Kiedy
tylko natrafiłam na informację, że w ramach Heritage Weeku, tygodnia
poświęconego dziedzictwu narodowemu Irlandii, odbędzie się w zamku Clonony
pokaz średniowiecznego tańca, wiedziałam, że muszę to zobaczyć na własne oczy.
Tym bardziej, że nie chodziło o zwyczajny taniec, lecz o ten w wykonaniu
tancerek i... koni. Jak długo żyję, czegoś takiego jeszcze nie widziałam.
Każdy,
kto mnie dobrze zna, wie, że konie to moje ukochane zwierzęta, w których
zakochałam się we wczesnym dzieciństwie, i że do dzisiaj mi tak zostało. W
dużej mierze uwielbiam je za wygląd - mało które zwierzę nosi się z taką
gracją, rzadko które ma tak fantastyczną, elegancką i idealną sylwetkę. A do
tego konie są kochane i mądre, o czym wiedział nawet szalony cesarz Kaligula,
chcąc uczynić swojego ukochanego rumaka... konsulem.
Zamek
i konie? To nie mogło się nie udać, choć przez jakąś połowę dnia istniała
groźba, że pogoda popsuje szyki Rebece - właścicielce zamku i mózgowi całej tej
inicjatywy - jak również jej gościom. Od samego ranka siąpiło, było nieco szaro
i ponuro, ale jak tylko nastąpiło południe - brzydką pogodę jak ręką odjął. Jak
gdyby na zawołanie. Pstryk! I zmiana scenerii: z szarej, na jasną i pogodną.
Tak to właśnie wyglądało. Rebecca musi mieć niezłe wtyki tam "na górze".
Może mieszał w tym palce nawet Campbell, który jeszcze parę lat temu dzielnie
asystował swojej żonie przy żmudnym procesie restaurowania zamku?
Jego
i Rebekę poznaliśmy prawie osiem lat temu i polubiliśmy w zasadzie od zaraz.
Obydwoje mieli ten rzadki dar, dzięki któremu inni dobrze czuli się w ich
towarzystwie. Po prostu dobrze się z nimi rozmawiało, szybko łapało się fale,
na których nadawali. A musicie wiedzieć, że nigdy nie nadawali o sobie. Zawsze
o zamku.
O
tym, że on był popularnym szkockim pisarzem, a ona baleriną tańcząca na
Manhattanie dowiedziałam się przypadkiem. Tak jak jakiś czas temu przypadkiem
dowiedziałam się, że on zmarł. Wtedy jednak nieprzypadkowo było mi autentycznie
przykro na tę wieść. Bo choć, obydwoje byli dużo ode mnie starsi, mieli młode
dusze. I tyle życia, tyle pasji, tyle zaangażowania w dopieszczanie zamku, w
którym zakochali się od pierwszego wejrzenia, a następnie kupili w 2002 roku.
Ta
ich witalność tak mocno utknęła mi w pamięci, że nie chciałam przyjąć do
wiadomości informacji o śmierci męża Rebeki. Chciałoby się powiedzieć, że miał
tyle lat życia przed sobą! Wtedy, w czasie naszego pierwszego spotkania, pod
koniec 2009 roku, ani przez moment nie przeszło mi przez myśl, że już nie
zobaczymy się w takim składzie. Bo że się jeszcze spotkamy, tego byłam pewna!
Kiedy
Rebecca tańczy, widać, że jest w swoim żywiole. Robi to z taką lekkością i
radością, że całkowicie skrada moją uwagę! Sama nie wierzę w to, co dzieje się
przed moimi oczami: mam okazję na żywo podziwiać wspaniałe i zdolne rumaki
amerykańskiego pochodzenia - które nie dość, że są świetne w westernowym stylu
jazdy, to do tego potrafią jeszcze tańczyć! - a mimo to wzrok cały czas ucieka
mi na Rebekę.
Mała,
filigranowa postać w prostej, długiej sukni w kolorze wina i w burgundowych
oksfordach, na widok których bolą mnie stopy, skrada cały show. Partneruje jej
o wiele młodsza dziewczyna, ale Rebecca nie ma problemów z tempem. Cały
czas się uśmiecha i dobrze bawi, a w
tych krótkich momentach, kiedy się nie śmieje, mówi tak, by inni robili to za
nią. Ma duże poczucie humoru, za co ją uwielbiam. Przez te minione lata, kiedy
jej nie widziałam, nie straciła nic ze swojego energicznego i pozytywnego stylu
życia - ubyło jej chyba za to na wadze, bo talię ma smuklejszą.
