niedziela, 13 października 2019
Eagles Flying: niesamowite show w wykonaniu niemieckiego zaklinacza ptaków
wtorek, 21 stycznia 2014
The Tale of Sweety Brendan
Są decyzje, których podjęcie przyprawia o ból głowy, powoduje przedwczesne siwienie i wymaga intensywnych przemyśleń. Ta zdecydowanie taka nie była. Nie naraziła moich zwojów mózgowych na przepalenie, a jedyną rzeczą, której ode mnie wymagała, była szybkość działania.
Po piątku trzynastego mogłabym oczekiwać wielu niespodziewanych rzeczy, jak chociażby uderzenia pioruna kulistego, czy też przejechania przez walec [obrazu tak „częstego”, jak widok w moim mieście mężczyzny w dobrze skrojonym garniturze Armaniego], ale nie tego, co wyczytałam wtedy w gazecie.
Cierpię na syndrom tzw. opóźnionego zapłonu i biorąc pod uwagę częstotliwość, z jaką w dzieciństwie przypominała mi o nim moja ukochana rodzicielka, przyszłam na świat obarczona tym defektem, albo nabyłam go we wczesnych latach swego życia. Jednak to, co wyczytałam wtedy tego - pechowego z założenia - dnia, spowodowało, że w błyskawicznym tempie odrzuciłam gazetę, i z zadziwiającą dla siebie samej prędkością, która niemalże przyprawiła mnie o chorobę lokomocyjną, ruszyłam z kuchni na piętro. Biegłam bez zupełnej gracji, potykając się na schodach i mając gdzieś to, że u sąsiadów pewnie właśnie z mojego powodu spadają ze ścian szafki. Cel był następujący: znaleźć telefon, zadzwonić, zarezerwować. Opóźniony zapłon został od ręki odjęty, kiedy tylko wyczytałam informację early booking is being recommended – zalecana wczesna rezerwacja.
Do teatru w Birr w hrabstwie Offaly, za nieco ponad miesiąc, miał przyjechać Brendan Gleeson, TEN BRENDAN GLEESON, a ja takiej okazji po prostu nie mogłam przepuścić. Impreza miała się odbyć w ramach 125. rocznicy oficjalnego otwarcia tamtejszego Oxmantown Hall. Co obok trio złożonego ze znanego amerykańskiego multiinstrumentalisty, Dirka Powella, a także cenionych i utalentowanych irlandzkich muzyków: Michaela McGoldricka i Francisa Gaffneya miał robić Brendan Gleeson, znany na całym świecie aktor? Grać, proszę państwa, grać. I to na instrumencie! A dokładniej mówiąc na skrzypcach. Zdziwieni? Słusznie. Też byłam zaskoczona taką informacją, bo jeszcze do niedawna ten znany Irlandczyk kojarzył mi się tylko i wyłącznie ze sławą, jaką przyniósł mu szklany ekran.
Tymczasem prawda, jaką niedawno poznałam, każe osobom takim jak ja, czyli upośledzonym muzycznie, klękać w podziwie przed takimi talentami jak wspomniany Brendan Gleeson. Robić jedną rzecz i być w tym świetnym, to chwalebna umiejętność, ale robić ich kilka i nie tracić przy tym na jakości, to zaleta tylko wielkich umysłów. Brendan nie dość, że jest świetnym aktorem, to do tego potrafi bardzo dobrze śpiewać i grać na kilku instrumentach. W środowy wieczór, piętnastego stycznia, zagrał nie tylko na skrzypcach, lecz także na mandolinie i jeśli się nie mylę, na czymś jeszcze. Wiem też, że nieobca jest mu gitara.
Francis, Dirk, Brendan
Razem z wcześniej wspomnianymi muzykami stworzył bardzo dobry kwartet, który w dniach od siódmego do siedemnastego stycznia przemieszczał się po całej Irlandii, by nieść radość i pokazywać ludziom piękno, jakiego można doświadczyć dzięki muzyce. Panowie znali się już wcześniej, ale w takim składzie zaczęli występować dopiero teraz z okazji wspomnianej trasy koncertowej. I jak sami przyznali – świetnie się rozumieją i dobrze bawią. Brendan i Dirk poznali się w 2003 roku w czasie kręcenia filmu „Cold Mountain”. Już wtedy połączyła ich silna nić porozumienia.
Na wyjazd do Birr czekałam z ekscytacją właściwą dla dziecka, któremu obiecano podróż do Disneylandu. Przed wyjściem z domu przezornie zabrałam ze sobą aparat, połówkowy notes na autografy i dwie płyty z naszymi ulubionymi filmami, w których występuje Brendan: „In Bruges” i „The Guard”. Nie miałam pewności, że uda nam się zamienić kilka słów z Gleesonem, ale skłamałabym, gdybym powiedziała, że na to nie liczyłam.
C’mon – wmawiałam sobie – przecież tamten teatr jest malutki. Będzie przerwa na przekąski i napoje, to może aktor pojawi się, by zamienić parę słów z publiką. Kiedy jednak po godz. 21:00 nastał antrakt, a we foyer zaroiło się od ludzi, zrozumiałam, że aktora tu na pewno nie spotkam. Z trudem przecisnęłam się przez tłum ludzi, nie miażdżąc trzymanej w ręce szklanki z wodą i wydostałam się na dwór, by ochłonąć i zaczerpnąć świeżego styczniowego powietrza.
