Pomimo oswojenia się z tym widokiem jeszcze nie udało mi się na niego uodpornić. Zresztą nawet nie próbuję tego robić. Uwielbiam ten moment, kiedy po wyjechaniu z Tralee i przejechaniu kilku kilometrów na horyzoncie pojawia się znajoma biała sylwetka wiatraku na tle gór. Jest w tym widoku coś tak urzekającego i romantycznego, że zawsze, ale to zawsze, patrzę na niego maślanym wzrokiem. Uwielbiam wiatraki, i choć widziałam kilka tutejszych, Blennerville Windmill jest zdecydowanie tym moim ulubionym. I to nawet nie dlatego, że leży w uroczym Kerry, które ubóstwiam.
Mam poważne podstawy, by sądzić, że kiedyś, w poprzednim życiu najprawdopodobniej, byłam Don Kichotem. Wiatraki przyciągają mnie niczym magnes opiłki żelaza. Z tym, że ja w przeciwieństwie do Don Kichota nie upatruję się w nich potworów i nie walczę z nimi. Zamiast kopii mam aparat. Są dla mnie wyjątkowo wdzięcznym obiektem do fotografowania.
Piękny
i utytułowany – taki jest właśnie Blennerville Windmill. W Księdze Rekordów
Guinnessa widnieje jako największy działający wiatrak w Irlandii. Jest też
ponoć najbardziej wysuniętym na zachód młynem w Europie, a także najwyższym
na Starym Kontynencie. W to ostatnio najmniej chce mi się wierzyć, bo choć
Blennerville Windmill jest uroczy, to do giganta wiele mu brakuje. Po wpisaniu
tego hasła w Google nie trzeba zbyt wiele się natrudzić, by zobaczyć, że np. w
Holandii istnieją wyższe wiatraki. Nie wiem tak naprawdę, ile mierzy
Blennerville Windmill, bo ile źródeł, tyle opinii. Każda rozbieżna. Jedne
przewodniki przypisują mu tylko 12 metrów, inne 18, a jeszcze inne 20.
Wikipedia - aż 21,3 metra.
Blennerville to mała wioska, która nie zawsze tak się nazywała i nie zawsze pełniła taką samą funkcję. Swoją obecną nazwę wzięła od Sir Rowlanda Blennerhassetta, angloirlandzkiego prawnika posiadającego najniższy dziedziczny angielski tytuł szlachecki – baroneta. To właśnie za jego przyczyną wybudowano tu w 1800 roku wiatrak, który z kolei przyczynił się do śmierci Millicent, żony Rowlanda. Millicent Agnes Yeilding była pierwszą kuzynką Blennerhassetta. Para miała pięcioro dzieci, ale na szczęście w dniu niefortunnej śmierci Agnes – kobieta wdrapała się na balkon wiatraka, gdzie z powodu silnego podmuchu wiatru została uderzona przez jego skrzydło – cała gromada była już pełnoletnia.
Przez kilkadziesiąt lat młyn sumiennie spełniał powierzoną mu rolę – mielił zboże nie tylko na użytek lokalnych mieszkańców, lecz także tych „za morzem”, w Wielkiej Brytanii, gdzie je eksportowano. Nagromadzenie różnych czynników – takich choćby jak otwarcie Tralee Ship Canal i wybudowanie portu w pobliskim Fenit – sprawiło, że port w Blennerville stracił na znaczeniu, a wioska podupadła. Taki sam los spotkał młyn. Zamknięto go przed pierwszą połową XIX wieku, co doprowadziło do jego systematycznego niszczenia.
Kiedyś obraz nędzy i rozpaczy, dziś wspaniały relikt przeszłości, a to wszystko dzięki pracom renowacyjnym zapoczątkowanym w czerwcu 1984 roku i trwającym kilka kolejnych lat. Na szczęście udało się przywrócić wiatrak do życia, a w 1990 roku nastąpiło jego oficjalne otwarcie, w którym wziął udział ówczesny premier Irlandii, Charles Haughey.
Dziś na czterech z pięciu kondygnacji można zapoznać się z procesem towarzyszącym mieleniu zboża. Na każde piętro można - ale nie trzeba - wejść po stromych drabinkach. Dlaczego nie trzeba? Bo reguła jest prosta: im wyżej, tym bardziej śmierdzi ptasimi odchodami. Bardzo przydatna jest tu ostrożność – zarówno w czasie wchodzenia jak i schodzenia.