Jak
sama mówi: "I am too old to do anything that is not fun. I don't have the
time". Za stara jest, by robić to, co nie sprawia jej radości. Nie ma już
na to czasu. A ja sobie myślę, że to powinna być dewiza wszystkich ludzi, nie
tylko tych w podeszłym wieku.
Dzięki
Derekowi, zaprzyjaźnionemu trenerowi w pobliskiej stadninie Cochise,
specjalizującej się w westernowym stylu jazdy, mamy namiastkę tego, co
moglibyśmy zobaczyć gdzieś na amerykańskim ranczu. On sam jest wdzięcznym i
interesującym obiektem - ma na sobie charakterystyczny ubiór dla ranczera:
koszulę z długim rękawem, jeansy z nałożonymi na nie czapsami, a także buty z
ostrogami. Brakuje mu jedynie odpowiedniego kapelusza. Raz dosiada swojego
kasztanka z tarantowatym zadem i skąpą grzywą, pięknego przedstawiciela rasy
Appaloosa, innym zaś - równie fantastycznego gniadosza z uroczymi, mlecznymi
pończochami na nadpęciach i pięknym zarysem mięśni.
Konie
i hippika to jego pasja. Gdyby tak nie było, nie porzuciłby dla nich branży IT.
Derek niczego nie robi na pół gwizdka - w swojej pracy wykorzystuje oryginalne
amerykańskie wierzchowce, bo nie dość, że są szybkie, silne, zwrotne i dobrze
współpracują z jeźdźcem, to do tego mają pracę na ranczu we krwi. A jakby tego
było mało - są opanowane i ułożone, ale to już zdążyłam zaobserwować, kiedy
stojąca za koniem kobieta plotła mu warkocz.
Pokaz
trwa znacznie krócej, niż się spodziewałam, bo zaledwie kilkanaście minut, ale
koniec przedstawienia nie oznacza jeszcze końca naszej przygody. Rebecca
serdecznie zaprasza do zwiedzenia swojego zamku, wieży mieszkalnej z XV wieku.
Chętnym do obejrzenia udostępnia parter i piętro. Powyżej znajduje się jej
prywatna sypialnia "z wszystkimi współczesnymi wygodami", ale tam
wstępu już nie mamy.
Trochę
się tutaj zmieniło od mojego ostatniego pobytu. Co najważniejsze - na plus.
Nadal jest tutaj mydło i powidło, ale mam wrażenie, że zamek jest teraz
przytulniejszy. To dostrzegam dopiero wtedy, kiedy parter pustoszeje i wszyscy
udają się na piętro. Wykorzystuję te sprzyjające warunki, aby dokładniej
przyjrzeć się bibelotom Rebeki. Wśród sporego księgozbioru udaje mi się
dostrzec książki jej zmarłego męża. Szybko domyślam się też, że Rebecca ma
słabość do czerwonego, wytrawnego wina, bo widzę tu sporo butelek Chateau de
Haux z Bordeaux. Musi się też czuć tutaj samotna, ale o to nie pytam. Zamek co
prawda zamieszkuje ponoć duch rycerza w zbroi, ale Rebecca twierdzi, że nie
dane jest jej go oglądać, bo nie ma szczęścia do mężczyzn i nie jest w jego
typie.
Król
Henryk VIII, którego hobby polegało na ścinaniu ludziom głów i zawieraniu
kolejnych małżeństw, sprezentował ten zamek swojemu przyszłemu teściowi,
bynajmniej nie z miłości do rodziny swojej ukochanej Anny. Chciał uczynić ją
bardziej "szlachecką", by bez przeszkód mógł ją poślubić. Sielanka
nie trwała jednak długo. Anna została jakiś czas później ścięta. Ten sam los
spotkał m.in. jej brata i szwagierkę.
Jako że niebezpiecznie było wtedy nosić w Anglii nazwisko Boleyn,
bratanice Anny zostały odesłane do Irlandii, by schronić się w zamku Clonony.
Resztę swojego życia spędziły w zamku, a kiedy jedna z nich umarła, druga
rzuciła się z żalu z zamkowych murów.
Dziś
w wieży tymczasowo zamieszkać może praktycznie każdy, bo Rebecca poszła z
duchem czasu w kierunku jakże modnego ostatnio "glampingu". To
kusząca opcja dla tych, którzy koniecznie chcieliby przekonać się, czy w
plotkach o nawiedzonym zamku jest ziarnko prawdy. Ten interesujący zabytek
można również zwiedzać (zazwyczaj od 12:00-17:00) w piątki, soboty i niedziele,
ale jako że Rebecca ma bardzo swobodne podejście do godzin otwarcia, przed
wyjazdem najlepiej się z nią skontaktować (087 761 4034).