piątek, 18 marca 2022

Śmierć przyszła przedwcześnie

Wiele popularnych osób zmarło przez te kilkanaście lat mojego życia w Irlandii: aktorów, muzyków, projektantów, celebrytów... Sean Connery, David Bowie, George Michael, Pierre Cardin, Kenzō Takada, Kobe Bryant, Chris Cornell, Chester Bennington - to tylko kropla w morzu tych, którzy odeszli. Jednak śmierć żadnej z tych osób nie poruszyła mnie aż tak bardzo jak ta Irlandki Dary Fitzpatrick i jej trzech kolegów ze straży przybrzeżnej Irlandii, którzy pechowej nocy, w poniedziałek 13 marca 2017 roku, wyruszyli w misję ratunkową na pokładzie śmigłowca Sikorsky S-92A zwanego Rescue 116. W misję, z której żadne z nich już nie wróciło żywe, a niektórzy nie wrócili wcale, bo ich ciała zabrał ocean i już nie oddał.

Jest czas odrodzenia i jest czas śmierci

Marzec to taki miesiąc w Irlandii, kiedy wiosna jest już mocno wyczuwalna. Przyroda budzi się do życia, a wraz z nią ludzie i zwierzęta. I kiedy tak świat flory i fauny odradzał się po zimowym śnie, w szeregach Irish Coast Guard zagościła śmierć.

Na początku marca po krótkiej chorobie zmarł ich kolega z pracy - Daithí, ojciec pięciorga dzieci - i choć uroczystości pogrzebowe odbyły się w dwóch różnych dniach i miastach (11 marca w hrabstwie Clare i 13 marca w Dublinie), to jednak nie wszystkim z załogi śmigłowca Rescue 116 udało się na nie dotrzeć. Taką osobą był właśnie Paul Ormsby, ratownik i operator dźwiga pokładowego.

Na kogo wypadnie, na tego bęc

Tego dnia Paul nie tryskał energią ani humorem - wydawał się być w refleksyjnym nastroju, tak jakby nadal kontemplował przedwczesną śmierć kolegi. Czy chociaż przez moment przeszło mu wtedy przez myśl, że to jest jego ostatni dzień życia? Jego kask i kamizelkę ratunkową odnajdą w sieci rybackiej dopiero rok i cztery miesiące później. Ciała - nigdy.

Dzień jak co dzień

Dara, rudowłosa pani pilot o zniewalającym, szerokim uśmiechu Julii Roberts, niebieskich oczach i dołeczkach w policzkach, niczego nieświadoma po raz ostatni podrzuciła swojego małego synka do żłobka. Gdyby tylko wiedziała... Uścisnęłaby go mocniej, bardziej wycałowała, a może nawet nigdy nie wypuściła ze swoich ramion. 

                                                           Zdjęcie znalezione w sieci

Mark Duffy, drugi pilot, ukochany mąż i ojciec dwójki dzieci, wypił tego dnia ostatnią kawę ze swoim przyjacielem, a potem zajął się obowiązkami domowymi. Pracę miał nadzwyczajną i nietypową, ale poza nią był zwyczajnym człowiekiem ze zwyczajnymi obowiązkami. Wiedział też, że kiedyś może nadejść TEN dzień. Dlatego na niecałe trzy miesiące przed śmiercią zakazał żonie i dzieciom przybycia na miejsce wypadku. Choćby nie wiadomo co się działo, mają nie jechać. Sam do nich wróci. Słowa dotrzymał. Wrócił - z "małą" pomocą nurków, którzy wydobyli jego ciało z kokpitu. Jak przystało na prawdziwego kapitana, poszedł na dno razem ze swoją maszyną. I zrobił to z klasą. Ostatnie wypowiedziane słowa, tuż przed katastrofalnym uderzeniem, należały właśnie do niego. Nie były to żadne wulgaryzmy, raczej smutne stwierdzenie nieuniknionego - "we're gone". Już po nas. Żył w Blackrock w hrabstwie Louth i to "czarna skała" - Blackrock Island - go zabiła. 


Ciarán Smith, ostatni z załogi z pechowego śmigłowca R116, winchman, ratownik pokładowy wykonujący swoje działania ratownicze wisząc głównie na linie opuszczonej z helikoptera, został tego dnia po raz ostatni odebrany z pracy przez swoją żonę i dzieci. Nie wiedział, że niedługo znów tu wróci na swoją ostatnią już misję. Ocean wypluł jego kask i nienadmuchaną kamizelkę ratunkową dopiero ponad sześć miesięcy później. Ciała już nie oddał. 