Wtedy po raz pierwszy przeszło mi przez myśl, że być może straciłam swoją jedyną szansę na spotkanie z Brendanem. Kiedy tuż po przyjeździe do Birr, zaparkowaliśmy auto przed teatrem i ruszyliśmy do niego, zażyczyłam sobie, by Połówek zrobił mi zdjęcie. Kiedy skończył, a ja się odwróciłam, zobaczyłam, że kilka kroków przede mną, przed frontowymi drzwiami teatru stoi Brendan z kilkoma osobami i pozuje fotografowi lokalnej gazety. Miałam go na wyciągnięcie ręki. I gdyby nie to, że zachciało mi się głupiego zdjęcia, mogłam przywitać się z nim już wtedy, przed show.
Dirk, Brendan, Michael
Po przerwie wróciłam na swoje siedzenie, by obejrzeć i wysłuchać drugą część koncertu i to właśnie wtedy płomyk mojej nadziei zaczął powoli przygasać. Podczas pierwszej połowy byłam wyraźnie podekscytowana, w drugiej zaś nadzieja zaczęła uciekać ze mnie niczym powietrze z przekłutego balonu. Druga połowa zakończyła się mocno po 22:00 i widzowie zaczęli zbierać się do wyjścia. Sala dość szybko opustoszała, a muzycy zniknęli za kulisami. Nic nie wskazywało na to, by stamtąd mieli wyjść. Zza kotar wynurzył się tylko Francis Gaffney i to on swobodnie przemieszczał się po korytarzu. Znudzeni bezowocnym czekaniem i wystraszeni wizją zakończenia naszej akcji bez powodzenia, postanowiliśmy wziąć sprawy w swoje ręce. Połówek pogratulował występu Francisowi i zapytał przymilnie, czy byłaby możliwość spotkania się z panem Gleesonem w celu podpisania DVD. I tu do końca życia dozgonnie wdzięczna będę Francisowi za zaprowadzenie nas do tylnych drzwi, za którymi w niewielkim, ale wyjątkowo gorącym pomieszczeniu znajdował się nasz ulubiony aktor.
przemowa Marcelli przed rozpoczęciem koncertu
Tu też przy okazji poznaliśmy sympatyczną, lokalną panią polityk, Marcellę Corcoran Kennedy, która umilała nam czas oczekiwania na Brendana, który w tym czasie rozmawiał z innymi szczęśliwcami i „VIP-ami”. Ja w międzyczasie zrozumiałam, że tak wyśmiewany przez niektórych cytat Coelho: „emocje są jak dzikie konie, i trzeba wielkiej mądrości, by je okiełznać” jest niezwykle prawdziwy. Nie miałam powodów do obaw, a mimo to zaczęłam stresować się nie gorzej jak przed maturą czy obroną. Stałam się ciekawym przypadkiem medycznym, bo nie mając nawet trzydziestu lat, doświadczyłam przedwczesnej menopauzy: uderzyły mnie fale gorąca i oblały zimne poty. STAŁAM KILKA KROKÓW OD BRENDANA I ZARAZ MIAŁAM Z NIM POROZMAWIAĆ! Tylko jak tego dokonać, skoro jestem czerwona jak burak, mam nogi jak z waty, a język przypomina węzeł gordyjski?
cieszy bardziej niż diament na palcu!
Brendan okazał się przesympatycznym, ciepłym człowiekiem, który cierpliwie i bez fochów spełniał nasze prośby: a to autograf na „The Guard”, a to dedykowany wpis do notesu Połówka, a to zdjęcia ze mną, z nami razem, i tylko z Połówkiem [„tak na wszelki wypadek, żebym nie musiał jej kiedyś wycinać”]. Mnie stres odjął mowę, więc nie powiedziałam mu nic mądrego oprócz oczywistych oczywistości, czyli tego, że jest świetnym aktorem. Dzięki Bogu Połówek – mistrz elokwencji i ciętych ripost – zachował przytomność umysłu, żartując sobie z Brendanem i szczerze go rozbawiając, dzięki czemu mam fantastyczną fotkę z żywo uchachanym aktorem. Kiedy zaś Połówek swobodnie sobie rozmawiał z Brendanem, ja w tym czasie robiłam z siebie słodką idiotkę… poufale pocierając go po plecach. Na swoje usprawiedliwienie mam tylko tyle, że to był odruch bezwarunkowy na przyjacielskie objęcie Brendana, kiedy razem pozowaliśmy do zdjęcia. Kiedy później, już w aucie, wyznałam Połówkowi, co zrobiłam, stwierdził, że dobrze chociaż, iż nie zaczęłam pocierać go po tyłku. Trudno się z tym nie zgodzić. To moje jedyne pocieszenie.
Częściowa sprawność umysłowa wróciła mi grubo po fakcie – w czasie drogi powrotnej. Nagle przypomniałam sobie, że tyle było rzeczy, które chciałam mu powiedzieć: że wybierzemy się do kina na „Calvary”, że jego syn, Brian, którego widzieliśmy w „Love/Hate” ewidentnie odziedziczył talent po ojcu, że po obejrzeniu „In Bruges” wybraliśmy się do Brugii… Ale mimo tego z Birr, mojego niespodziewanego Disneylandu, w którym spełniło się moje marzenie, wracałam autentycznie szczęśliwa. Co tu dużo mówić: CUDNIE BYŁO! AMEN!
Jak stwierdził Połówek: „Jeszcze tylko spotkanie z Liamem Neesonem [a ja dodałam: i Danielem Day-Lewisem!] i możemy wracać do Polski.”