Na wszystko musi przyjść odpowiednia pora. Już nawet nie wiem, ile razy przejeżdżałam koło znaku prowadzącego do Belvedere House. Dwadzieścia? Trzydzieści? Za każdym razem jednak mówiłam sobie: „innym razem”. W myślach zaś dodawałam: „kiedy już nie będę mieć co zwiedzać”. Osiemnastowieczne rezydencje to nie jest coś, co przyprawia mnie o miły dreszczyk ekscytacji i przyspiesza tempo mojego serca.
Do Belvedere House zaglądnęłam nie dlatego, że dotarłam już do punktu, w którym uświadomiłam sobie, iż zwiedziłam już wszystko, co było możliwe, lecz dlatego, że staram się korzystać z całego wachlarza dziedzictwa narodowego Irlandii i nie skupiać się na jednym czy dwóch rodzajach atrakcji turystycznych.
Historia rezydencji Belvedere jest nierozłącznie związana z osobą Roberta Rochforta. Kim był ów jegomość? Kimś, kogo raczej nie chcielibyście spotkać na swojej drodze. Osobą, która miała więcej wrogów niż przyjaciół, pułkownikiem angielskiego pochodzenia, Lordem Belvedere, raptusem i nikczemnikiem, który całkiem słusznie nabawił się przydomka „The Wicked Earl” – podłego hrabiego.
bogini Ériu - uosobienie Irlandii
Kilka lat po śmierci swojej pierwszej żony Rochfort uznał, że nadeszła pora na drugie małżeństwo. Jego wybór padł na młodziutką Mary Molesworth, znaną w teatralnych kręgach Dublina córkę trzeciego wicehrabiego Molesworth. Mary z jakiegoś powodu nie zapałała uczuciem do Roberta, ale tak naprawdę jej zdanie i odczucia mało kogo interesowały. Ojciec nastolatki zaślepiony sławą i pozycją społeczną Roberta, przymknął oko na jego powszechnie znany egoizm. W efekcie stało się to, co na dobrą sprawę było nieuniknione: Mary [bardziej pod wpływem presji najbliższych niż własnej woli] poślubiła Roberta w 1736 roku. On: ambitny, inteligentny i bogaty, ona: utalentowana panienka z dobrego domu. To miała być dobrze dobrana para. Ale nie była. Bynajmniej nie dlatego, że w dniu ślubu on miał 28 lat, a ona 16.
Po ślubie para osiadła w rodzinnym domu Roberta, Gaulstown House. Dom położony był w sąsiedztwie Belfield House, rezydencji Arthura, młodszego brata Roberta. Choć Mary urzekła spokojna i ładna okolica, to nie była ona tam do końca szczęśliwa. Narodziny córki Jane niewiele pomogły. Jej mąż był wyraźnie niezadowolony z takiego biegu sprawy, co przełożyło się na zwiększona liczbę jego nieobecności w domu. Mary czuła się zaniedbana i opuszczona. I chyba miała ku temu powody. Z Georgem, drugim bratem swego męża, nigdy nie udało jej się znaleźć wspólnego języka. Dobrze dogadywała się za to z Arthurem i jego żoną Sarą.
Sytuacja nieco się polepszyła, kiedy w 1737 roku na świat przyszedł męski potomek. Lord Belvedere wreszcie był usatysfakcjonowany. Przez kilka tygodni świętował narodziny syna. Wkrótce jednak wszystko wróciło do normy: Robert do swoich częstych wyjazdów, a Mary do roli „opuszczonej” żony mającej wsparcie w Arturze i jego małżonce.
Kolejne lata to narodziny kolejnych potomków. To także nadejście tragicznego dla Mary roku 1743, kiedy to do Roberta dotarły złośliwe plotki o rzekomym romansie małżonki z jego bratem Arthurem. Krew wzburzyła się w żyłach gwałtownego lorda. Po krótkim spotkaniu Arthura z bratem i jego pistoletem, „winny” ciężko krwawiąc uciekł do Anglii. W międzyczasie Robert opuścił Gaulstown. Zamieszkał w Belvedere House, wybudowanym około 1740 roku jako myśliwską willę, gdzie w spokoju mógł leczyć swoje posiniaczone ego i obmyślać zemstę na żonie i bracie.
