoczyli obcych sobie ludzi i pokazali, że muzyka faktycznie potrafi pokonać różne bariery. Wzruszył mnie siedzący obok mnie staruszek, który pod koniec koncertu, wzorem innych ludzi, wstał z krzesła i zaczął energicznie tańczyć do dźwięków Whiskey In The Jar. Poszedł za radą Finbarra: “that’s your last chance to go absolutely nuts!”? A może przypomniała mu się jego młodość? Nieistotne. Tańczył całym sobą. Porzucił zahamowania, wedle których tylko młodzi mają prawo do pewnych rzeczy. To było piękne, wiecie?


Ci starsi ludzie – bo to jednak oni dominowali na sali – wydają się być najlepszą nagrodą dla zespołu. Niejednokrotnie wychowali się na muzyce starszych irlandzkich artystów ludowych. Ich obecność tego czwartkowego wieczoru świadczyła o jednym: o ich pełnej akceptacji dla zespołu. O tym, że lubią to, co oni robią i że dają im zielone światło. Że Luke Kelly, The Dubliners, czy The Chieftains mieli swoje pięć minut, ale teraz jest era The High Kings.


Bosko było, co tu więcej dodawać? Może tylko tyle, że Arcykrólowie nie próżnują i grudzień spędzają w trasie – polecam ich występy. Nowy rok przyniesie z kolei nową płytę. Już nie mogę się doczekać

A Brian i jego obcisłe biodrówki... total killer! Powinien mieć zakaz występowania na scenie w jeansowych ‘rurkach’.


***

Zdjęcia są kiepskie, ale wiem, że niektórzy na nie czekają, więc there you go! Wybaczcie, nic więcej nie dało się zrobić.