Pokazywanie postów oznaczonych etykietą hrabstwo Limerick. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą hrabstwo Limerick. Pokaż wszystkie posty

sobota, 9 listopada 2013

Z wizytą w najładniejszej irlandzkiej wiosce - Adare (3)


W obrębie Adare znajdują się trzy hotele - co doskonale świadczy o tym, jak dużym zainteresowaniem cieszy się wioska - ale już na pierwszy rzut oka widać, że Adare Manor nie jest takim samym hotelem jak dwa pozostałe: centralnie położony Dunraven Hotel, w którym niegdyś przebywała Gwyneth Paltrow i leżący na obrzeżach Fitzgerald’s Woodland House Hotel.



Adare Manor jest jak Sprite, dwa pozostałe jak pragnienie – nie mają z nim szans. Wyróżnia go nie tylko elegancka, neogotycka sylwetka, ale także specyficzna aura nadająca mu szyku i wyniosłości. Adare Manor przywodzi na myśl jakże widowiskowe sylwetki francuskich zamków nad Loarą, ale nie tylko dlatego, że zaopatrzony jest w ogród zaprojektowany na modłę francuską. Ci, którzy wyczuwają od niego jakiś powiew arystokracji, nie mylą się. Dworek nie powstał tu w celu komercyjnym. Jego pierwotnym  przeznaczeniem było odgrywanie roli pięknego, ale jednocześnie funkcjonalnego domu dla hrabiostwa Dunraven, odpowiedzialnego za budowę uroczych chatek krytych strzechą, które mieliście okazję zobaczyć we wcześniejszych postach.




Budowę dworku rozpoczęto w 1830 roku na życzenie drugiego hrabiego Dunraven i prowadzoną ją przez trzydzieści lat. Do pracy zatrudniono wybitnych architektów, murarzy i kamieniarzy. Nad całością prac aż do swojej śmierci czuwał Irlandczyk, James Connolly. Robił to przez 21 lat, co hrabia należycie docenił tablicą pamiątkową powstałą w dowód wdzięczności, a także jako wyraz jego przyjaźni do Connolly’ego. Niestety los nie był łaskawy dla samego hrabiego. Dna moczanowa systematycznie upuszczała z niego życie, a budowa nieznośnie się przeciągała. W efekcie hrabia nie doczekał ukończenia swej wymarzonej rezydencji i zmarł w wieku 67 lat.




Szczęśliwie dla niego, a także dla lokalnej ludności, która borykała się z panoszącym się na wyspie głodem, prace nad rezydencją dokończył jego syn, Edwin, trzeci hrabia Dunraven. To właśnie jemu przypisuje się zaprojektowanie ładnego, francuskiego ogrodu, w którym można sobie pospacerować nawet nie będąc gościem hotelu. Rezydencja została wzbogacona o 52 kominki i 365 okien odpowiadających ilości tygodni i dni w roku.



Adare Manor pozostał w rękach rodziny Dunraven aż do 1982 roku, kiedy to siódmy hrabia, nieszczęśliwie dotknięty w dzieciństwie chorobą Heinego-Medina, postanowił wystawić rodzinny pałacyk na sprzedaż. Był to nie tyle kaprys „panicza”, co po prostu przykra konieczność związana z utrzymaniem tak ogromnej rezydencji. Pięć lat później dworek trafił w ręce Toma Kane’a z Florydy, Amerykanina o irlandzkich korzeniach. Tom kupił go nigdy nie obejrzawszy na żywo. Bogatemu nikt nie zabroni, prawda? I tak rozpoczęła się nowa era w historii rezydencji.




Tom postanowił przeistoczyć rezydencję w elegancki hotel z duszą i był na dobrej drodze ku sukcesowi. Pieczołowicie odzyskiwał oryginalne wyposażenie częściowo rozprzedane wśród lokalnej ludności i usilnie pracował nad przywróceniem rezydencji chwały. To dzięki niemu na zamkowych gruntach pojawił się prosty pomnik przedstawiający martwego żołnierza z narzutą zakrywającą mu twarz i większość ciała. Nie pasuje do koncepcji luksusowego hotelu? Być może. Zdaje się jednak, że Tom nie dbał o to. Pomnik wzniesiono ku pamięci wszystkich tych irlandzkich żołnierzy, którzy polegli na wojnie w Wietnamie. Choć Tom był milionerem, jego droga nie zawsze była usłana różami. Przeżył raka, przeżył wojnę w Wietnamie. Niektórzy nie mieli tego szczęścia. To dla nich jest ten pomnik.