"Śmierć" zadzwoniła dziesięć minut po dziesiątej wieczorem

Gdzieś tam daleko od jej dublińskiej bazy, ponad 200 km od zachodniego wybrzeża Irlandii, był statek pod angielską banderą, a na nim szkocki rybak, który przy pracy z błękitkiem stracił czubek kciuka.

Nie ma czasu na pożegnanie

Kapitan Dara odebrała telefon wzywający ją na służbę w ramach "top cover", misji polegającej głównie na wspomaganiu i "ubezpieczaniu" innego śmigłowca ratunkowego, w tym wypadku Rescue 118 startującego z bazy w Sligo. Niedługo później wyszła z domu. Czas naglił. Nie pożegnała się z rodzicami, bratem, siostrami. Nie dokończyła czytania książki Linwooda Barclaya - "No Time For Goodbye". Naprawdę nie było czasu na żegnanie się. Okazji też już nigdy nie będzie.

Go Mairidís Beo. Aby inni mogli żyć

Paul Ormsby również odłożył książkę. Wstał z łóżka, obowiązki ratownika wzywały. Kiedy inni "normalni" ludzie w zimną, mokrą i ponurą noc przysuwali się do ognia i cieplej okrywali kocem, tacy jak on wychodzili ratować innych. Ludzi, których nie znali. Ludzi, za których skłonni byli oddać życie.

Skrzyknięta czteroosobowa ekipa niedługo później już wsiadała na pokład Rescue 116, by asystować Rescue 118. Załoga Rescue 118 nie wiedziała jeszcze wtedy, że tej samej nocy będą przeprowadzać dwie misje - ewakuację szkockiego rybaka, a także poszukiwania wraku i załogi Rescue 116, która o 23:03, 35 minut po ich odlocie, wyruszyła w swoją ostatnią akcję ratunkową.

Najczarniejszy z czarnych scenariuszy

Kiedy nastał czternasty dzień marca i wybiła pierwsza w nocy, latarnik w Blacksod Lighthouse zaczął się niepokoić. To tu miał wylądować śmigłowiec R116, by tak samo jak Rescue 118 zatankować paliwo i ruszyć w dalszą drogę na pomoc poszkodowanemu rybakowi. Problem polegał na tym, że R118 odleciał o 23:18, a R116 już powinien przylecieć. 

Blacksod Lighthouse, hrabstwo Mayo, tu miał zatankować R116

O 01:08 latarnik Vincent Sweeney podniósł alarm. Instynkt podpowiadał mu, że coś tu nie gra. Trzeba było działać.

Nieco ponad godzinę później załoga Rescue 118 rozpoczynała swoją drugą misję tej nocy. Misję, która była im wyjątkowo bliska - szukali swoich, a to zawsze bardziej boli.


Na efekty nie trzeba było długo czekać. W wodach obmywających skałę, w którą uderzył R116 i na której wzniesiono latarnię Blackrock, zlokalizowano szczątki feralnego śmigłowca. Znaleziono też Darę. 


                                                                          Zdjęcie znalezione w sieci

Zrobiła wszystko to, czego ją uczono i na co ją przygotowywano w sytuacjach kryzysowych. Zaledwie dziesięć dni przed tą tragedią odbyła swoje kolejne szkolenie "dunker training", w którym symuluje się taki właśnie makabryczny scenariusz. Być może to świeża pamięć po nim, a może po prostu wola przeżycia i powrotu do ukochanego dziecka sprawiła, że w ciemnych i zimnych wodach Atlantyku udało jej się odpiąć pasy bezpieczeństwa, zdjąć kask i wydostać z głębin oceanu, z wraku śmigłowca. Jako jedyna miała nadmuchaną kamizelkę ratunkową, ale to wszystko nie wystarczyło. Walczyła dzielnie, tak jak ekipa R118 dzielnie próbowała wyłowić ją ze wzburzonego oceanu (bez sukcesu), ale przegrała tę najważniejszą z walk.

A potem było już tylko tak jak w piosence Coldplay:

"And the tears come streaming down your face

when you lose something you can't replace

when you love someone but it goes to waste

could it be worse?"

Medice, cura te ipsum

Swoje zmagania z tym, co przyniosła jej śmierć Dary, opisała w przejmującym memuarze jedna z jej sióstr - Niamh Fitzpatrick, która od blisko trzydziestu lat jest psychologiem i specjalizuje się w psychologii sportu. 