Nieobecność Arthura nie przeszkodziła Robertowi w dopięciu swego. Hrabia podał całą dwójkę do sądu. „Kochanek” został ukarany grzywną 2 000 - a według niektórych źródeł nawet 20 000 - funtów, ogromną kwotą jak na ówczesne czasy. Mimo że według niektórych relacji proces był farsą, Mary orzeczono winną cudzołóstwa i przekazano mężowi ze słowami, by zrobił z nią to, co chce. A nikczemny lord oczywiście skorzystał z okazji. Zamknął ją w Gaulstown House. Na 31 lat. Pozbawił jej wszystkiego, co miała i nie mam tu na myśli dóbr materialnych. W wieku 23 lat Mary została dosłownie odcięta od świata: od swojej rodziny i dzieci. Stała się niewolnicą w swoim domu. Jednorazowa próba ucieczki zaowocowała zaostrzonymi restrykcjami, więc Mary nigdy więcej jej nie powtórzyła. W międzyczasie do więzienia dla dłużników trafił Arthur. Pozostał tam do swojej śmierci. Robert nie miał żadnych skrupułów. Skazując brata na taki los, jednocześnie skazał na ubóstwo dziewięcioro jego dzieci. Własnych bratanków i bratanice.
Wyeliminowawszy dwójkę „wrogów”, Robert poszukał sobie kolejnej ofiary w postaci... swego drugiego brata George’a. Błąd George’a polegał na tym, że w pobliżu Belvedere House zbudował sobie bardziej okazałą rezydencję. Robert nie mógł znieść widoku posiadłości brata, zatem zdecydował się na wzniesienie imponującej, ozdobnej budowli – ściany, która całkowicie przesłoniłaby mu znienawidzony widok. Tak w 1760 roku powstały ruiny nazwane „Jealous Wall” – ścianą zazdrości. Budowla przetrwała do naszych czasów i jest największą w Irlandii konstrukcją typu „folly”. Oprócz „ściany zazdrości” na włościach Belvedere House natrafić można także na dwie inne ozdobne budowle – „Gothic Arch” (Gotycki Łuk) i „Gazebo” (Altana) – jak również przyjemne dla oka wiktoriańskie ogrody.
Jealous Wall
Nikczemny Lord Belvedere zmarł w 1774 roku. To właśnie wtedy Mary została uwolniona przez swojego syna. Ciężko jednak stwierdzić, czy był to koniec jej gehenny. Czy po 31 latach niewoli można nad nią przejść do porządku dziennego? Na dobrą sprawę można było stwierdzić, że życie Mary już się skończyło – wtedy, gdy została uwięziona. Zza „więziennych” drzwi wyszła przedwcześnie postarzała kobieta: w stroju sprzed trzech dekad, z wynędzniałą twarzą, o wystraszonym spojrzeniu i chropowatym głosie. Jej pierwszymi słowami były: „Is the tyrant dead?” [tyran nie żyje?].
Witam! Właśnie przeczytałam 2 ostatnie posty, oba równie wciągające :) I tylko 5 tys lat różnicy pomiędzy tymi dwoma zabytkami... Podziwiam Cię za zacięcie w zwiedzaniu Irlandii, po tylu latach! Pzdr :)
OdpowiedzUsuńNikczemnicy byli, są i będą. Okropność.Taito, pozdrawiam jesiennie z kasztanami w kieszeniach ;)O.
OdpowiedzUsuńa ja właśnie lubię zwiedzać różne pałace i rezydencje :)
OdpowiedzUsuńStraszna historia. Dlaczego nie zgładzono tego człowieka zanim wyrządził krzywdę tylu ludziom?
OdpowiedzUsuńWielkie dzięki za komplement - naprawdę go doceniam, bo postrzegałam Cię raczej jako osobę oszczędną w słowa uznania kierowane pod moim adresem :) Ps. Ja to po prostu kocham. Podróże zawsze i wszędzie :)
OdpowiedzUsuńObieżyświatko, u mnie też dominują jesienno-kasztanowe klimaty. Na parapecie w sypialni spoczywa kasztan przywieziony z naszej ostatniej zagranicznej wycieczki :) Żałuję, że więcej nie przemyciłam.
OdpowiedzUsuńTo nie jest tak, że ja tego nie lubię. Lubię i dość często odwiedzam tego typu miejsca. Jednak zdecydowanie większą przyjemność sprawia mi zwiedzanie zamkowych ruin i twierdz. To są moje klimaty.
OdpowiedzUsuńBo widzisz, Rose, zgładzenie nawet największych bestii ciągle uchodzi w niektórych kręgach za niehumanitarne zachowanie. Poza tym w tamtym czasie społeczeństwo zapewne nie uważało, by lord zrobił coś złego. Miał przecież prawo zrobić ze swoją żoną to, co chciał, czyż nie? Chore to.