Dziś Adare Manor prezentuje się naprawdę okazale i jest luksusowym przybytkiem pięciogwiazdkowym po raz kolejny z rzędu okrzykniętym „wiodącym irlandzkim hotelem”. To wspaniały „podarunek” Amerykanina dla narodu amerykańskiego tłumnie nawiedzającego Irlandię i stanowiącego znaczny procent klienteli. Nie byle jakiej klienteli, należałoby dodać. We wrześniu 1998 roku gościł tu sam Bill Clinton. A na 18-dołkowym polu golfowym zaprojektowanym przez samego Roberta Trenta Jonesa, grały nie tylko takie sławy jak: John Travolta, Tiger Woods, czy wspomniany Clinton, lecz także odbywały się w latach 2007 i 2008 otwarte turnieje golfa, Irish Open. Z prawie 900 akrami ziemi, ze swoim dużym hallem zainspirowanym Salą Lustrzaną w Pałacu Wersalskim, starannie wykończonymi schodami, 62 gustownie urządzonymi pokojami i francuskim ogrodem stanowi crème de la crème dla „francuskich piesków”.


piątek, 1 listopada 2013

Z wizytą w najładniejszej irlandzkiej wiosce - Adare (2)


Wiedziałam, czego się spodziewać. Sława Adare wybiega daleko poza granice wyspy, co też owocuje dużym napływem turystów. Łudziłam się jednak, że odwiedzając Adare na początku tygodnia, uda mi się uniknąć tłumu. Tymczasem, kiedy przyjechaliśmy na parking usytuowany za Adare Heritage Centre, lekko się zdziwiłam zastanym obrazkiem. Nagle okazało się, że praktycznie wszystkie miejsca parkingowe są zajęte przez samochody i „uwielbiane” przeze mnie autokary, w tym zielone Paddywagony. Jakże naiwne okazało się moje myślenie. Kiedy obrzuciłam parking szybkim spojrzeniem, doszłam do wniosku, że jedynymi osobami, które próżnowały w ten dzień, byliśmy my – powinniśmy byli stawić się tutaj o kilka godzin wcześniej.




"Please Keep Off The Grass? W razie czego powiem, że nie umiem czytać" ;)


Wizyta w Adare Heritage Centre [Centrum Dziedzictwa Adare] szybko jednak pokazała, że nie jest tak źle. Bo chociaż w budynku nie było pusto, to jednak nie trzeba było przepychać się łokciami. Przyjezdni jakoś magicznie się rozpierzchli, przez co nie musiałam sobie torować drogi do recepcji, gdzie królowała – jak się wkrótce okazało – przesympatyczna Irlandka.



Vera to nieco starsza pani, która w błyskawicznym tempie poszerzyła nieliczne grono tych, których od pierwszej minuty obdarzyłam szczerą sympatią. Energiczna, uśmiechnięta, dowcipna - idealna kandydatka nie tylko na wymarzoną panią przewodnik, lecz także mamę, ciocię, babcię. Do tego miała wrodzony dar irlandzkiego gadulstwa i schlebiania, który w błyskawiczny sposób przełamuje wszystkie bariery. Już po krótkiej rozmowie przechrzciła Połówka na Paddy’ego [„Wyglądasz jak stary, dobry Paddy!] i pozyskała także jego sympatię.



W Adare Heritage Centre znajduje się także informacja turystyczna, kawiarenka i sklepik z rękodziełem i pamiątkami. Do tego ostatniego nawet nie pofatygowałam się zajrzeć, kiedy spostrzegłam, że wyłożone na widoku płyty CD High Kings są… o kilka euro droższe niż ma to miejsce na przykład w Tesco, gdzie też ponad rok temu nabyłam swój krążek. Miejsce to automatycznie straciło w moich oczach, bo nie lubię być traktowana przedmiotowo. A tutaj najwyraźniej właściciel obrał bezceremonialną politykę drenażu portfeli turystów. Nie ze mną takie numery, Brunner!