"Tell me the truth about loss" nie jest tylko i wyłącznie dla tych, którzy przechodzą przez żałobę. A zatem dla kogo? Przede wszystkim dla tych, którzy nie boją się trudnej tematyki. Dla tych, którym wydaje się, że życie sprzysięgło się przeciwko nim, bo spotykają ich same przykre wydarzenia. 

 

Niamh jak nikt inny coś o tym wie. Najpierw musiała radzić sobie z kolejnymi nieudanymi próbami zajścia w ciąże, z bolesną świadomością, że nigdy nie zostanie matką, którą tak bardzo chciała być. Później zaś do tej kupki nieszczęść dołączyły kolejne - jej długoletnie małżeństwo rozpadło się praktycznie w tym samym czasie, kiedy straciła Darę, swoją ukochaną siostrę i przyjaciółkę. Do tego doszła przejmująca żałoba, ból i obawa o utratę domu, który znajdował się o rzut beretem od jej drugiej siostry, Emer, i Fionna - syna dopiero co zmarłej Dary. 


Książka Niamh - z racji poruszonej tematyki - jest ciężka niczym ołów, ale też stanowi swoisty promyk słońca. Dobitnie pokazuje, że po tym kiedy życie zadaje ci kolejne prawe sierpowe, lewe proste, a nawet nokautuje, nadal można się podnieść z maty. Powoli, z trudem, ale można. 


To nade wszystko ciekawy "instruktarz" do poruszania się po polu minowym, jakim niewątpliwie jest cudza żałoba. Niamh z ogromną szczerością dzieli się z czytelnikami opowieściami o swoich wybuchach gniewu i złości, a także o tym, jak można, zupełnie niechcący, sprawić komuś ból, nie do końca umiejętnie dobierając słowa, udzielając porad, albo - co gorsza - poprzez udawanie, że nic się nie stało. To nie jest ten przypadek, kiedy mniej znaczy więcej i kiedy pożądane jest milczenie w towarzystwie osoby, która niedawno straciła kogoś ukochanego i ewidentnie przechodzi przez żałobę. 


Treść książki porusza wiele ciekawych aspektów związanych z ogólnie pojętą stratą i skomplikowaną ludzką psychiką, z którą nie może porównywać się żadna, nawet najbardziej wyrafinowana konstrukcja inżynierska. 

                                     Ławka ku pamięci Ciarana Smitha, niedaleko miejsca wypadku

Darę pochowano dokładnie pięć lat temu.

17 komentarzy:

  1. Sokole Oko

    nie wiem jak to jest opisane w książce ale z doświadczenia wiem, że każdy inaczej przechodzi żałobę i są przypadki kiedy te osoby wolą jak się udaje, że nic się nie stało. Więc nie każdy każde zachowanie odbierze źle a nie łatwo jest dowiedzieć się jaki sposób traktowania dobrać do konkretnej osoby. Nie wiem czy tu w ogóle można mówić o jakichś radach czy instrukcjach

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ależ oczywiście, to rozumie się samo przez się - nie ma jednego wzorca żałoby, co więcej, sama żałoba/rozpacz może być spowodowana wieloma wydarzeniami, nie tylko śmiercią bliskiej osoby. Autorka o tym wszystkim pisze.

      Zapewne są takie osoby, które wolą, kiedy w ich obecności udaje się, że nic się nie stało. Niamh nie podobało się jednak zachowanie ludzi, którzy doskonale wiedzieli, że jej siostra zginęła w tragicznych okolicznościach (cała Irlandia żyła tą tragedią i śledziła akcję poszukiwawczą wraku i ciał), a mimo to nie byli w stanie wypowiedzieć jednego prostego zdania "I'm sorry for your loss" - "Moje kondolencje"/"Przykro mi z powodu twojej straty". Zamiast tego udawali, że jej nie widzą, odwracali wzrok i traktowali jakby była niewidoczna. Ja rozumiem, że ludzie często czują się niezręcznie w takiej sytuacji, bo nie wiedzą, co powiedzieć i zrobić, ale wystarczy złożenie kondolencji. Ludzie najczęściej doceniają takie gesty i odbierają je jako wyraz szacunku wobec zmarłego/nich samych. Udawanie, że nic się nie stało może z kolei zostać odebrane w kategoriach "twoja strata i twój żal nie mają dla nas żadnego znaczenia".

