Pokazywanie postów oznaczonych etykietą The High Kings. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą The High Kings. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 13 grudnia 2012

Folk'n'roll w wykonaniu The High Kings

Zobacz, zobacz, co dostałam od Mikołaja! - moja znajoma kilkulatka powitała mnie niezwykle podekscytowana z dumą prezentując puzzle „At the stable”. Nie łączą nas żadne więzy krwi, ale podzielamy tę samą pasję do koni.

Tego samego dnia powiedziała mi coś jeszcze: Wiem, skąd Mikołaj bierze prezenty! Z SZAFY MAMY! Jej starszy brat znacząco potaknął, jakby uprzedzając moje zdziwienie. A mała kontynuowała: Nooo, musiał je stamtąd zabrać, kiedy poszliśmy spać!

Rozbawiły mnie ich próby rozkminienia tego całego tajemniczego Mikołaja bezczelnie buszującego w szafie rodziców. Może w ich oczach jestem starą prukwą, która jakimś cudem jeszcze żyje, ale nie zapomniałam, że sama kiedyś byłam dzieckiem.

Zdaje się, że święty Mikołaj też nie zapomniał o mnie, choć od dawna nie zostawiam już na parapecie listów zaadresowanych do niego. W mikołajkowy czwartek Poczciwina podarował mi bilet na koncert moich ulubieńców i łaskawie dorzucił jeszcze jeden dla osoby towarzyszącej. Nawet nie zdążyłam zapytać, czymże sobie zasłużyłam na takie wyróżnienie i jak mogłabym się odwdzięczyć – zasalutował, puścił oczko, gwizdnął na Rudolfa o Czerwonym Nosie i tyle go widziałam. Za to przez całe dwie godziny mogłam do woli patrzeć na The High Kings, którzy po raz kolejny udowodnili, że nie bez kozery zwą się Arcykrólami. Scena to ich przeznaczenie, drugi dom, a oni niezawodnie na niej rządzą. Wiedziałam to już rok temu po ich koncercie w The Olympia Theatre, a teraz tylko potwierdziło się to, co odkryłam już wcześniej.

Ale po kolei. Ordnung muss sein!

Przed 20:00 już siedzieliśmy na sali w Court Hotel w stolicy hrabstwa Offaly, gdzie odbyć się miał koncert, a ja bez jakiejkolwiek taryfy ulgowej karciłam się za moją opieszałość: głupia, głupia, głupia! Gdybym zrezygnowała z pindrzenia się, nie malowała paznokci i o dziesięć minut skróciła nawijanie pukli na szczotkę, teraz siedziałabym jakieś trzy, cztery rzędy bliżej sceny. Hotelowa salka była zdecydowanie mniejsza niż ta w teatrze, ale krzesełka ustawione były na poziomej powierzchni, co w przypadku 2xW [Wysokiego Widza] oznaczało tylko jedno: ktoś będzie komuś zasłaniał. W tym momencie okazało się, że jeżeli miałam w sobie cokolwiek z dobrodusznej Matki Teresy, to niechybnie zostało to na zewnątrz przed wejściem do hotelu: wolałam zasłaniać innym niż mieć zasłonięte.

Wybór krzesełek był całkowicie dowolny. Widać organizatorzy hołdowali idei „kto pierwszy ten lepszy”, a jednocześnie mieli w sobie głębokie pokłady wiary w publikę i jej odpowiednie zachowanie. Słusznie zresztą, bo gorszących scen nie zanotowano, a ci, którzy przybyli później, z klasą przyjęli na klatę tytuł losera i z pokorą zaakceptowali punkty widokowe w dalszych rzędach. Nie próbowali podstępnie wykolegować wrogów ze strategicznych rzędów znajdujących się bezpośrednio koło sceny.