Warto jednak rozpocząć przygodę z Adare od zapoznania się z jej historią, a to umożliwia nam Adare Historical Centre usytuowane pod tym samym dachem, niemalże naprzeciwko recepcji. Ci, którzy zdecydują się na taki krok, powinni wykupić „combined ticket” za 8€, który umożliwi obejrzenie wystaw, zapoznanie się z materiałem audio-wizualnym, przeszłością monastycznych obiektów wioski, lecz nade wszystko otworzy nam wrota do Desmond Castle, kolejnej perełki Adare.



Zamek, zwany czasami Desmond Castle lub po prostu Adare Castle, jest anglonormańską budowlą z XIII wieku malowniczo położoną nad brzegiem rzeki Maigue. Desmondowie, od których wzięła się jego nazwa, zamieszkiwali go jedynie przez część XVI wieku. Spora część jego historii wiąże się natomiast z rodem Fitzgerald, hrabiostwa Kildare, które urzędowało w nim przez blisko 300 lat aż do 1536 roku, kiedy to na irlandzkiej scenie pojawił się Henryk VIII, a zamek został przekazany Desmondom. Kiedyś zamek pełnił niezwykle strategiczną funkcję, ale po najeździe Cromwella i zniszczeniom przez niego spowodowanym, znaczenie twierdzy zostało znacznie zredukowane. Dziś twierdza jest jedynie malowniczą ruiną, nadal jednak godną zainteresowania. Można ją zwiedzać tyko od lipca do końca września.



Jasnym stało się dla nas, że będąc w Adare nie możemy pominąć zamku. Kiedy zaraz po naszym przyjeździe Vera poinformowała nas, że o 14:00 zabierze nas do niego bus odjeżdżający z parkingu na tyłach centrum, po raz drugi tego dnia spotkało mnie zdziwienie. „Jakby nie można było się do niego przejść. Czego nie robi się dla leniwych turystów” – stwierdziłam w myślach. Niedługo później zrozumiałam swój błąd w rozumowaniu i pochwaliłam ideę busa.




Po obejrzeniu wystaw pozostało nam sporo wolnego czasu i to właśnie wtedy postanowiliśmy udać się na spacer wśród kolorowych chatek krytych strzechą, a także dotrzeć do monastycznych zabytków Adare. W drodze do augustiańskiego opactwa leżącego naprzeciwko zamku mijały nas setki samochodów. I choć odległość od centrum turystycznego nie jest nie wiadomo jak wielka, to jednak trasa z pewnością nie zalicza się do najbezpieczniejszych. Pech chciał, że najładniejszy widok na zamek rozciąga się właśnie z mostu na rzece, ale dostanie się na niego graniczyło z cudem i zakrawało na misję samobójczą.



O 14:00 siedzieliśmy już w busie, wraz z Verą, kierowcą - panem O’Shea - i siódemką Amerykanów z Colorado. Jak później, już po powrocie do centrum, wyznała nam Vera, mają bardzo wielu turystów z USA: głównie z Północnej Karoliny i Colorado właśnie. Przejazd trwał krótko, ale pani przewodnik nie próżnowała: już od chwili wejścia na pokład busa zaczęła wprowadzać nas w historię Adare. Przed wejściem do zamku poinformowała, by nie brać ze sobą żadnych bagaży. Dźwiganie ciężaru było absolutnie zbyteczne skoro w busie pozostawał kierowca. „Jeśli coś zginie, wiemy, gdzie szukać pana O’Shea” – zażartowała Vera.



Po otwarciu grubych i solidnych drzwi z drewna ukazał się nam rozległy dziedziniec, a także sponiewierane mury i pozostałości po zapewne imponujących niegdyś pomieszczeniach. Uwagę zdecydowanie przykuwał donżon otoczony fosą, którą obecnie porasta trzcina wraz z malowniczymi pałkami. Zanim jednak dowiedzieliśmy się, co kryje się za jego murami, Vera oprowadziła nas po ruinach great hallu z trzynastowiecznymi oknami z widokiem na rzekę i zdołała złamać serce Połówkowi stwierdzając, że niestety nie można korzystać z widocznych schodów i wchodzić na szczyt murów, bo są one niestabilne i mogłyby zagrażać zdrowiu.