OdpowiedzUsuńHistoria poruszająca i to bardzo. krew burzy się w żyłach, kiedy się o tym czyta. Pomyślec do czego mogą doprowadzić złośliwe plotki. Anka
OdpowiedzUsuńHistoria faktycznie poruszająca, a Belvedere House Park & Gardens zdecydowanie warte uwagi. Hrabino, podejrzewam, że Twoje córki miałyby wielką frajdę z wizyty w tym miejscu.Plotki rozprzestrzeniają się niestety z prędkością torpedy, wyrządzając niejednokrotnie ogromne szkody.
OdpowiedzUsuńPo pierwsze kiedyś to niezłe było, że takie młode niewiasty wydawano za maż .Po drugie to też niezłe metody kar stosowano. Jak kiedyś widziałam salę tortur to do dziś śni mi się po nocach , nie wspominając o lochach głodowych . Dobrze, że żyjemy w dzisiejszych czasach :)
OdpowiedzUsuńJa aż tak wrażliwa nie jestem. Ostatnio zwiedzałam bardzo fajny zamek i ze wszystkich pomieszczeń najbardziej zaciekawiła mnie właśnie sala tortur z całym jej wyposażeniem. Chyba mam coś z sadystki ;)
OdpowiedzUsuńFascynująca historia, choć tragiczna. Nie orientujesz się, Taito, czy jej podobne zostały przeniesione na karty i wydane?
OdpowiedzUsuńKama, prawdę powiedziawszy, to nic nie przychodzi mi na myśl. Jak się kiedyś czegoś dowiem, to dam Ci znać.
OdpowiedzUsuńJa to bym po prostu postawiła pod ścianą i rozstrzelała, mało humanitarnie:/
OdpowiedzUsuńWitaj Taito :)Zupelnie nie mam czasu na interner ostatnio. Juz mialam nadzieje, ze sie ogarne ze wszystkim to sobie do Polski polecialam i znowu zaleglosci sobie narobilam ;) Ale powoli wracam rowniez do wirtualnego swiata :) Belvedere House mi sie bardzo podobal, bylismy tam w niesamowicie upalny dzien i spacer w cieniu drzew byl swietnym doswiadczeniem :) wnetrza tej rezydencji tez mi sie podobaly, ekspozycja jest ciekawie zorganizowana, mozna sporo zobaczyc (nie tak jak w Kylemore abbey). No i jak zwykle w Irlandii jakas ciekawa historia stoi za kazdym budynkiem! Wiele musiala wycierpiec ta biedna zona szalonego hrabiego..Pozdrawiam cieplo!
OdpowiedzUsuńej no, napisałem wczoraj komentarz, dziś wpadłem zerknąć czy spotkał się z jakąś odpowiedzią, a tu mej bezcennej wypowiedzi nie ma. Nie podejrzewam Cię o jej usunięcie, więc znowu winić trzeba onet....Ehh jak na najpopularniejszy polski portal, od strony technicznej są tragiczni. Notki i komentarze znikają, czcionkę zmienić raz się da, raz nie, zdjęcie wrzucić raz się da, raz nie....Może przewrót zrobimy i się zbiorowo do konkurencji przeniesiemy, co?
OdpowiedzUsuńMichałku, jak dobrze, że zdajesz sobie sprawę z tego, że nigdy bym nie usunęła Twojego "komcia" :) Nawet gdybyś mi w nim nawtykał ;) I masz całkowitą rację - ten portal robi się coraz gorszy. Mnie najbardziej irytują te reklamy, którymi oblepiony jest mój blog. Szablony też pozostawiają wiele do życzenia. Ach, no i te usterki w stylu "przepraszamy, Twojemu blogowi na pewno nic się nie stało...". Blogspot kusi, nie powiem. A na przyszłość to może sprawdź zaraz po przyciśnięciu "wyślij", czy komentarz został zapisany pod postem. Brak Twoich komci to ogromna strata dla mojego bloga! :)
OdpowiedzUsuńBelvedere House zdecydowanie pozytywnie mnie zaskoczył, a skoro mowa już o Kylemore, to ja jednak wolę tę drugą rezydencję - ogrody mają zdecydowanie ładniejsze, a lokalizacja też dużo bardziej imponująca. Mnie się tam bardzo podobało [kiedyś wrzucę relację, mam ją zresztą już napisaną], ale Połówek narzekał, że nuda :) Mężczyźni... ;) Ja właśnie ubolewam nad tym Twoim zniknięciem i mam nadzieję, że wkrótce się ogarniesz :) Nowy post jest mile widziany i od dawny wyczekiwany przeze mnie. Ps. Jesień u mnie paskudna. Nie mogę doczekać się maja!