Na bilecie widniała godzina 20:00, ale i tym razem okazało się, że nie jest to rzeczywisty czas rozpoczęcia koncertu The High Kings ani nawet występu ich supportu. Zapomniałam przecież, że była to 20:00 czasu irlandzkiego, co w praktyce oznacza tylko jedno: opóźnienie. Jakiś kwadrans później na scenie pojawił się młodzieniec w kapeluszu, który wcześniej przemknął koło mnie na korytarzu, pozostawiając po sobie zapaszek pretensjonalności. Na szczęście to niezbyt korzystne wrażenie zostało przez niego dość szybko zatarte. Mark Boylan, mający nie więcej niż piętnaście lat, okazał się ciekawszym supportem niż zeszłoroczna Róisín O. Nie usypiał publiki, nie gwiazdorzył, a nawet zaprezentował swoją piosenkę, która – jak stwierdził Połówek – dodała mu pewności siebie.


Arcykrólowie pojawili się na scenie o 20:45 i od razu zebrali gorące oklaski. Wyglądali niemalże tak, jak wtedy w dublińskim teatrze, kiedy po raz pierwszy zobaczyłam ich na żywo: w ich ubiorze – jak zawsze zresztą - dominowały stonowane, ciemne barwy. Ich talent nie potrzebuje tandetnych ozdobników i szokujących dodatków. I bez tego ma swój rynek zbytu. Również tym razem rozpoczęli swój show od skocznej piosenki Rocky Road To Dublin. Umiejętnie wprowadzili w dobry nastrój publikę, która już chwilę później klaskała tak, jak jej zagrano. Wesoło podrygiwała i zdecydowanie nie oszczędzała swoich kończyn – zarówno tych dolnych, jak i górnych.

 

Kiedyś zadano Arcykrólom pytanie, skąd wziął się ich talent muzyczny. Brian odpowiedział wtedy: it’s in the veins. It’s in the blood. Myślę, że nie tylko to mają we krwi, ale także coś, co jest niesłychanie ważne w życiu, a nie tylko na scenie - umiejętność pracy z tłumem, fantastyczną zdolność pozyskiwania sobie sympatii i przełamywania lodów. Oni to mają, oni po prostu wiedzą how to work a crowd.

Miło było na nich patrzeć i wiedzieć, że to, co robią, nie jest wykonywane ze ślepej miłości do pieniądza. Martin, jak przystało na najstarszego, był niezwykle opanowany i zrównoważony. Nawet przy tych wyjątkowo skocznych kawałkach jego choreografia ograniczała się do wybijania rytmu prawą stopą. Prostota i ascetyzm zawsze w cenie? Darren nie bardzo miał pole do popisu, bo przez większość czasu ‘przykuty’ był do syntezatora i akordeonu. Finbarr rozbrajał nas swoim wyrazem twarzy i chyba przez ¾ koncertu miał zamknięte oczy. A Brian niezmiennie wywoływał mój uśmiech. Dawał z siebie więcej niż to konieczne, udowadniał, że ma rogatą i przebojową duszę. Pił wodę, pocił się, wycierał ręcznikiem i dalej szalał na scenie. Jako najmłodszy członek zespołu ma do tego prawo, prawda? W czasie jednej z ostatnich piosenek zszedł ze sceny i podszedł do babki, która siedziała na skraju rzędu. Albo usiadł jej na kolanach albo odstawił dla niej taniec bioder. Nie widziałam dokładnie, ale i tak chciałam z zazdrości odgryźć jej głowę. A jego muszę następnym razem zapytać, co bierze, że aż tak tryska energią.


W czasie jednej z piosenek wykonywanych acapella, kiedy muzycy stali bardzo blisko siebie i śpiewali do tego samego mikrofonu, pomyślałam sobie, że mam przed sobą grupkę dobrych znajomych. Ludzi, którzy poszli razem do pubu, wypili sobie nieco, a teraz wyśpiewują swoje radości i smutki. Nie, żeby fałszowali – po prostu sprawiali wrażenie takich… niezwykle ludzkich. A przecież sukces, który odnieśli, mógł ich zmanierować, uderzyć im do głowy, odebrać pokłady pozytywnej energii, która od nich bije.