Choć na pierwszy rzut oka wewnątrz murów nie ma zbyt wiele do oglądania, zwiedzanie zamku trwa przez jedną godzinę i zapewniam Was, że jest to naprawdę ciekawe 60 minut lekcji historii, tak naturalnie i sympatycznie przeprowadzonej przez Verę, która robi wszystko, by jej „podopieczni” jak najwięcej wynieśli z tej wizyty. A wcale nie jest to łatwe zadanie, kiedy ma się grupę osób z Ameryki, którym trzeba tłumaczyć, jak wygląda taran.



Kiedy przekroczyliśmy metalowy mostek dający nam dostęp do donżonu i drugiego, małego dziedzińca, czekała na mnie niespodzianka. To, co zobaczyłam, nie było niczym nadzwyczajnym, ale jednocześnie stanowiło obraz, którego nie spodziewałam się tam ujrzeć. Wkroczyliśmy na dziedziniec pokryty rudymi igiełkami, które opadły z rosnących tam cisów, a mnie w tym samym momencie ogarnęło niesamowicie fajne uczucie, które trudno mi opisać. Poczułam się, jakbym wkroczyła do jakiegoś świata bajki, a kiedy później podekscytowana opowiedziałam Połówkowi o tym, co wtedy poczułam, ku mojemu zdziwieniu przyznał mi rację. Doskonale wiedział, o co mi chodzi. Nie mnie jedną ogarnął urok tego miejsca. Choć w czasie naszego oprowadzania niebo zachmurzyło się posępnie i nieco przemoczyło moją cieniutką bluzkę, to wszystko się nie liczyło. Bardzo ciekawe miejsce, zdecydowanie jeden z najciekawszych zamków w hrabstwie Limerick.


poniedziałek, 14 października 2013

Z wizytą w najładniejszej irlandzkiej wiosce - Adare (1)


Aż chciałoby się powiedzieć, że całe swoje życie czekałam na ten dzień. Bo tak lepiej brzmi. Stwierdzenie to będzie zgodne z prawdą wtedy, kiedy zamiast „całego życia” powiem „połowę swojego pobytu na wyspie”. Na różne rzeczy ludzie czekają. Romantyczne niewiasty na białą suknię z welonem, dzieci na św. Mikołaja, złodzieje na okazję, pakerzy na pierwszy muskuł, a ja na Adare.




Adare, w narzeczu tubylców Dębowym Brodem [Áth Dara] zwana, to przesympatyczna wioska w hrabstwie Limerick. Adare znajdująca się niecałe 20 km na południowy zachód od Limerick City – trzeciego pod względem liczby ludności miasta wyspy - jest dla mnie taką specyficzną hybrydą: miastem-wioską. Bo jest tu zdecydowanie ciekawiej, bardziej gwarno i energicznie niż w przeciętnej osadzie. Niestety nie do końca jest to miejsce, gdzie można zapomnieć o zgiełku, chaosie i stresie. Adare ma swoje małe znamiona sielankowego miejsca, ale wiejską arkadią jednak bym jej nie nazwała.




Pech chciał, że przez sam środek wioski biegnie ruchliwa droga N21, co niesie ze sobą spore minusy. Samochodowy ciąg wydaje się nigdy nie kończyć, aż zaczynasz zastanawiać się, gdzie ci wszyscy ludzie się spieszą i czy aby w pobliżu ktoś czegoś nie rozdaje za darmo. A kiedy sterczysz na poboczu, z dala od przejścia dla pieszych, zastanawiasz się, czy nie zastanie cię tu zima. Zaczynasz też marzyć o posiadaniu magicznego pilota, dzięki któremu jednym ruchem ręki można by było zatrzymać pędzące auta i spokojnie przejść na drugą stronę ulicy. Obwodnica ciągle jest w planach, ale dopóki jej się nie wybuduje, Adare nie będzie dla mnie oazą spokoju tak przecież utożsamianego z wioskami.




Tak się jednak szczęśliwie składa, że Adare ma zdecydowanie więcej zalet niż wad, co też słusznie przysparza jej wielu odwiedzających, których to pewnie mieszkańcy wioski czasami przeklinają w duchu. Taka jest jednak cena sławy, jaką trzeba płacić za prestiżowy tytuł „najładniejszej irlandzkiej wioski”. Na jego dźwięk cynicy uśmiechają się ironicznie twierdząc, że Adare tyle ma wspólnego z Irlandią co bałwan z latem. Otóż tamtejsze chaty kryte strzechą, tak wychwalane i słynne na całą wyspę, nie są wcale odzwierciedleniem irlandzkiego stylu budownictwa, lecz tego, który spotkać można na zachodzie Anglii.




