Pokazywanie postów oznaczonych etykietą James Bond. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą James Bond. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 26 listopada 2012

Wstrząśnięta, nie zmieszana

Najpierw wiercił mi dziurę w brzuchu, by pójść do kina na Skyfall, a potem o mało co nie zabił spazmatycznym śmiechem, kiedy - nie przeczuwając takiej okrutnej reakcji – wesoło i niewinnie zaświergotałam: a wiesz, że nigdy nie oglądałam żadnego filmu z Bondem? [zapamiętać na przyszłość: nigdy zbytnio nie uzewnętrzniać się przed facetem!]


Tak się dziwnie ułożyły moje życiowe ścieżki, że jakoś nigdy nie było mi po drodze z panem Bondem. I co z tego, że na palcach jednej ręki w błyskawicznym tempie mogłam wyliczyć aktorów grających agenta 007? Zachowanie Połówka było okrutne w swej jednoznaczności: nie oglądać Bonda? Toż to siara i niewybaczalny grzech! Nawet pięćdziesięcioletni prawiczek mieszkający pod jednym dachem z mamą, kolekcjonujący zabawki z Kinder niespodzianki, mógłby zapewne liczyć na większe zrozumienie otoczenia niż ja.


W ramach pokuty i zadośćuczynienia w piątkowy późny wieczór wylądowałam na kinowym fotelu, choć jeszcze kilka godzin wcześniej cała akcja stała pod wielkim znakiem zapytania. Wróciwszy z pracy w późne i chłodne popołudnie byłam bardziej sponiewierana niż sandały Włóczykija i patrząc na swoje pozbawione życia odbicie w lustrze sama miałam nieodpartą ochotę zakrzyknąć: Siostro, reanimacja! Szczęśliwym trafem obyło się bez defibrylatora i resuscytacji krążeniowo-oddechowej. Sofa, kawa i wanna zrobiły swoje i parę godzin później znów spokojnie mogłam przemieszczać się po mieście bez obawy, że ktoś weźmie mnie za zombiaka.


Po przeanalizowaniu naszych planów na najbliższe dni i repertuaru kina na nadchodzący tydzień, jednoznacznie wyszło nam, że do multipleksu powinniśmy się niezwłocznie stawić w piątek przed północą. Może było to najrozsądniejsze wyjście, ale w moim przypadku wielce ryzykowne. Istniało poważne zagrożenie, że zasnę w połowie tego trwającego niemal 2,5 godziny filmu. Przed samym wyjściem błyskawicznie rozprawiłam się z napojem energetyzującym, by nie zasnąć. Mój samiec alfa zapewne nie wykazałby zrozumienia dla takiego karygodnego zdarzenia, a to w efekcie mogłoby się dla mnie skończyć przymusowym pobytem w jakimś karcerze - tam, gdzie psy zadkami szczekają, a wrony natychmiast zawracają.


Wypadałoby napisać coś o fabule i postaciach w najnowszym Bondzie. Tylko tak się zastanawiam: co ja mam Wam napisać? Ja mam uczyć ojca robić dzieci? Ja, dyletantka? Podejrzewam, że co drugi czytelnik – nawet ten w wieku gimnazjalnym – wie więcej o Bondzie niż ja. Może napiszę tylko tyle, że agent 007 będzie miał nie lada orzech do zgryzienia, a to wszystko przez pewnego psychopatę, robiącego co w jego mocy, by uprzykrzyć życie całej ściśle tajnej organizacji MI6. W rękach Bonda spocznie nie tylko jego własne życie, ale także losy wielu jego współpracowników i rodaków.


Film nie należy do najkrótszych i trochę obawiałam się tego, że w czasie tej 150-minutowej projekcji może dojść do następujących czynności:


a) zaczynam niecierpliwie wiercić się w fotelu


b) wymyślam arcyniewygodne pozycje, byle by tylko nie zasnąć


c) drzemię [ale tak cicho i niezauważalnie], a ktoś z górnych rzędów rzuca we mnie popcornem, bym przestała dodawać swoje efekty dźwiękowe


d) Połówek szturcha mnie coraz mniej subtelnie – mam natychmiast przestać chrapać i obudzić się


e) szczypię się i gryzę odganiając sen, ale Morfeusz jest silniejszy


f) otwieram jedno oko i pokazując palcem na Bonda, pytam rozespanym głosem: co to za jeden?


g) mam wszystko gdzieś – śpię


Z dumą wyznaję, że moje obawy okazały się zupełnie niepotrzebne. Ani oka nie zmrużyłam! Film obejrzałam w pełni świadoma oglądanego obrazu, a mało tego – pomimo nieznajomości wątków z poprzednich bondowskich produkcji – nie miałabym problemów z odpowiedzią na pytanie: ale o co tutaj chodzi? Co więcej, przyjemna ścieżka dźwiękowa w połączeniu z bardzo dobrymi zdjęciami sprawiła, że w kinowym fotelu zrelaksowałam się bardziej niż przy muzycznych pobrzękiwaniach u kosmetyczki.


Ku mojej uciesze Bond zgrabnie przemieszczał się po różnych stronach świata. Raz był w zatłoczonym Stambule, innym razem w deszczowym Londynie. Z kosmopolitycznego i imponującego Szanghaju, a także z egzotycznego Macau trafia wreszcie w zamglone i surowe szkockie Highlandy, gdzie - wydawać by się mogło - sky falls down. To właśnie tu ma dojść do ostatecznego starcia naszego bohatera z niegrzecznym przeciwnikiem. Kto wygra? Bond? Bad guy? Nawet jeśli domyślacie się odpowiedzi, to i tak nie zaszkodziłoby zajrzeć do kina, by ją zweryfikować.


Jeśli dla kogoś ma to jakieś znaczenie – mnie się naprawdę podobało! Nawet bardzo. Rzecz jasna, byłabym bardziej usatysfakcjonowana, gdyby twórcy w roli Bonda obsadzili smaczniejszy i bardziej utalentowany kąsek. Ale to akurat taki mały szczególik, na dobrą sprawę niemający wcale znaczenia. Dziewczyna agenta 007 jest znacznie seksowniejsza niż on sam, choć męskości i gracji Bondowi akurat odmówić nie można. Na szczęście Craig ma chociaż ciało fajne, więc jest na czym oko zawiesić. Film jest wciągający i wart obejrzenia. Dlatego w skali filmwebowej przyznaję mu 8 gwiazdek. Ode mnie zasłużone 8/10.