Tym razem nie było żadnej przerwy w występie. Panowie dzielnie znosili trudy koncertu, a jedyne chwile „bezczynności” mieli wtedy, kiedy zamiast śpiewać rozmawiali z publiką. Były za to ulubione przeze mnie samodzielne „wykony” każdego z nich. Brian złożył hołd swemu zmarłemu w zeszłym roku tacie, Seanowi, który – jak sam podkreślił – wspierał go i udzielał mu wszelkich rad. Sean był muzykiem, reprezentował Irlandię na Eurowizji w 1967 roku i praktycznie do samego końca swych dni występował i raczył publikę swą muzyką. To dla niego Brian zaśpiewał The Rare Old Times. Nie zawiódł mnie też Darren w swoim popisowym wykonaniu The Town I Loved So Well. Więcej emocji, pasji i serca chyba już nie można było zawrzeć w tym występie. Z całym szacunkiem dla pozostałych członków zespołu – uważam, że tej piosenki żaden z nich nie zaśpiewałby lepiej.


Kiedyś nie sądziłam, że będę chodzić na koncerty irlandzkiej muzyki ludowej. Dzięki The High Kings odkryłam, że muzyka folk może relaksować, działać kojąco na duszę, dostarczać rozrywki, a nawet wzruszać. To oni ukazali mi nowy wymiar tego gatunku muzycznego. To, czego niekoniecznie dało się słuchać w wykonaniu irlandzkich muzyków z dawnego pokolenia, jest dzięki nim nie tylko "słuchalne", ale i odprężające. Tamtego wieczoru pomogli mi zupełnie się zrelaksować, zapomnieć o godzinach spędzonych w pracy, o tym, że jutro rano znowu muszę się do niej stawić. Tamtego wieczoru zjednoczyli obcych sobie ludzi i pokazali, że muzyka faktycznie potrafi pokonać różne bariery. Wzruszył mnie siedzący obok mnie staruszek, który pod koniec koncertu, wzorem innych ludzi, wstał z krzesła i zaczął energicznie tańczyć do dźwięków Whiskey In The Jar. Poszedł za radą Finbarra: “that’s your last chance to go absolutely nuts!”? A może przypomniała mu się jego młodość? Nieistotne. Tańczył całym sobą. Porzucił zahamowania, wedle których tylko młodzi mają prawo do pewnych rzeczy. To było piękne, wiecie?


Ci starsi ludzie – bo to jednak oni dominowali na sali – wydają się być najlepszą nagrodą dla zespołu. Niejednokrotnie wychowali się na muzyce starszych irlandzkich artystów ludowych. Ich obecność tego czwartkowego wieczoru świadczyła o jednym: o ich pełnej akceptacji dla zespołu. O tym, że lubią to, co oni robią i że dają im zielone światło. Że Luke Kelly, The Dubliners, czy The Chieftains mieli swoje pięć minut, ale teraz jest era The High Kings.


Bosko było, co tu więcej dodawać? Może tylko tyle, że Arcykrólowie nie próżnują i grudzień spędzają w trasie – polecam ich występy. Nowy rok przyniesie z kolei nową płytę. Już nie mogę się doczekać

A Brian i jego obcisłe biodrówki... total killer! Powinien mieć zakaz występowania na scenie w jeansowych ‘rurkach’.


***

Zdjęcia są kiepskie, ale wiem, że niektórzy na nie czekają, więc there you go! Wybaczcie, nic więcej nie dało się zrobić.

środa, 2 listopada 2011

Na audiencji u Arcykrólów



The Olympia Theatre, Dublin




Kiedy Połówek zaczął coraz częściej podsuwać mi propozycje udania się do teatru, pomyślałam „dlaczego nie?”. Pech chciał, że nie udało nam się pójść na żaden z proponowanych przez niego spektakli. Kiedy zatem pewnego dnia usłyszałam radiową  reklamę zbliżającego się koncertu The High Kings, wiedziałam, że to jest to, czego potrzeba mi i Połówkowi – tyle tylko, że on o tym jeszcze nie wiedział.


