Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Heritage Week. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Heritage Week. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 29 września 2019

Potwory mojego dzieciństwa skryte w młynie - Elphin Windmill


Młyny mają w sobie coś, co sprawia, że nie mogę przejechać koło nich obojętnie, nie rzucając choćby jednego, powłóczystego spojrzenia w ich kierunku. Nie do końca potrafię to „coś” zdefiniować i nie do końca rozumiem swoje zainteresowanie nimi, ale potrafię żyć z tą niewiedzą. Najczęściej tłumaczę to sobie nostalgią za tym, co było, i co przeminęło bezpowrotnie. Za czasami, w których ludzie żyli bez Facebooka, bez gadżetów elektronicznych i całkiem sobie chwalili to życie. Bo życie bez wymienionych udogodnień jest jak najbardziej możliwe, choć zapewne dla niektórych ludzi niewyobrażalne i niezrozumiałe jak mechanika kwantowa albo zachowanie kobiety mocno dotkniętej przez PMS. 

Kiedy zatem młyn Elphin „wyrósł” przede mną w drodze nad ukochany ocean, pomyślałam sobie „why not?”. Dlaczego by go nie zwiedzić, skoro do obranego celu jeszcze długa droga, a mały przystanek na trasie jest przecież jak najbardziej wskazany. Tyle razy już koło niego przejeżdżałam, że wreszcie należało wykonać kolejny krok – zwiedzić go, a nie poprzestawać na patrzeniu.

Miałam już na koncie kilka innych zwiedzonych młynów - w Irlandii i w Belgii - wiedziałam zatem, czego się spodziewać i domyślałam się, że zwiedzenie kolejnego absolutnie nie zrewolucjonizuje mojego życia. Ale to akurat nie stanowiło dla mnie żadnej przeszkody. Pogoda sprzyjała, biały młyn pięknie prezentował się na tle niebieskiego nieba [a połączenie bieli i kobaltu to jedna z moich ulubionych kompozycji kolorystycznych], a ja koniecznie chciałam jak najszybciej przejść przez drogę, która oddzielała „parking” od młyna i niewielkiego budynku Visitor Centre. 

W słoneczną pogodę Elphin Windmill jest naprawdę wdzięcznym obiektem do fotografowania z tymi swoimi małymi czerwonymi drzwiczkami, białymi ścianami i dachem krytym strzechą. Ten dach to w pewnym sensie jego znak rozpoznawczy. Nie jest drewniany jak w przypadku kilku innych irlandzkich młynów, lecz wykonany ze słomy z żyta. 

Choć sam młyn jest dość wiekowy, na turystycznej mapie zaistniał stosunkowo niedawno. Dwudziestego drugiego czerwca 2016 roku Elphin Windmill świętował dwudziestą rocznicę swojego oficjalnego otwarcia, na które to wówczas specjalnie przybył Gabriel Byrne, irlandzki aktor, znany m.in. z takich produkcji jak „Wikingowie” i „Człowiek w żelaznej masce”. 

Spostrzegawczym osobom z pewnością nie umknie drewniana budka przytwierdzona do ogrodzenia tuż przy wejściu na teren młyna. Umieszczono ją tu dla wszystkich tych, którzy chcieliby dołożyć swoją cegiełkę do utrzymywania zabytku w dobrym stanie. Tu warto wspomnieć, że obecny wygląd tego zabytku zawdzięczamy w dużej mierze lokalnemu stowarzyszeniu non-profit – dlatego wszystkie datki są jak najbardziej mile widziane.  

Elphin Windmill jednak nie zawsze wyglądał tak jak dziś. Nieprzypadkowo wzniesiono go akurat w tym miejscu [sprzyja ono okiełznaniu wiatrów wiejących nad równinami] gdzieś w pierwszej połowie XVIII wieku. Jego żywot był dosyć krótki. Przez około 100 lat pieczołowicie mielił owies, pszenicę i ziarna lnu regularnie dowożone tu przez lokalnych farmerów. Niedługo po nadejściu końca wojen napoleońskich, przypadającego na 1815 rok, nadszedł też kres mielenia zboża, jako że ceny mąki mocno spadły w całej Europie, a już szczególnie na Zielonej Wyspie. Tym oto sposobem młyn pozostawiono na pastwę losu, by przez najbliższe 160 lat niszczał i marniał ku utrapieniu lokalnej ludności. 