Adare przez ponad trzysta lat była domem dla hrabiostwa Dunraven, unieśmiertelnionego poprzez swoje zasługi dla rozwoju tego miejsca. W 1800 roku w wiosce zamieszkanej przez około setkę osób, była tylko garstka chatek, ale już sto lat później było ich pięć razy więcej. Urocze kolorowe domki pokryte strzechą liczą sobie blisko dwieście lat i zostały wzniesione właśnie z inicjatywy wspomnianej familii na początku XIX wieku. To właśnie wtedy panowała moda na niewielkie, dekoracyjne chatki wiejskie zwane cottage orné. Najładniejszym jej przykładem w Irlandii jest Swiss Cottage w hrabstwie Tipperary.




Gdyby ich tu nie było, wioska straciłaby wiele na uroku. Nadal jednak byłoby tu co oglądać. Bo Adare jest jak róg Amaltei, z którego można do woli czerpać. To nie tylko małe, tęczowe chatki, ale też średniowieczne obiekty monastyczne, których w wiosce jest kilka. To augustiańskie opactwo z XIV wieku [protestancka świątynia] czarnym zwane, ze względu na kolor habitów braciszków. Świątynia stoi niemalże naprzeciwko zamku i ciągle dobrze się prezentuje. To także „biedne opactwo” franciszkańskie wzniesione tu  w XV wieku, dziś jednak znacznie zrujnowane. To wreszcie „białe opactwo” trynitarskiego zakonu, unikalny egzemplarz na wyspie. Założono je tu w XIII wieku. Trynitarze zajmowali się między innymi wykupywaniem chrześcijańskich jeńców z muzułmańskich rąk. Budowla została swego czasu poratowana przez hrabiego Dunraven, a dziś pięknie się prezentuje w samym centrum Adare i z powodzeniem służy jako parafialna świątynia rzymskokatolicka.




W Adare nowoczesność i przeszłość cudnie się ze sobą przeplatają i tworzą wspaniale zgrany duet albo – jak kto woli – jeden organizm. Wioska jest do tego stopnia wymuskana, że można dać się ponieść fantazji. Można tu mentalnie przenieść się do czasów pradziadków, kiedy to dominowały skromne drewniane chaty, a ludzie nie zamykali się w betonowym twierdzach i nie brali udziału w wyścigu szczurów. Gdyby nie ta nieznośnie napływająca fala aut, przez którą nawet nie można zrobić porządnego zdjęcia chatek, może nawet pomyślałabym, że jestem w magicznej wiosce, gdzie w swoich małych, kolorowych chatkach żyją malutcy ludzie o wielkich sercach, a za porządek w niej odpowiedzialne są krasnoludki.



niedziela, 4 listopada 2012

Na irlandzką kawę do Flying Boat Museum w Foynes*



Tego dnia obudziłam się później niż planowałam. Rzut oka na zegarek uświadomił mi bolesną prawdę: jeśli za pół godziny wyjadę z domu, będę musiała do niego wrócić za jakieś pięć godzin. A to będzie oznaczało, że na zwiedzenie zaplanowanej przeze mnie atrakcji będę mieć tylko półtorej godziny, około czterech zajmie mi dojazd. Ale nawet w obliczu tej niezbyt optymistycznej kalkulacji nie miałam żadnych wątpliwości. Jadę do Foynes. Szybko też odkryłam pozytywną stronę tej sytuacji – podróż będzie doskonałą okazją, by wreszcie w całości przesłuchać Battle Born, najnowszą płytę The Killers, która ukazała się na rynku parę dni przed moim wyjazdem.




Los nam sprzyjał. Po autostradzie jechało się szybko i bezproblemowo, dzięki czemu przed upływem dwóch godzin stałam przed Visitor Centre leniwie się przeciągając i spoglądając na znajdujący się obok monument hydroplanu. To doskonały symbol ery świetności Foynes. Ery, w której ta niewielka wioska odgrywała ogromną rolę w komunikacji międzykontynentalnej pomiędzy Ameryką a Europą.