OdpowiedzUsuńCoś mi mówi, że chyba byś jednak tego nie zrobiła. Pewnie ręka by Ci zadrżała. Myślę, że uczciwemu człowiekowi nie jest tak łatwo pozbawić drugą osobę życia. Nawet jeśli to życie należy do drania.
OdpowiedzUsuńJa tez zdecydowanie wole Kylemore :) lokalizacja jest nie do pobicia :) ogrody sa przepiekne, fakt :) tylko za malo wnetrz jak dla mnie udostepnili :) lubie zwiedzac takie rezydencje od piwnicy po strych ;) Jak Lisadell House, w Co. Sligo, tam co prawda z przewodnikiem, ale ciekawie, no my akurat mielismy wtedy prywatna audiencje, hehe, bo zywje duszy poza nami nie bylo ;)Mam nadzieje, ze uda mi sie znalezc troche czasu na opisanie kilku wczesniejszych wycieczek. Narazie nadal siedzimy w domku, zreszta pogoda juz i tak sie chyba skonczyla:/ u mnie tez paskudna jesien. A w Polsce bylo tak cieplo i slonecznie ;)Pa!
OdpowiedzUsuńA to prawda. Myślę, że wielu turystów ma duże oczekiwania względem Kylemore, bo budynek prezentuje się imponująco i można by było pomyśleć, że wewnątrz czeka mnóstwo komnat. Cena trochę zawyżona, jednak przylegające tereny wynagradzają nieco ewentualny zawód związany z wnętrzem zamku. Lissadell widzieliśmy tylko z zewnątrz. Chyba było za późno na zwiedzanie. Pobawiłam się za to z tamtejszymi osiołkami :)
OdpowiedzUsuńPewnie bym nie zrobiła, ale często myślę o tym jak bardzo chciałabym to zrobić. Nie akceptuję ludzi, którzy krzywdzą innych.
OdpowiedzUsuńBędę cierpliwie czekać. Może być wydanie anglojęzyczne ;-).
OdpowiedzUsuńHejka!Taito a więc wreszcie się udało! Byłem tam jakieś 3 miesiące temu może i prawdę mówiąc nie znałem tej historii o tyranie. Być może natrafiłbym na coś podczas przygotowywania tekstu o Belvedere ale wcześniej niestety o mieszkańcach Belvedere była w mojej głowie cisza :-) Z fajnej strony ukazałaś Belvedere. Cały tekst nasiąknięty jedną, konkretną historią - z fotkami zgrało się wyśmienicie!pozdrawiam bardzo serdecznie!
OdpowiedzUsuńBo to raczej mało znana historia jest. Prawdę powiedziawszy też wcześniej o niej nie słyszałam, dowiedziałam się z ulotki o Belvedere House. Jeśli się nie mylę, to na tablicach informacyjnych wewnątrz domu też były jakieś wzmianki o zaniedbanej żonie. No ja ciągle mam nadzieję, że kiedyś uda Ci się opisać większość z tych odbytych podróży po Irlandii. Wiem jednak, że nie jest to takie łatwe, bo również mam mnóstwo zaległych wycieczek do opisania. Ciężko czasami znaleźć na to czas, szczególnie kiedy pracuje się full time, a do tego ma inne obowiązki.
OdpowiedzUsuńBardzo uprzejma jesteś, naprawdę. Obiecuje następnym razem kontrolować czy komcio faktyczie się pod Twoją notką pojawił. 'Twojemu blogowi nic nie jest' to faktycznie jeden z moich ulubieńców.Do pasji jednak doprowadzają usterki edycyjne. Rozmiar czcionki to nie wiem skąd wzięli. Ja piszę 'trójką' bodaj, która w wordzie nawet na ściągi jest za mała. Podkreślania, czy pogrubiania boję się nawet używać. Kiedyś podkreśliłem jedno słowo w tekście, a po opublikowaniu podkreślony był calutki fragment od tego wyrazu, do końca notki. I nie mogłem tego poprawić, bo w edytorze wszystko wyglądało poprawnie. Poprzenią notkę opublikowałem, obejrzałem jak wygląda na blogu, a gdy zerknąłem na nią po powrocie z pracy ... już jej nie było. Trochę wstyd mi jednak, że namawiam Cię do opuszczenia onetu. Jesteś wszak jedną z gwiazd portalu. Przeprowadzają z Tobą wywiady i w ogóle. A gwiazdy mają prawo do stawiania warunków, więc może tupniesz nogą i zarządasz lepszej obsługi, hę? Dla Ciebie i Twoich internetowych ziomali :)
OdpowiedzUsuń.... i bardzo brzydkie słowo mi się w kodzie zabezpieczającym pojawiło. Do tego z błędem, bo to się ponić przez ce-ha pisze...