 


Bilety nabyliśmy trzy tygodnie przed występem, a długo oczekiwanego przeze mnie dnia stawiliśmy się w dublińskim The Olympia Theatre z zamiarem spędzenia relaksującego wieczoru. Jak się okazało niedługo później, rzeczywistość zdecydowanie przerosła moje oczekiwania. Zanim jednak dane mi było cieszyć się The High Kings, musiałam wynudzić się przez jakieś 45 minut. Okazało się bowiem, że o 19:00 dopiero otwierane są drzwi teatru, a koncert ma być godzinę później.


 


O 19:30 na scenie pojawiła się młodziutka irlandzka wokalistka Róisín O, by przez najbliższe pół godziny usypiać, tfu, znaczy się, zabawiać publiczność. O tej porze sala była jeszcze nienaturalnie pusta. Śmiem jednak twierdzić, że nieobecni niewiele stracili. Wokalistka miała ładny i dobry głos, za to repertuar dość smętny, przez co naprawdę miałam ochotę znieść ją ze sceny i pożegnać słowami „Goodbye and good luck”. Po zaprezentowaniu mniej więcej sześciu kawałków i zademonstrowaniu jak zachowuje się człowiek podpięty do 220V Róisin sama zeszła ze sceny, a za nią podążył jej zespół.


 


I wtedy, Moi Drodzy, zaczęła się jazda. Kilka minut po 20:00 na scenę wkroczyli z hukiem The High Kings. I wtedy chyba umarłam i znalazłam się w niebie. Niestety mój pobyt w tym miejscu był ściśle określony czasowo i po jakichś trzech godzinach znów musiałam wrócić na ziemię. Ale zanim do tego doszło, przeżyłam trzy wspaniałe godziny. Mogę mieć kiedyś Alzhimera i nie wiedzieć, do czego służy łyżeczka, ale tego na pewno nie zapomnę.




 




Panowie z THK rozpoczęli skocznym kawałkiem „Rocky Road to Dublin” i utrzymywali szybkie tempo przez dwie kolejne piosenki. Przed wykonaniem czwartej Finbarr skonstatował: „My tak możemy całą noc. Jednak w trosce o Wasze ręce, zmniejszymy nieco tempo”. Czwarta piosenka była zatem spokojna i nastrojowa, ale potem znów zrobiło się skocznie. Temperatura rosła w zastraszającym tempie, pot oblewał czoła królewskiego kwartetu, w ruch poszły ręczniki, a ja myślałam, że za niedługo dojdzie do samozapłonu w The Olympia Theatre. I jakoś bym się nie zdziwiła, gdyby jego źródło znajdowało się w moim rzędzie. Tak, w tamtym momencie z pewnością byłam obiektem łatwopalnym. Szczęśliwym trafem do niczego takiego nie doszło, bo czas w niebie płynie jakoś szybciej. Nadeszła około dwudziestominutowa przerwa, a wraz z nią pojawił się schłodzony napój nabyty przez Połówka.


 


Druga połowa koncertu była równie dobra co pierwsza. I tym razem Arcykrólowie zaśpiewali 10 utworów, w międzyczasie zaś dali się poznać jako sympatyczni, bezpretensjonalni muzycy. Mieli świetny kontakt z publicznością, nie brakowało dowcipnych odzywek, zabawnych sytuacji i żartów okolicznościowych o grasującym w teatrze duchu.  Przyjemnie się na nich patrzyło i jeszcze lepiej słuchało. Każdy z nich ma ciekawą barwę i dobry głos, co można było zauważyć podczas solówek. Każdy z nich jest dobry, inny, ale razem są wręcz świetni. Tworzą kapitalną mieszankę, która nawet w wykonaniach acapella jest w stanie rozruszać różnorodną wiekowo publiczność. W moim sąsiedztwie siedzieli rodzice z nastolatkiem. Chłopak świetnie się bawił, klaskał do rytmu, ochoczo bił brawo. Staruszce obok Połówka żwawo podrygiwały kończyny, wprawiając przy tym w subtelne wibracje jego fotel [ach te komfortowe i nowoczesne krzesełka w Olympii]. Na dźwięk muzyki Arcykrólów ręce i nogi zaczynały drgać i żyć własnym życiem. Początkowo z lekkim zażenowaniem obserwowałam to, co dzieje się z moimi kończynami, ale kiedy rozglądnęłam się wokół i stwierdziłam, że publika, którą obejmuję wzrokiem, kołysze się jak typowa wańka-wstańka, przestałam się krępować. Emocje musiały znaleźć swoje ujście, bo publika w Olympii była jednym wielkim ciałem falującym w tym samym rytmie. I tak, Brian miał rację: „there’s something special about the Dublin audience”.