Szczęśliwym trafem w 1992 roku młyn – już mocno nadgryziony przez ząb czasu – wraz z przyległym do niego terenem trafił w ręce miejscowej organizacji i od tamtego momentu rozpoczęło się usilne przywracanie go do życia. Dzięki umiejętnie przeprowadzonemu projektowi, mającemu na celu odrestaurowanie zabytku, a także połączeniu sił organizacji rządowej i lokalnej społeczności, udało się to, co kiedyś mogło wydawać się niewykonalne. Dziś ten trzypoziomowy młyn stoi otworem dla wszystkich tych, którzy chcieliby przyjrzeć mu się z bliska. 


Choć wnętrze może niektórych rozczarować, bo poza stromymi drewnianymi drabinami, wycinkami z gazet i skomplikowanymi mechanizmami mielącymi ziarna niewiele tam jest, znajdujące się w sąsiednim budynku muzeum może nieco uratować sytuację. 

Oryginalne, czerwone drzwi w kształcie podkowy otwierają przed nami furtkę do czasów słusznie minionych. Czasów, które niekoniecznie wspomina się z łezką w oku. Muzeum skrywa bowiem m.in. maszyny wykorzystywane niegdyś przy znienawidzonych przeze mnie żniwach. Zapewne niewiele one powiedzą współczesnym nastolatkom, którym praca fizyczna jest w wielu przypadkach zwyczajnie obca, ale osoby, których dzieciństwo przypadło na lata 80. i 90. i to w dodatku na wsi z pewnością rozpoznają niektóre z maszyn. Ja stanęłam tam oko w oko z mechanicznymi potworami mojego dzieciństwa: młockarnią i wialnią. 


Moi rodzice od zawsze pracowali zawodowo na cały etat, zatem mimo mieszkania na wsi nie mieli gospodarstwa rolnego. Pech jednak chciał, że u dziadków i innych krewnych sytuacja była zupełnie inna. Co roku, mnie i mojemu rodzeństwu, lato skutecznie obrzydzała wizja młocki – długich godzin spędzonych w stodole dziadka na oddzielaniu ziaren zboża od jego kłosów. Czynność męcząca dla dorosłych, a  co dopiero dla dzieci. Niegdyś używano do tego cepów, później zaś wspomnianej młockarni, która miała być wielkim udogodnieniem. Tymczasem rzeczywistość wyglądała tak, że maszyną [i stojącym na niej człowiekiem] rzucało jak w czasie sztormu lub trzęsienia ziemi. Jakby tych atrakcji było mało, kurzyło toto okrutnie i huczało niemożebnie, zapewne spokojnie przekraczając głośność 140 dB [eureka! To by wyjaśniało, dlaczego nie mam słuchu muzycznego. To nie słoń nadepnął mi na ucho, tylko młockarnia uszkodziła słuch!]. Dźwięk piły motorowej w porównaniu z młockarnią dziadka był najbardziej finezyjną pieszczotą dla mojego ucha. Dzień, w którym w rodzinne pola zbóż wyjechały kombajny był jednym z najpiękniejszych dni w moim życiu. 


Elphin Windmill stoi sobie w hrabstwie Roscommon, a gdyby wśród Was znalazł się jakiś wielki miłośnik młynów, chcący jak najszybciej zobaczyć ten zabytek na własne oczy, podpowiadam Wam, że najbliżej do niego z oddalonego o nieco ponad 50 km lotniska w Knock.

wtorek, 2 października 2018

Powrót do zamku Clonony




Kiedy tylko natrafiłam na informację, że w ramach Heritage Weeku, tygodnia poświęconego dziedzictwu narodowemu Irlandii, odbędzie się w zamku Clonony pokaz średniowiecznego tańca, wiedziałam, że muszę to zobaczyć na własne oczy. Tym bardziej, że nie chodziło o zwyczajny taniec, lecz o ten w wykonaniu tancerek i... koni. Jak długo żyję, czegoś takiego jeszcze nie widziałam. 