OdpowiedzUsuńNajwiększe wrażenie robi na mnie bogini Eriu :-)No, troll oczywiście też robi wrażenie, lecz innego rodzaju, zdaje się że Niemczech ewoluował do krasnala.Sama historia, jak zwykle, bardzo ciekawie opowiedziana,Pozdrawiam,dr Woland.
OdpowiedzUsuńPrzeczytałem z zapartym tchem. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńbardzo ciekawie napisane, gratuluję naprawdę fajny tekst, czekam na więcej
OdpowiedzUsuńCzyli co? Kolega nie pisze tekstów w Wordzie? Ja zawsze to robię i bardzo sobie chwalę tę metodę. Potem tylko wklejam tekst na bloga, klikam na publikuj i nie mam żadnych problemów. No prawie. Bo po publikacji "sklejają" mi się poszczególne słowa w okienku, ale na blogu jest ok. Może to jest właśnie metoda na Twoje problemy? Michałku, teraz to pojechałeś po bandzie. Jaka gwiazda? To że Onet dość często poleca mnie w kategorii "cztery strony świata", czy wrzuca moje teksty na główną, to inna sprawa - ma w tym swój interes, wierz mi. Nie jest to bynajmniej wynik ich sympatii do mnie. Mój blog ma normalną - wcale nie taką dużą - liczbę odwiedzających. To znaczy stałych bywalców, bo nie mówię tu o tych przypadkowych czytelnikach, którzy wpadną z polecenia i zaraz wypadną. Ps. Też trafiłam parę razy na bardzo brzydkie wyrazy, przy których prawie oblałam się rumieńcem ;) Pozdrawiam Cię serdecznie i do poczytania :)
OdpowiedzUsuńEriu to bardzo ładna i pomysłowa kompozycja wykonana przez studentów ogrodnictwa. Stworków było tam wiele, ale prawdę powiedziawszy niezbyt mi się podobały. Wydały mi się nieco tandetne. Są lepsze pomysły i gadżety na upiększenie ogrodów. Cieszę się, że historia się podobała :) O to mi chodziło.
OdpowiedzUsuńTaki komentarz to prawdziwy komplement. Dzięki :)
OdpowiedzUsuńMelbo, dziękuję za miłe słowa. Mam nadzieję, że moje kolejne teksty również przypadną Ci do gustu. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńWłaśnie z powodu sklejających się wyrazów nie piszę w Wordzie. Wstyd się przyznać, ale nigdy nie pomyślałem, że po publikacji spacje mogą wracać na swoje miejsce. Choć ostatnimi czasy pisuję na ajpadzie, a tam worda niet. Zapisuję więc teksty w formacie txt i tu sklejania się wyrazów nie ma.
OdpowiedzUsuńNo tak, dlatego też przyrównałem trolla do niemieckiego krasnala ogrodowego:-)
OdpowiedzUsuńTypowy przykład egocentryka zakochanego we własnym ja... no ale cóż - jest i pożytek z takich ludzi - o ile mieli odpowiednie fundusze budowali i tworzyli właśnie takie piękne miejsca które teraz możemy odwiedzać :)ps. cudne osiołki ;)
OdpowiedzUsuńAch, ci bogacze i ich fanaberie. Wyobraź sobie, że państwo kazało się wozić karetą do pobliskiej altanki - a wierz mi, jest ona oddalona od rezydencji o rzut beretem. Osiołki wstawiłam z myślą o Tobie :)
OdpowiedzUsuńSłusznie zresztą, bo te ozdoby często ocierają się o kicz ;)
OdpowiedzUsuńWitajPrzepiękna opowieść o odległym, przyjaznym nam Polakom- kraju :)Miłego dnia życzę :)
OdpowiedzUsuńKraj faktycznie jest przyjazny i fajnie się tu żyje, szkoda tylko, że nie wszyscy Polacy to doceniają.
OdpowiedzUsuń