      Co do rad zaś - irytowało ją, kiedy ludzie mówili jej, że powinna być silna, nie smucić się, albo cieszyć miłymi wspomnieniami zamiast koncentrować się na bólu. Byli też tacy, którzy radzili, że najlepiej będzie, jeśli w obecności Fionna (syna zmarłej Dary) nie będą w ogóle o niej rozmawiać, żeby pomóc mu o niej zapomnieć. O ile jestem w stanie zrozumieć te pierwsze stwierdzenia, tak to ostatnie jest ciosem poniżej pasa. "Żeby mógł zapomnieć o swojej matce"? Heloł?! Dlaczego ma zapomnieć o matce, która go kochała nad życie i dla której był całym światem? Przecież nie zostawiła go z wyboru! Poleciała ratować życie innym (szacuje się, że wzięła udział w jakichś ośmiuset misjach ratowniczych) i sama zginęła. Zapomnieć to można o matce, która oddała dziecko do okna życia (choć i nad tym można polemizować), katowała je przez całe dzieciństwo, albo wyrzuciła noworodka na śmietnik, a nie o kochającej, troskliwej i czułej matce...

      Usuń
    2. Sokole Oko

      O widzisz a ja jestem osobą która nie znosi kondolencji. To jest moim zdaniem jedno z bardziej sztucznych zdań jakie można usłyszeć nie lubię ani ich składać ani odbierać.

      Usuń
    3. Dla mnie kondolencje są wyrazem szacunku - zdecydowanie bardziej nie lubię życzeń wigilijnych, całowania się (brr, także tego na powitanie w "policzki") i ściskania. To jest dopiero sztuczne.

      Widzisz, wszystko jest właśnie kwestią indywidualną. Nie ma jednego uniwersalnego szablonu, który z powodzeniem można zastosować wobec różnych osób w takiej samej sytuacji. Zawsze jest ryzyko, że kogoś niechcący urazisz. Niamh np. nie lubiła, kiedy ktoś mówił, że jej siostra "odeszła". Wolała bardziej dobitne i mniej literackie "zginęła".

      A co do składania wyrazów współczucia, to jednak wolę to zrobić niż nie. Jakiś czas temu w czasie przypadkowej rozmowy z sąsiadką Połówek dowiedział się, że zmarł jej ojciec. Powiedział mi o tym, więc przy najbliższej wizycie w sklepie kupiłam kartkę żałobną, czekoladki i jej to podrzuciłam do domu. Jeszcze tego samego dnia przyszła osobiście podziękować - widać było, że bardzo docenia ten gest, serdecznie dziękowała za piękną kartkę i kondolencje.

      Usuń
    4. Sokole Oko

      Zwiewam z pogrzebów tuż przed składaniem kondolencji

      Usuń
    5. I nikomu ich nie składasz? Nawet koleżance w pracy, jeśli wiesz, że właśnie ktoś jej umarł?

      Usuń
    6. SO

      Z reguły nie chyba, że znałam zmarłą osobę osobiście albo kiedy osoba w żałobie sama zaczyna coś opowiadać czy wspominać wtedy składam ale to mega rzadkość. Kiedy byłam nastolatką zmarło mi po kolei 5 najbliższych osób. Kondolencje były najgorszym co mnie wtedy spotkało głównie od obcych. A najbardziej mnie mierziło to, że 80 % tych co je składało nie było w mojej sytuacji więc to było dziwne. Do teraz tego nie znosze i nie praktykuje.

      Usuń
    7. Ale czasami nie trzeba być w takiej samej sytuacji, by współczuć albo rozumieć. Wystarczy trochę empatii, wczucia się w czyjąś sytuację.

      Rozumiem Twoje podejście, bo każdy z nas nie przepada za pewnymi zachowaniami. Dziękuję jednak za podzielenie się Twoim punktem widzenia.

      Usuń
    8. SO

      Ja uważam, że wystarczy obecność na pogrzebie wtedy to coś pokazuje i o czymś świadczy. Kolejka kilkudziesięciu osób do uściśnięcia ręki i wyklepania tego samego zdania jest moim zdaniem sztuczna i niepotrzebna. I ja z kolei nie rozumiem osób które nie idą na pogrzeb nawet kogoś znanego i bliskiego bo mówią, że nie lubią pogrzebów. A tacy też są. Każdy ma inne podejście. Poza tym ja akurat mam wiele dziwacznych zasad :)

      Usuń
    9. Może dziwaczne, ale za to bardzo ciekawe! Zresztą, kto z nas nie ma swoich dziwactw? Powiedziałabym, że każdy, ale nie każdy się do tego przyznaje, albo zwyczajnie ich nie dostrzega, uważając za coś zupełnie normalnego.