Każdy, kto mnie dobrze zna, wie, że konie to moje ukochane zwierzęta, w których zakochałam się we wczesnym dzieciństwie, i że do dzisiaj mi tak zostało. W dużej mierze uwielbiam je za wygląd - mało które zwierzę nosi się z taką gracją, rzadko które ma tak fantastyczną, elegancką i idealną sylwetkę. A do tego konie są kochane i mądre, o czym wiedział nawet szalony cesarz Kaligula, chcąc uczynić swojego ukochanego rumaka... konsulem. 


Zamek i konie? To nie mogło się nie udać, choć przez jakąś połowę dnia istniała groźba, że pogoda popsuje szyki Rebece - właścicielce zamku i mózgowi całej tej inicjatywy - jak również jej gościom. Od samego ranka siąpiło, było nieco szaro i ponuro, ale jak tylko nastąpiło południe - brzydką pogodę jak ręką odjął. Jak gdyby na zawołanie. Pstryk! I zmiana scenerii: z szarej, na jasną i pogodną. Tak to właśnie wyglądało. Rebecca musi mieć niezłe wtyki tam "na górze". Może mieszał w tym palce nawet Campbell, który jeszcze parę lat temu dzielnie asystował swojej żonie przy żmudnym procesie restaurowania zamku?


Jego i Rebekę poznaliśmy prawie osiem lat temu i polubiliśmy w zasadzie od zaraz. Obydwoje mieli ten rzadki dar, dzięki któremu inni dobrze czuli się w ich towarzystwie. Po prostu dobrze się z nimi rozmawiało, szybko łapało się fale, na których nadawali. A musicie wiedzieć, że nigdy nie nadawali o sobie. Zawsze o zamku. 



O tym, że on był popularnym szkockim pisarzem, a ona baleriną tańcząca na Manhattanie dowiedziałam się przypadkiem. Tak jak jakiś czas temu przypadkiem dowiedziałam się, że on zmarł. Wtedy jednak nieprzypadkowo było mi autentycznie przykro na tę wieść. Bo choć, obydwoje byli dużo ode mnie starsi, mieli młode dusze. I tyle życia, tyle pasji, tyle zaangażowania w dopieszczanie zamku, w którym zakochali się od pierwszego wejrzenia, a następnie kupili w 2002 roku.



Ta ich witalność tak mocno utknęła mi w pamięci, że nie chciałam przyjąć do wiadomości informacji o śmierci męża Rebeki. Chciałoby się powiedzieć, że miał tyle lat życia przed sobą! Wtedy, w czasie naszego pierwszego spotkania, pod koniec 2009 roku, ani przez moment nie przeszło mi przez myśl, że już nie zobaczymy się w takim składzie. Bo że się jeszcze spotkamy, tego byłam pewna! 



Kiedy Rebecca tańczy, widać, że jest w swoim żywiole. Robi to z taką lekkością i radością, że całkowicie skrada moją uwagę! Sama nie wierzę w to, co dzieje się przed moimi oczami: mam okazję na żywo podziwiać wspaniałe i zdolne rumaki amerykańskiego pochodzenia - które nie dość, że są świetne w westernowym stylu jazdy, to do tego potrafią jeszcze tańczyć! - a mimo to wzrok cały czas ucieka mi na Rebekę.


Mała, filigranowa postać w prostej, długiej sukni w kolorze wina i w burgundowych oksfordach, na widok których bolą mnie stopy, skrada cały show. Partneruje jej o wiele młodsza dziewczyna, ale Rebecca nie ma problemów z tempem. Cały czas  się uśmiecha i dobrze bawi, a w tych krótkich momentach, kiedy się nie śmieje, mówi tak, by inni robili to za nią. Ma duże poczucie humoru, za co ją uwielbiam. Przez te minione lata, kiedy jej nie widziałam, nie straciła nic ze swojego energicznego i pozytywnego stylu życia - ubyło jej chyba za to na wadze, bo talię ma smuklejszą. 



Jak sama mówi: "I am too old to do anything that is not fun. I don't have the time". Za stara jest, by robić to, co nie sprawia jej radości. Nie ma już na to czasu. A ja sobie myślę, że to powinna być dewiza wszystkich ludzi, nie tylko tych w podeszłym wieku. 