Foynes to mała wioska w hrabstwie Limerick leżąca na południowym brzegu ujścia rzeki Shannon. Dziś mało się o niej mówi, bo i nie ma ku temu większych powodów. Kiedyś były. Foynes pełniło wówczas rolę niezwykle ważnej bazy lotniczej dla lotów transatlantyckich. Lata II wojny światowej pokrywają się z latami świetności tego portu lotniczego. To właśnie wtedy Foynes stało się jednym z największych i najważniejszych cywilnych lotnisk w Europie. To tu pomiędzy wyspą Foynes a brzegiem lądu stałego lądowały hydroplany, a dokładniej mówiąc łodzie latające.




Port lotniczy w Foynes utracił swoje znaczenie, kiedy w hrabstwie Clare wybudowano lotnisko Rineanna, które dziś znamy jako Shannon Airport. Mimo to wioska umiejętnie wykorzystała zdobytą sławę i postanowiła jak najdłużej podtrzymywać ją przy życiu, aby ocalić w ten sposób pamięć o nostalgicznej erze łodzi latających.




Sława jest ulotna niczym kamfora. Ale namacalne rzeczy mają większą żywotność. Oryginalny terminal lotniczy wykorzystano w latach 80. XX wieku do otwarcia tu Muzeum Łodzi Latających. Dokonała tego sama Maureen O’Hara-Blair, a wydarzenie miało uczcić pięćdziesięciolecie pierwszego lotu pasażerskiego z Ameryki do Irlandii. W terminalu zgromadzono przeróżne pamiątki jak chociażby sprzęt do komunikacji radiowej i prognozowania pogody. Są tu też szczątki łodzi latającej, która w 1943 roku rozbiła się o górę Mount Brandon w hrabstwie Kerry.




Tamtego dnia Shannon spowijała gęsta mgła. Kapitan obrał kurs na pobliski Loop Head, aby pokrążyć nad oceanem do czasu ustąpienia mgły. Nawigator źle ocenił kierunek wiatru. Zamiast nad otwartym morzem, znaleźli się nad górzystym terenem. Przed oczami wyrosła im skała. Dramatyczna próba uniknięcia zderzenia nie powiodła się. Skrzydło zahaczyło o zbocze, a samolot runął z wysokości około 500 metrów. Dla dziesięciu osób skończyło się to tragicznie. Piętnaście cudem ocalało. Sześć metrów – tyle zabrakło do szczęścia i do ocalenia 10 istnień. Był to jedyny cywilny wypadek lotniczy w pobliżu Foynes w czasie działania tego lotniska.




Wszystkie wspomniane pamiątki choć na swój sposób ciekawe nie są w stanie równać się z perełką muzeum znaną jako B-314. Pod enigmatycznym skrótem B-314 kryje się Boeing Yankee Clipper amerykańskiej linii lotniczej Pan Am. To właśnie ta łódź latająca w lipcu 1939 roku wylądowała na rzece Shannon obmywającej Foynes. Lot przeszedł do historii. Był pierwszym bezpośrednim komercyjnym lotem pasażerskim z Ameryki do Europy. Yankee Clipper też na swój sposób zapisał się w historii Foynes. Przez blisko dziesięć miesięcy budowano jego pełnowymiarową replikę, którą potem kawałek po kawałku systematycznie przewożono nocą i za pomocą żurawi wzniesiono na terenie muzeum. Na całym świecie nie ma drugiej takiej pełnowymiarowej repliki. Boeingi B-314 już dawno przestały istnieć. Nigdzie ich nie zobaczymy. Nigdzie poza Foynes.




Jak przystało na łódź latającą, B-314 stoi sobie w wodzie za budynkiem muzeum. Dno pokrywają wrzucane przez turystów monety. Boeing B-314 jest ogromny i niefotogeniczny. Zdecydowanie lepiej go obejrzeć na żywo niż sfotografować. A jak się nie wzięło ze sobą obiektywu szerokokątnego, to już w ogóle można sobie darować robienie zdjęć.