W czasie naszej wizyty nie mieliśmy okazji podziwiać pracującego wiatraku. Nie miał prawa pracować, bo spętano mu skrzydła. Ewidentnie był z nim jakiś problem. Jedno ze skrzydeł było uszkodzone, na każdym brakowało płótna, ale mimo to nie miałam powodów do narzekań.
Kupując za osiem euro bilet wstępu, mamy dostęp nie tylko do wiatraku, ale także do pomniejszych atrakcji. Jeśli tylko zechcemy, dowiemy się tutaj wielu ciekawostek [np. jak przygotować tradycyjne pieczywo sodowe - chleb, który nie tylko jest pyszny, ale także łatwy i szybki w przygotowaniu], a pomogą nam w tym audiowizualne prezentacje, liczne panele informacyjne i wystawy poświęcone np. emigracji i eklektycznemu zbiorowi sprzętu używanego w rolnictwie, handlu i transporcie w XIX i XX wieku. Dzieciom z pewnością przypadną do gustu pędzące mini ciuchcie (Kerry Model Railway). A jeśli ktoś ma zapędy ornitologiczne, to stojący koło wiatraku teleskop pomoże mu w obserwacji ptaków występujących w zatoce.
Muszę się Wam przyznać, że chyba mam niezdiagnozowane ADHD, bo z reguły w miejscach takich jak to, kiedy mam do czynienia z czytaniem tablic, buntuję się przeciwko takiemu oklepanemu i pasywnemu sposobowi zwiedzania. Wzdrygam się wtedy niczym diabeł na widok wody święconej. To centrum turystyczne jednak mile mnie zaskoczyło (moich towarzyszy też). Z wielką przyjemnością i dużym zainteresowaniem zapoznałam się z panelami informacyjnymi poświęconymi emigracji Irlandczyków i klęsce głodu, jaka nawiedziła wyspę w pierwszej połowie XIX wieku.
Blennerville było wówczas głównym portem emigracyjnym w hrabstwie Kerry. To stąd wypływała Jeanie Johnston będąca jedną ze słynnych irlandzkich łodzi emigracyjnych. Wybudowano ją w 1847 roku z dębu i sosny w kanadyjskim Quebecu. Rok później Jeanie Johnston trafiła w ręce rodziny Donovan - największego importera drewna w Kerry. Od 1848-1855 pełniła podwójną funkcję - była nie tylko towarowym, lecz także pasażerskim statkiem. Kiedy płynęła do Kanady albo USA, przewoziła pasażerów, kiedy wracała z Quebecu do Tralee, transportowała towar.
Godne odnotowania jest to, że Jeanie nigdy nie straciła żadnego pasażera w czasie długich rejsów, a była to przecież era statków-trumien. Była to w dużej mierze zasługa przebywającego na jej pokładzie doktora, co było w tamtych czasach raczej rzadką praktyką. Na wielu statkach emigracyjnych nie było lekarzy, na innych byli, ale bardzo często tak kiepsko wyedukowani, że nie było z nich praktycznie żadnego pożytku. Zatrudnienie porządnego medyka nie było wcale taką łatwą sprawą. Warunki na statkach pozostawiały wiele do życzenia, a wynagrodzenie nie należało do największych. Wielu lekarzy wolało zatem pozostać na lądzie, bo zwyczajnie bardziej im się to opłacało. Nazwa "statki-trumny" wzięła się zatem od wysokiej śmiertelności pasażerów, wśród których szerzyły się choroby takie jak tyfus, cholera i gruźlica. Co prawda przed rejsem „badano” pasażerów, ale proces ten pozostawał wiele do życzenia [rządowy lekarz sprawdzał na chybcika języki pasażerów] i miał niską skuteczność. Słusznie nazywano go farsą.
Jeśli chodzi o tę atrakcję, nie mam się do czego przyczepić, nawet gdybym chciała. Na miejscu jest nawet kafejka, w której można schronić się przed smagającym wiatrem i posilić się produktami domowej roboty. Smakowało mi zamówione cappuccino, ciasto nieco mniej, ale to dlatego, że w menu nie było takich przysmaków, jakie preferuję. A ja uważam, że jak grzeszyć, to na całego - wszystkie kremy i masy jak najbardziej mile widziane! Tutaj akurat sprzedawali same „suche” i biszkoptowe ciasta. Wystrój kawiarenki niezbyt przypadł mi do gustu, ale nie to jest najważniejsze. Całą wizytę i tak wspominam bardzo, bardzo sympatycznie.