Dzięki Derekowi, zaprzyjaźnionemu trenerowi w pobliskiej stadninie Cochise, specjalizującej się w westernowym stylu jazdy, mamy namiastkę tego, co moglibyśmy zobaczyć gdzieś na amerykańskim ranczu. On sam jest wdzięcznym i interesującym obiektem - ma na sobie charakterystyczny ubiór dla ranczera: koszulę z długim rękawem, jeansy z nałożonymi na nie czapsami, a także buty z ostrogami. Brakuje mu jedynie odpowiedniego kapelusza. Raz dosiada swojego kasztanka z tarantowatym zadem i skąpą grzywą, pięknego przedstawiciela rasy Appaloosa, innym zaś - równie fantastycznego gniadosza z uroczymi, mlecznymi pończochami na nadpęciach i pięknym zarysem mięśni. 




Konie i hippika to jego pasja. Gdyby tak nie było, nie porzuciłby dla nich branży IT. Derek niczego nie robi na pół gwizdka - w swojej pracy wykorzystuje oryginalne amerykańskie wierzchowce, bo nie dość, że są szybkie, silne, zwrotne i dobrze współpracują z jeźdźcem, to do tego mają pracę na ranczu we krwi. A jakby tego było mało - są opanowane i ułożone, ale to już zdążyłam zaobserwować, kiedy stojąca za koniem kobieta plotła mu warkocz. 



Pokaz trwa znacznie krócej, niż się spodziewałam, bo zaledwie kilkanaście minut, ale koniec przedstawienia nie oznacza jeszcze końca naszej przygody. Rebecca serdecznie zaprasza do zwiedzenia swojego zamku, wieży mieszkalnej z XV wieku. Chętnym do obejrzenia udostępnia parter i piętro. Powyżej znajduje się jej prywatna sypialnia "z wszystkimi współczesnymi wygodami", ale tam wstępu już nie mamy. 



Trochę się tutaj zmieniło od mojego ostatniego pobytu. Co najważniejsze - na plus. Nadal jest tutaj mydło i powidło, ale mam wrażenie, że zamek jest teraz przytulniejszy. To dostrzegam dopiero wtedy, kiedy parter pustoszeje i wszyscy udają się na piętro. Wykorzystuję te sprzyjające warunki, aby dokładniej przyjrzeć się bibelotom Rebeki. Wśród sporego księgozbioru udaje mi się dostrzec książki jej zmarłego męża. Szybko domyślam się też, że Rebecca ma słabość do czerwonego, wytrawnego wina, bo widzę tu sporo butelek Chateau de Haux z Bordeaux. Musi się też czuć tutaj samotna, ale o to nie pytam. Zamek co prawda zamieszkuje ponoć duch rycerza w zbroi, ale Rebecca twierdzi, że nie dane jest jej go oglądać, bo nie ma szczęścia do mężczyzn i nie jest w jego typie. 



Król Henryk VIII, którego hobby polegało na ścinaniu ludziom głów i zawieraniu kolejnych małżeństw, sprezentował ten zamek swojemu przyszłemu teściowi, bynajmniej nie z miłości do rodziny swojej ukochanej Anny. Chciał uczynić ją bardziej "szlachecką", by bez przeszkód mógł ją poślubić. Sielanka nie trwała jednak długo. Anna została jakiś czas później ścięta. Ten sam los spotkał m.in. jej brata i szwagierkę.  Jako że niebezpiecznie było wtedy nosić w Anglii nazwisko Boleyn, bratanice Anny zostały odesłane do Irlandii, by schronić się w zamku Clonony. Resztę swojego życia spędziły w zamku, a kiedy jedna z nich umarła, druga rzuciła się z żalu z zamkowych murów. 




Dziś w wieży tymczasowo zamieszkać może praktycznie każdy, bo Rebecca poszła z duchem czasu w kierunku jakże modnego ostatnio "glampingu". To kusząca opcja dla tych, którzy koniecznie chcieliby przekonać się, czy w plotkach o nawiedzonym zamku jest ziarnko prawdy. Ten interesujący zabytek można również zwiedzać (zazwyczaj od 12:00-17:00) w piątki, soboty i niedziele, ale jako że Rebecca ma bardzo swobodne podejście do godzin otwarcia, przed wyjazdem najlepiej się z nią skontaktować (087 761 4034).