Yankee Clipper był w swoim czasie najbardziej luksusowym samolotem na niebie. Na jego pokładzie - mieszczącym 74 pasażerów w czasie dziennych lotów i 36 podczas nocnych - znaleźć mogli się tylko ci, którzy mieli pieniądze. I choć wnętrze tej łodzi latającej może wydawać się nam nieco przestarzałe, należy pamiętać, że standard obowiązujący w późnych latach 30. był zupełnie inny. Pasażerom doprawdy niewiele brakowało do pełni luksusu. Do swojej dyspozycji mieli sypialnię, jadalnię z 14 miejscami siedzącymi, kryształami, obrusami i kelnerską obsługą.




Pasażerom dogadzano na wszystkie możliwe sposoby, a nawet czyszczono i polerowano ich buty. Ulokowany na samym końcu dolnego pokładu samolotu przedział dla nowożeńców dobitnie potwierdza, że konstruktorzy nie zapomnieli o niczym. No prawie o niczym. Bo o pewnym mankamencie ciężko było zapomnieć pasażerom. Ilekroć skrzydła B-314 zanurzyły się w wodzie w czasie niezbyt gładkiego lądowania, w jadalni pojawiała się woda.




Pierwsza myśl po wejściu na dolny pokład i zajęciu miejsca w fotelu? Żeby tak Ryanair i Aer Lingus oferowały tyle miejsca i swobody! Zabawne, że ten staruszek z lat 30. XX wieku jest wygodniejszy niż flota wspomnianych linii lotniczych. Zdaję sobie sprawę, że porównanie jest krzywdzące, bo zestawianie ze sobą tego boeinga i współczesnego airbusa tanich linii lotniczych ma się mniej więcej tak jak porównywanie samochodu z segmentu E do tego z B.






Foynes ma jeszcze jeden ważny powód do dumy. To tutaj w zimie 1942 roku w restauracji Brendana O’Regana narodziła się słynna Irish coffee. A wszystko zawdzięcza się pomysłowemu barmanowi Joe Sheridanowi, który postanowił podnieść na duchu pasażerów, którzy opuścili Foynes dziesięć godzin wcześniej. Z powodu złych warunków atmosferycznych samolot został zmuszony do powrotu. A kiedy poproszono Joe o zaserwowanie pasażerom czegoś na rozgrzewkę, mężczyzna wlał do kawy odrobinę poczciwej irlandzkiej whiskey. Kiedy jeden z pasażerów zapytał, czy to była brazylijska kawa, Joe żartobliwie odpowiedział: No, that’s Irish coffee! I tak narodziła się legendarna kawa rodem z Irlandii, którą później zaczęto serwować w specjalnych szklankach z nóżką.





Warto odwiedzić tę niewielką wioskę, przez którą w minionym wieku przewinęły się wielkie i znane osobistości nie tylko ze świata polityki, ale także literatury czy filmu. Humphrey Bogart, John F. Kennedy, Ernest Hemingway, Eleanor Roosevelt – to tylko nieliczni ze znanych. Nie zabrakło tu także polskiego przedstawiciela, jakim był Stanisław Mikołajczyk, premier rządu RP na uchodźstwie. Warto zajrzeć tu nie tylko po to, by napić się dobrej Irish Coffee, ale także po to, by uświadomić sobie, jak wielkimi szczęściarzami jesteśmy, żyjąc w tak wysoko rozwiniętym świecie. A przecież jeszcze nie tak dawno na pokładach samolotów nie było inteligentnych urządzeń, a nawigacja odbywała się w oparciu o gwiazdy.




Warto docenić to, co mamy i spróbować wczuć się w sytuację dawnych pasażerów, którzy w Foynes wchodzili na pokład i tak naprawdę nie mieli żadnej pewności, czy dotrą do celu swojej podróży, czy też może po kilkunastu godzinach lotu – bo i takie przypadki bywały – będą zmuszeni zawrócić. Latające łodzie rządziły się swoimi prawami. Latały tylko na pewnych wysokościach, co oznaczało, że nieraz musiały przedzierać się przez chmury burzowe. A pogoda szczególnie nad północnym Atlantykiem lubiła płatać figle. Choć, jak się tak głębiej nad tym zastanowić, to i to miało swoją dobrą stronę. Bo gdyby nie ten niefortunny, zawrócony lot z 1942 roku, dzisiaj być może nie znalibyśmy Irish Coffee.




_____


* z podziękowaniami dla Zielaka