 


Arcykrólowie zaczęli z rozmachem i tak samo skończyli. Na sam koniec przygotowali coś, co – jak stwierdził Darren – miało doprowadzić nas na skraj szaleństwa: „Whiskey In The Jar”. I choć osobiście zdecydowanie wolę ostrzejsze wykonanie Metalliki lub Thin Lizzy, było świetnie. Publiczność z żalem pożegnała The High Kings.  Były owacje na stojąco, nie obyło się bez bisu. Chwilę później okazało się, że najlepsza część dopiero przede mną. Nastąpiło coś, czego zupełnie się nie spodziewałam. Przy drzwiach wyjściowych i sklepiku czekali bowiem panowie z The High Kings. Otoczeni rozentuzjazmowanymi miłośnikami, zmęczeni, a mimo to ciągle życzliwi, uśmiechnięci i pozytywnie nastawieni w stosunku do publiki. Każdy z nich cierpliwie rozdawał autografy, pozował do zdjęć, wymieniał uwagi z fanami. Móc uścisnąć im rękę, popatrzeć w oczy [dziewczyny, Brian ma niesamowicie magnetyczne spojrzenie, albo jakby to powiedziała posłanka Beger: „ku.rwiki w oczach”], podziękować za świetną zabawę i zrobić sobie zdjęcie z tą przesympatyczną czwórką – to była dla mnie wisienka na torcie. Mam ich autografy na zakupionym DVD, wspaniałe wspomnienia, a w głowie obraz skromnych, przesympatycznych i bezpretensjonalnych muzyków, którzy na kolejne, być może nawet setne tego wieczoru pytanie o wspólne zdjęcie, powiedzą: „sure, hop in” - wymownym gestem zapraszając do siebie – i dodadzą: „lads, one more photo, please”, by upewnić się, że każdy z nich patrzy w obiektyw. Boscy są i tacy normalni. Nie "gwiazdorzą", nie są zmanierowani.


  The High Kings: Finbarr, Brian, Darren, Martin




The High Kings tworzy przesympatyczna i uzdolniona czwórka nadająca muzyce folk nowy wymiar: Finbarr Clancy, Martin Furey, Brian Dunphy i Darren Holden. Dublin był drugim przystankiem na ich rozpoczętej w piątek trasie „Christmas Tour 2011”. Następne w kolejności jest Cavan (4 XI). Arcykrólowe wystąpią w wielu miastach Republiki, a także w UK. Gorąco polecam ich wszystkim miłośnikom muzyki irlandzkiej, bo to doskonały sposób na rozrywkę i świetne wspomnienia.


 


The Olympia Theatre opuściłam z bolącymi od klaskania rękami i ustami nadwyrężonymi od ciągłego, mimowolnego uśmiechania się. Nabawiłam się zapewne niejednej zmarszczki mimicznej, ale kto by się tym przejmował? Wszak to zmarszczki szczęścia.


___


Przepraszam za słabą jakość zdjęć. Sami rozumiecie - warunki nie sprzyjały.


Tu daty kolejnych występów Arcykrólów.


A tu kilka piosenek w wykonaniu The High Kings:


 


Rocky Road To Dublin


The Little Beggarman


Fields of Glory


Whiskey In The Jar


Step It Out Mary


Will Ye Go Lassie Go