      Ja akurat miałam to szczęście, że nigdy nie znalazłam się w takiej sytuacji, w której stałabym przed sznurem osób składających mi kondolencje. Tak sobie teraz próbuję to wyobrazić i myślę, że miałabym takie samo podejście jak Ty.

      Powiem Ci, że do mnie w ogóle nie przemawia koncepcja stypy. Kojarzy mi się to z tymi wszystkimi nudnymi spotkaniami, na które ludzie przychodzą tylko dlatego, że jest darmowe żarcie.
      Kiedy byłam na pogrzebie mojego irlandzkiego "dziadka" strasznie wkurzali mnie ci wszyscy "przypadkowi" ludzie, którzy sobie pili herbatkę, wpieprzali kanapki, śmiali i w ogóle zachowywali jakby nic się nie stało, podczas gdy ja nie potrafiłam powstrzymać łez. Dla mnie dzień pogrzebu to jest dzień refleksji i zadumy a nie "imprezowania" i urządzania uczty z powodu czyjeś śmierci. Wiem, że wypaczam w tym momencie znaczenie stypy, ale... Jak już ustaliłyśmy, każdy ma swoje dziwactw.


      Usuń
    10. SO

      O widzisz a akurat dla mnie stypa jest całkiem miłym spotkaniem rodzinnym. Nie ma tam przypadkowych osób bo u nas to impreza zamknięta na zamówienie nie zaproszą Cię to nie idziesz i tam się wspomina fajne rzeczy o zmarłym albo rozmawia z dawno nie widzianą dalszą częścią rodziny. Tak to bywa u nas. Stypy akurat lubię co też brzmi dziwacznie :)

      Co do kondolencji to na pogrzebach bywają osoby znające zmarłego ale nie koniecznie jego rodzinę. Wyobraź sobie, że składa Ci kondolencje i obściskuje masa obcych ludzi których pierwsze widzisz na oczy. To jest kompletne nieporozumienie.

      Usuń
    11. Takie w zamkniętym, rodzinnym gronie są pewnie nieco fajniejszym przeżyciem. Ma to pewnie też swoje zalety w postaci wsparcia dla osób w żałobie. Ja jednak byłam na takiej, która miała miejsce w budynku tuż obok kościoła, w którym był pogrzeb, i każdy kto na nim był, z powodzeniem mógł wpaść na herbatkę i poczęstunek. Nie mogłam znieść tego widoku śmiejących się osób, więc musiałam wyjść na cmentarz, żeby ochłonąć. Nie wspominając o tym, że ostatnie na co miałam ochotę to jedzenie i picie...

      Usuń
  2. Pamiętam.
    Wychowałem się nad morzem i nieobce były mi sytuacje gdy śmierć przychodziła zbyt wcześnie.
    Jeden z kolegów utonął zimą. Podobno starał się wyciągnąć z kanału portowego choinkę, bo żadne z rozwiedzionych rodziców nie kupiło drzewka na Boże Narodzenie.
    Drugim razem, po powrocie z letnich kolonii dowiedziałem się, że utonęło dwóch kolegów "z podwórka". Ponoć jeden próbował ratować drugiego na nie strzeżonej plaży.
    Jeszcze później, w akademiku, z radia dowiedziałem się o katastrofie mf Jan Heweliusz na którym zginął ojciec szkolnej koleżanki...
    Dlatego pierwszego listopada zapalam znicz lub świeczkę na plaży (jeśli akurat nie odwiedzam grobów bliskich). Tym, którzy nie powrócili z morza.
    A Darze dedykowałbym słowa "Mony":
    "W grudniowy płaszcz okryta śmierć
    Spod ciemnych nieba zeszła chmur
    Przy brzegu konał smukły bryg
    Na pomoc "Mona" poszła mu

    Gdy przyszedł sygnał, każdy z nich
    Wpół dojedzonej strawy dzban
    Porzucił, by na przystań biec
    By ruszyć w dziki z morzem tan"

    Ludzie umierają wszędzie. Jednak gdy śmierć zabiera tych, którzy spieszą z pomocą potrzebującym, ma to zupełnie inny wydźwięk.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niesamowite, że od tego wydarzenia upłynęło już pięć lat, a ja mam wrażenie, jakby to miało miejsce zaledwie kilka miesięcy temu. Niewypowiedziana tragedia zwłaszcza dla rodziny Dary i jej rodziców - dokładnie 39 lat wcześniej, tego samego dnia i miesiąca, stracili inną córkę, Annę. Albo mały Fionn - najpierw zmarła mu jego biologiczna matka, a niecałe trzy lata później ta adopcyjna. Na szczęście rodzina Dary jest wzorcową rodziną, w której wszyscy są ze sobą bardzo zżyci i wspierają się wzajemnie, dzięki czemu łatwiej im radzić sobie z tak okrutnym losem.

      Tamten czas to w ogóle był pechowy okres w historii Irish Coast Guard - sześć miesięcy wcześniej w czasie służby zginęła inna piękna i dzielna kobieta, Caitriona Lucas... Może pamiętasz.

      Niesamowicie zasmucające jest też to, co spotkało Twoich znajomych, a pośrednio także Ciebie. Śmierć bliskich nam osób nigdy nie przechodzi bez echa i zawsze pozostawia po sobie większą bądź mniejszą ranę.

      Masz całkowitą rację z tym wydźwiękiem. W ogóle to mam wrażenie, że najgorszy jest nagły i tragiczny rodzaj śmierci. Taki, w którym wychodzisz rano do pracy, giniesz w wypadku i już cię nie ma... Wydaje mi się, że chyba jednak wolałabym dowiedzieć się o tym, że zostało mi tyle i tyle tygodni czy miesięcy życia, niż po prostu zniknąć od tak - bez możliwości zamknięcia pewnych spraw i pożegnania z bliskimi.

      Wielkie dzięki za długi i ciekawy komentarz, Zielaku.

      Usuń
    2. No, tak. Nagły, śmiertelny wypadek, to wielkie nieszczęście. Ale bardziej dla tych pozostałych przy życiu. W zasadzie takie zdarzenie wpisuje się w słowa przypisywane profesorowi Feynmanowi: "When you are dead, you do not know you are dead. It is only painful for others. The same applies when you are stupid."
      Co prawda wypowiedziane w innym kontekście, jednak oddają realia po nagłej śmierci.
      A dzisiaj akurat, jadąc nad morze, miałem okazję słuchać fragmentu audiobooka. Fragment dotyczył humoru, sarkazmu itp w śmiechoterapii czy nawet w pracy w hospicjum. Nie wiem kto jest autorem ani nie znam tytułu, ale jeśli Cię to zainteresuje, to mogę doszukać. Autor jest polskiego pochodzenia jak wywnioskowałem z treści i jako dziecko przeżył stalinowską zsyłkę na Sybir. A opiekowała się nim i jego rodzeństwem, babcia.
      Niby z tragiczną śmiercią nie związany temat, ale słuchanie treści jednak skłoniło mnie do przemyślenia, w jaki sposób ja radziłem sobie w tamtych sytuacjach.
      Może wspomniana przez Was stypa, wraz ze wspominaniem co lepszych chwil związanych ze zmarłym, ma na celu złagodzenie bólu po jego odejściu?

      Usuń
    3. Podoba mi się ten cytat :)

      Zgadza się - z punktu widzenia osoby zainteresowanej to taki rodzaj śmierci jest chyba "najlepszy", szczególnie wtedy, kiedy umierasz "na miejscu", nie męczysz się i nie gaśniesz długimi miesiącami, jak ma to miejsce na przykład w przypadku terminalnych chorób. Dla rodziny i bliskich jest to jednak zdecydowanie większy szok i chyba też poczucie krzywdy i niesprawiedliwości. Ilu z nas tak naprawdę codziennie myśli o tym, że to może być ostatni dzień życia naszych bliskich? Raczej optymistycznie zakładamy, że dożyją długiej i szczęśliwej starości, bo przecież te wszystkie złe rzeczy i tragiczne wypadki to przydarzają się innym, nie nam.

      Dzięki za dobre chęci, ale nie słucham audiobooków, mam na to zbyt stary telefon i słabą baterię (a nie planuję kupna nowego). Maksimum, na które mogę sobie pozwolić to 30-40 minut podcastu. Poza tym w przypadku książek jestem bardzo konserwatywna i największą frajdę daje mi obcowanie z papierową książką. Żadne czytniki ani tablety.

      Tak, zdecydowanie tak jest z tą stypą, każdy jednak przechodzi żałobę na swój sposób i nie wszystkim wszystko służy.

      Usuń
  3. czyli jest nadzieją, aż trudno uwierzyć

    OdpowiedzUsuń